Nie odpowiada na moje ważne pytania o operze, bo jest zbyt skupiony na rozmyślaniu o dwóch dżentelmenach z wakacji. A bardzo chciałam wiedzieć czy zaprosiłby jakąś inną typiarę na wspólną operkę. - No znam, całowałam się z nim - przypominam lekko burkliwie, bo nie mam zamiaru mu tłumaczyć kto to jest. Wszyscy mieliby same problemy, a przecież to tajemnica i nikt się o tym nie dowie! Widzę, że trybiki w głowie Boyda powoli pracują kiedy rozmyśla o tym drugim kawalerze. Jednak okazuje się, że słusznie zaczęłam swoje tłumaczenia, bo Gryfon znacznie lepiej przyjął fakt oddziaływania magii. Cokolwiek nie uznał sobie po moich słowach. Próbuję nie myśleć o tym ile naprawdę pominęłam - zarówno jeśli chodzi o pociągającego asystenta wróżbiarstwa, jak i Amerykanina z którym spałam. - Ja pierwsza go pocałowałam, zostaw go w spokoju - mówię jeszcze, lekko kopiąc Callahana, kiedy podniosłam nawet nogę do tego czynu. Może było to brutalne stwierdzenie, ale nie chciałam, żeby coś zrobił mojemu przyjacielowi. Czekam w napięciu na to co powie, by zwalić na niego całą ważną decyzję. Szło nam naprawdę świetnie - od wzajemnego napierdalania, przez łzy i niezrozumienie, niby zdrady, aż w końcu do normalnej rozmowy. Szczerze mówiąc irytowało mnie, że tak szybko się poddałam argumentacji Boyda, w końcu byłam dwa miesiące na niego tak zła, tak zraniona. Czemu jak ostatnia pizda siedziałam teraz na ziemi? Powinnam dać mu jakieś dwa miesiące milczącej kary. A tak czekam co powie po swojej dramatycznej pauzie jak na szpilkach. I czuję ulgę kiedy słyszę jego odpowiedź. Siorbię bardzo seksownie nosem, rozluźniając się odrobinę. Przez usta przemyka mi lekki uśmieszek na rubaszne słowa Gryfona. - Zapomnij, kurwa - mówię uprzejmie i wyciągam rękę, by lekko uderzyć go w zdrowe ramię. Wzdycham i patrzę znowu poważnie na chłopaka. - No dobra, to... - zaczynam niepewnie zastanawiając się jak teraz gładko ująć wszystko w zgrabną puentę. - Mówisz mi co się u Ciebie dzieje zawsze. Nie ogarniamy się z innymi. Próbujemy się mniej napierdalać... Nie żebrzesz o seks kiedy mi się nie chce... I godzisz się z Brooks. I nadal mam Cię na oku, żeby nie było, że wracam do Ciebie jak pizda - wymieniam swoje warunki (czy mam do niech prawo - nie wiem, ale daję). - I co miesiąc przynosisz mi kwiaty ze słowami Fryderyko, jesteś najpiękniejszą kobietą na ziemi, bo najwyraźniej jestem w chuj niesamowitą dupą - dodaję jeszcze już całkiem żartobliwie. Kładę podbródek na chudych kolanach, patrząc pytająco na Gryfona. Przez chwilę, bo prędko łapię za ten tępy ryj i przysuwam do siebie, żeby cmoknąć nadal lekko zakrwawione usta, by rozwiały one kołaczące się w głowie wątpliwości.
Machnął ręką na burknięcie Fredki, niezbyt zadowolony z jej odpowiedzi, ale ostatecznie uznał, że nie ma co zaprzątać sobie głowy tym typem, w końcu nawet gdyby podała mu jakieś egzotycznie brzmiące nazwisko, to i tak nic by nie zrobił z tą informacją. Szczerze mówiąc, szczegółów romantycznej schadzki z Taylorem też wolałby nie poznawać i skrzywił się, zniesmaczony, kiedy dziewczyna nie doceniła jego gotowości do zmiecenia potencjalnego konkurenta z powierzchni Ziemi i zaczęła stawać w obronie gagatka. - Dobra, kurwa, bez szczegółow, wcale nie chcę sobie tego wyobrażać - poprosił uprzejmie, starając się wyrzucić cisnący się do wyobraźni obraz Freddie rzucającej się z lubieżnymi zamiarami na tego durnego Aleca; sama świadomość, że coś z nim robiła, wystarczająco go dotknęła, a wiedza, że w dodatku to ona była tego inicjatorką, wcale nie pomogła. Nie widział jednak sensu w dalszym roztrząsaniu sprawy - w końcu mieli jeszcze sporo dużo ważniejszych kwestii do obgadania. Nie spodziewał się, że Fredka również będzie miała całą listę wymagań, ale nie protestował, kiedy zaczęła je wymieniać, bo właściwie wszystkie brzmiały rozsądnie (choć przy wzmiance o żebraniu przez chwilę udawał wielkim teatralnym gestem, że z żalu umiera na zawał); może oprócz punktu, który nakazywał mu pogodzić się z Brooks - wcale nie miał ani ochoty, ani zamiaru tego robić, bo nadal chował wielką urazę do Krukonki i nie sądził, by jakiekolwiek przeprosiny czy rozmowa mogły to zmienić. Julka okazała się być po prostu człowiekiem bez godności i honoru, a on takich nie szanował. W dodatku był przekonany, że ona sądzi o nim dokładnie to samo; ich wzajemna niechęć faktycznie mogła stanowić spory problem, zważywszy na to, że była najlepszą przyjaciółką jego d z i e w c z y n y, ale to chyba nie był najlepszy moment, by o niej dyskutować. Może ponegocjują to innym razem. - Proste - zaaprobował krótko i przypieczętował ich umowę głupim wyszczerzem, który sam cisnął mu się na usta, a na potwierdzenie tego, że traktuje to wszystko śmiertelnie poważnie, wyrwał ze szpary w bruku jakiegoś mlecza i, wręczając go ukochanej, oznajmił uroczyście: -Fryderyko, jesteś najpiękniejszą kobietą na ziemi, bo najwyraźniej jestem w chuj niesamowitą dupą. A potem się całowali.
Nadszedł grudzień i o ile Max nie spodziewał się, by od początku miało dziać się coś niezwykłego tak nie mógł odmówić sobie małej rozrywki, którą magiczne społeczeństwo postanowiło zorganizować. W pojedynkach Max nie od dziś wiedział, że radzi sobie chujowo, ale przecież szedł tam dla czystej przyjemności. W dodatku dowiedział się, że cały dochód ma iść na jakiś szczytny cel charytatywny, a że jakieś okruchy pieniędzy jeszcze mu zostały po zrobieniu świątecznych zakupów, to uznał, że jak już jest i tak biedny, te kilka sykli mu różnicy nie zrobi. Pojawił się na Pokątnej i szukał stanowiska, do którego powinien się zgłosić. Pogoda nie była najprzyjemniejsza. Pierwszy śnieg zaczynał padać z nieba, a że Solberg jeszcze nie przestawił się na tryb zimowy, nie był też stosownie do tego ubrany. Stawiając uważnie kroki, by przypadkiem się nie poślizgnąć, kierował się uważnie przed siebie, raz po raz zerkając w szklane okna sklepowych witryn. W końcu ujrzał jakieś zgromadzenie i wiedziony ciekawością oraz intuicją podłączył się pod ten tłumek. Okazało się, że trafił dokładnie tam, gdzie chciał. Po dłuższej chwili udało mu się zarejestrować i czekał na swoją kolej w międzyczasie przyglądając się pojedynkom innych czarodziejów i próbując podpatrzeć jakąś strategię. Jakiś koleś siedzący obok niego widocznie był zdenerwowany własnym udziałem w tej akcji, po nerwowo trząsł nogą i ciągle coś do siebie bełkotał. Max pomyślał, że musiał przegrać jakiś dziwny zakład, bo nieopodal stała grupka osób, które szeptały coś między sobą wskazując na niego i podśmiechując się cicho. Nie miał pojęcia ile czasu minęło, gdy w końcu nadeszła jego kolej. Był w pełni skoncentrowany i pewnym chwytem dzierżył swoją Fairwynową różdżkę. Pierwsze zaklęcia poleciały dość szybko, i nie potrzeba było wiele, by zorientować się, kto nadaje temu starciu tempa. Max w większości bronił się przed atakami przeciwnika, nie mając zbyt wiele okazji, by samemu przejść w ofensywę. Czuł, że każda inkantacja coraz bardziej go męczyła i choć kusiło go by wypróbować to, czego uczył go Shawn, powstrzymywał się, wciąż odpierając ataki. Niestety w końcu jedno z zaklęć trafiło w byłego ślizgona, gdy ten nie zdążył w porę wystosować obrony. Solberg przeleciał kilka metrów lądując na zimnej kostce. Różdżka wypadła mu z ręki i w tym momencie sędzia zarządził koniec pojedynku. Były ślizgon zobaczył przed sobą wyciągniętą dłoń przeciwnika i korzystając z niej podniósł się na nogi z lekkim uśmiechem. Pogratulował kobiecie wygranej, bo naprawdę pojedynkowała się jak zawodowa czarownica i poszedł do stanowiska, by wypełnić resztę formalności związanych ze swoją przegraną. Gdy tylko odszedł od tego zgromadzenia odnalazł w tłumie kobietę, która tak pięknie sprała mu dupsko i zaczął podpytywać o kilka taktyk, których używała. Interesowało go też, jak nieznajoma wypracowała sobie taką szybkość rzucania zaklęć, bo Maxowi dosłownie zaczynało brakować tchu, gdy próbował wybronić się przed kolejnymi urokami lecącymi w jego stronę. Usłyszał kilka ciekawych porad, które miał zamiar wprowadzić w życie i jeszcze raz podziękował jej za tę walkę.
//zt
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Początkowo nie był nawet przekonany do brania udziału w tych ulicznych pojedynkach. Wpadł na ulicę Pokątną jedynie na chwilę, na moment by odwiedzić starego znajomego będącego przejazdem w Londynie. George, bo tak mu było na imię, spotkał się z nim jednak pod jednym ze sklepów i wydawał się być żywo zainteresowany tym, co się dzieje i co tak sprowadza zainteresowanie przechodniów. Uprzejmość Franke, z jednej strony wrodzona, z drugiej wyuczona, z trzeciej jeszcze wymuszona faktem bycia niejako gospodarzem swojego towarzysza sprawiła, że skierowali się w stronę całego przedsięwzięcia. Okazało się, że w szczytnym, charytatywnym celu, zbierane są datki za potyczki czarodziejskie, które mają zostać przeznaczone na zakup przeróżnych, atrakcyjnych prezentów dla młodzieży i dzieci zamieszkujących lokalny Dom Dziecka. George ochoczo rzucił się, by wysypać zawartość swoich kieszeni do puszki - niewielkie miał poszanowanie do galeonów, jako, że na codzień pracował w mugolskiej części miasta Koln. Przez chwilę jeszcze Egon usiłował go przekonać, żeby tego nie robił, jednak turysta za nic miał te ostrzeżenia. Franke również zakupił sobie grzańca i po chwili z wielką przyjemnością obserwował, jak jego przyjaciel dostaje srogie i porządne wciry od jakiegoś młokosa, niewiele młodszego od niego samego. Pamiętać więc należało też, że George był mężczyzną barczystym, o włosach przetkanych lekką siwizną i czterdziestką na karku. Na ciepły i samozadowolony śmiech blondyna George fuknął coś paskudnie w niemieckim narzeczu, wyzywając go, by sam przystąpił do pojedynku. Przekomarzanie się pomiędzy dwójką przyjaciół trwało dłuższą chwilę, prawie tak długą, że organizatorzy zaczynali tracić cierpliwość i chcieli pominąć dżentelmenów jako uczestników, ostatecznie jednak Egon dał się złamać. Przekazał Georgowi swój kubek z grzańcem i wyciągnął różaną różdżkę, by stanąć we szranki z chłopcem, którego chwilkę temu jeszcze oceniał jako podrostka młokosa. Nie był przekonany, czy to najlepszy pomysł i starał się tak ustawić w pojedynku, żeby nie wypaść za mocno, ale także, by nie wypaść gorzej od przyjaciela swego Georga, bo to już by był wstyd i bardzo wielka potwarz. - Stawiam 40 tych złotych, że przegrasz! - zawołał George z widowni- I dwie duże butelki ognistej! - zaśmiał się, sądząc, że zna możliwości chłopaka, z którym przegrał. Niestety, powinien był stawiać na możliwości swojego serdecznego znajomego i niemieckiego pobratymca, ponieważ słysząc, że to nie tylko pojedynek jest o honor, ale także o fanty, Franke stracił wszelkie zainteresowanie ograniczeniami. Zajęło mu to jedynie kilka chwil, choć czuł presję w czaszce, by skorzystać ze swoich umiejętności jasnowidza, całkowicie fair play odbił dwa, trzy zaklęcia jakie młodzieniec po drugiej stronie ringu rzucił w jego stronę, po czym rzucił klątwą po niemiecku, która brzmiała dziwnie pomiędzy kaszlnięciem, a szczeknięciem. Zapoznawał się powoli z angielskimi k;lątwami, wciąż jednak preferował te w swoim rodzimym języku i zdawało się, że to właśnie one przynoszą mu szczęście, bo niedługo odebrał swój mistrzowski tytuł, medal z ziemniaka i 40 galeonów od kumpla, który przegrał zakład z kretesem.