Polana w tym miejscu jest dobrze nasłoneczniona i ukwiecona. Uczniowie, którzy zostali na weekend w Hogwarcie lubią rozkładać tu obszerne koce i oddać się odpoczynkowi, choć nierzadko przychodzą również z książkami. W okolicy panuje idealna cisza, przerywana jedynie odgłosami natury. W oddali widać trybuny boiska, a czasami latające małe punkciki, czyli zawodników odbywających trening.
Mógł być z siebie naprawdę dumny. Zamiast wylegiwać się w swoim dormitorium o kilka godzin dłużej, nie robiąc absolutnie niczego poza głaskaniem kota i gapieniem się na stronice komiksów, zmotywował się do wstania z łóżka i zawędrowania do biblioteki. Wiedział doskonale, że zbliżały się owutemy, więc chciał podjąć wszelkich starań, aby przygotować się do nich jak najlepiej, toteż sięgnął pierwszą lepszą książkę do transmutacji, zaczynając powtarzać materiał. I… tutaj kończy się ta kolorowa część, bo chłopak, choć w istocie siedział nad podręcznikiem, to myśli uciekały mu w zupełnie innym kierunku. Szczególnie, gdy doszedł do zaklęcia przemieniającego kamienne przedmioty w smoki… Zbliżała się godzina rozpoczęcia zajęć z uzdrawiania, więc szybko odłożył książki na miejsce i wyszedł na zewnątrz. Przeczuwał, że za późno zorientował się, iż wypada mu już iść, toteż nie chcąc być mocno spóźnionym, wymusił na sobie bieg. - Dzień dobry! Przepraszam za spóźnienie. – wydyszał, zwalniając tempa dopiero tuż przy zebranej grupce osób. Uczniów było już całkiem sporo, toteż z miejsca założył, że jednak przybył po czasie. Nim zdążył lepiej rozejrzeć się po rozłożonym na polanie pobojowisku smutnych manekinów, jego oczy przywitały po kolei każdą znaną mu osobą. Przeczesał włosy, próbując uspokoić oddech, uśmiechając się przy tym niesamowicie sympatycznie do @Cherry A. R. Eastwood oraz @Ezra T. Clarke. Na ten moment niewiele więcej słów był w stanie wyrwać sobie z zadyszanej piersi, ale oboje nie musieli mieć żadnych wątpliwości, iż Liam cieszy się właśnie na ich widok. A później zwrócił uwagę na stojącego nieopodal @Mefistofeles E. A. Nox, na którego wyszczerzył się jeszcze szerzej. – Hi, handsome. – powiedział trochę ciszej, próbując nie roześmiać się na wspomnienie wysłanego listem zdjęcia we fraku. Niesamowicie poprawił mu tym humor, ale teraz wolał nie zwracać na siebie uwagi wszystkich zgromadzonych na polanie osób. Puścił mu tylko oko i podszedł szybko do @Neirin Vaughn, bo to do niego miał największy interes. - Nei. – klepnął go ostrożnie w ramię w ramach radosnego, niemego „dzień dobry!” – Słuchaj! Po zajęciach musimy coś przetestować. Znasz Draconifors? Czytałem o nim właśnie w bibliotece i wpadłem na niesamowity pomysł. Możemy pograć w szach… o Merlinie… - nim zdążył roztrajkotać się na dobre, nareszcie zauważył pokrwawione manekiny. Zamrugał zaskoczony, przez jakiś czas nie mówiąc nic, aż w końcu uniósł spojrzenie na uzdrowicielkę i patrząc na nią zdecydowanie grzeczniej, niż jakby miał zwracać się do kolegów, pozwolił sobie zażartować: - To dzieje się z uczniami, którzy lekceważą zajęcia z uzdrawiania~?
Wewnątrz odrobinę się niecierpliwię, chociaż staram się nie dać tego po sobie poznać. No tak, Brytyjczycy. Mam wrażenie, że nawet gdyby Terry przyszedł tutaj zapłakany, na pytanie co u niego odpowiedziałby, że „dobrze” i nie byłaby to nawet kwestia tego, że tak bardzo wstydziłby się powiedzieć, że coś jest nie tak – choć podejrzewam, że nie byłoby to bez znaczenia – a przede wszystkim wychowania i kultury, która programuje ich najwyraźniej tak, by na wszystko odpowiadali z uśmiechem. Różnic kulturowych jest wiele, ale to jedna z tych, które frustrują mnie najbardziej. U nas nikt nie udaje, że wszystko jest świetnie, ale też przede wszystkim nie pyta, jeśli nie interesuje go odpowiedź. No, od tej zasady są oczywiście wyjątki, ale taka jest, zdaje mi się, ogólna tendencja. Może niepotrzebnie dramatyzuję i rzeczywiście jest po prostu przemęczony nauką i brakiem snu, ale i tak unoszę nieznacznie brew, wpatrując się w niego tak, jakbym samym wzrokiem miał wyrwać z niego prawdę i trochę żałuję, że nie mam takich umiejętności. — Może ty się powinieneś wyluzować i wyspać. Albo wypić tę swoją słynną czekoladę — o tak, wciąż pamiętam o jego propozycji, po prostu nie miałem dobrej okazji, by się o nią upomnieć. To jednak nie oznacza, że nie zamierzam w końcu się za to zabrać. Unoszę kąciki ust w lekkim uśmiechu, mam nadzieję, że nie jestem zbyt natrętny. Nie chcę mu sugerować, że wygląda źle, bo to przecież dalekie od prawdy, ale jeszcze bardziej nie chcę, żeby czuł się źle. I tylko szkoda mi, że nie jestem choć trochę lepszy w pomaganiu ludziom w takich sytuacjach, nie bardzo wiem, co zrobić, żeby ktoś czuł się lepiej. Bo co ja niby wiem? Mogę mu co najwyżej zatańczyć. Patrzę, jak na moich oczach wraca w niego znana mi energia i przygryzam policzek, żeby się nie roześmiać. Patrząc na niego jeszcze przez moment z góry, mierzwię jasną czuprynę, aż w końcu sam klękam na kocu i zajmuję miejsce obok niego, w swoim stylu kompletnie ignorując przestrzeń osobistą. — Znasz się na wynalazkach mugoli? — zagaduję z zaciekawieniem. Ja nigdy się tym nie zajmowałem, w Durmstrangu nie było mugoloznawstwa, albo było w późniejszych latach, ale ojciec uznał je za zbędne. Właściwie o mugolach nie wiem kompletnie nic i nie wynika to z moich uprzedzeń, bo są mi oni kompletnie obojętni, a, cóż, z ignorancji i braku potrzeby. Zerkam na Terry'ego kątem oka, ale zaraz wracam do wzrokiem w stronę książki i marszczę brwi, myśląc nad ksywką. I tylko na chwilę rozluźniam się, rozbawiony jego nickiem. — Ja wcale nie dumaju, żebyś ty był terrible. Bardziej terrymisu — jestem mistrzem śmiania się z własnych żartów, ale nawet ja widzę, jakie to było beznadziejne. I dlatego właśnie nieco chichoczę, bo wydaje mi się to tak głupie, że aż śmieszne. — To może dance? — zastanawiam się na głos trochę nieostrożnie. Szybko dociera do mnie, co właśnie powiedziałem i wpadam w lekką panikę — bo to od moich inicjałów i tworzy słowo — tłumaczę się pospiesznie. Nie kłamię, ale jednocześnie mówię to z nieco przesadną nadgorliwością, tak jakby od tego, żeby mi uwierzył zależało moje życie. No bo trochę zależało. Mam ochotę potrzeć z zażenowania i złości na samego siebie czoło, ale wtedy już kompletnie pokazałbym, że coś jest nie tak, więc zamiast tego przywołuję na twarz lekki uśmiech — moja mama miała poczucie humoru. Ale to może głupi pomysł. Może ja się powinien nazywać po prostu daniil, pewnie i tak nikt takiego nie ma.
Trudno o osobę, która bardziej niż Terry przypominałaby otwartą księgę. Z jego twarzy dało się wyczytać dosłownie wszystko: każde najmniejsze strapienie, zamyślenie, gorączkowe główkowanie czy tłumiona ekscytacja od razu malowały się na piegowatej twarzy, przyjmując postać szkarłatnego rumieńca, krzywego uśmiechu, płomiennych iskierek w oczach lub nieobecnego, przygaszonego wejrzenia. Pomimo wielu starań, chłopak zwyczajnie nie potrafił skutecznie ukryć własnych myśli - mankament, który czynił go beznadziejnym kłamcą, co z kolei przysparzało wielu problemów, gdy prowadzony tryb życia niekoniecznie zgadzał się ze szkolnym regulaminem. Sam Terry zdążył się już dawno pogodzić z tym, że jeden rzut oka zwykle wystarczał, by dowiedzieć się o nim niemalże wszystkiego, co bynajmniej nie oznaczało, że chłopak nie próbował od czasu do czasu zachować pewnych informacji dla siebie. Z jakim skutkiem? Cóż, o to trzeba by było zapytać obcujące z nim jednostki. Co do zasady Puchon nie miał zresztą nic przeciwko jawnemu okazywaniu pełnej palety przeżywanych emocji, bezgranicznie otwarty i empatyczny. Był daleki od przekonania, że złość czy smutek należy szczelnie zamknąć i nosić w sobie, by za żadne skarby nie ujrzały światła dziennego. Zawsze starał się stanowić oparcie dla innych w trudnych chwilach, nie miał więc – przynajmniej zazwyczaj – oporów, by samemu zwierzyć im się z własnych bolączek. W Hogwarcie było jednak inaczej. Tutaj każde zachowanie pociągało za sobą niepokój o to, jak zostanie odebrane i czy przypadkiem chłopak nie zrobi z siebie pośmiewiska. Za żadne skarby nie chciał wypaść na dziwaka czy półgłówka, co jak na złość najczęściej doprowadzało do zgoła przeciwnych rezultatów. Nic więc dziwnego, że zapytany o samopoczucie, całkowicie zbagatelizował własne dokuczliwości, które choć od kilku dni nie dawały mu spokoju, to nie stanowiły przecież poważnego problemu – nie był chory, nic mu nie dolegało, ot pewnie hormony bawią się z nim w dutka. Zresztą rok w rok boczył się z powodu powrotu do szkoły, nie było więc nic niezwykłego w jego nienajlepszym humorze. - Jestem wyluzowany. – zapewnił, ponownie zbywając obawy Daniila lekceważącym machnięciem ręki – Poczekaj do maja, wtedy zobaczysz mnie w prawdziwej panice. – uśmiechnął się żartobliwie, choć było w tej uwadze sporo prawdy. Szkolne wyniki nie były może dla Puchona kwestią życia i śmierci, ale skłamałby, gdyby powiedział, że całkowicie nie przejmował się zbliżającymi SUMami. A mając na uwadze, jak chłopak radził sobie ze stresem… oby skrzaty domowe zaopatrzyły kuchnię w pokaźny zapas słodkości. - Oh, nie wiedziałem, że już jest słynna. – uniósł brwi w rozbawieniu, przypominając sobie ich rozmowę podczas zajęć z magicznego gotowania. Rozejrzał się dookoła, jak gdyby się nad czymś zastanawiał, po czy pokręcił głową z poważną mina – Nie nie, jeszcze jest zbyt ładna pogoda na moją gorącą czekoladę. To jest specjalny rarytas na mroźne wieczory, kiedy za oknami ciemno, szaleje wichura i pada jak z cebra. Albo jeszcze lepiej! Kiedy sypie śnieg! Nie była to do końca prawda, ale dla celów humorystycznych Terry pozwolił sobie na niewielkie przeinaczenie rzeczywistości. W gruncie rzeczy mógłby nawet teraz zaciągnąć Ślizgona do lochów, by wspólnie uraczyć się płynnym szczęściem pod postacią gorącego napoju. Chociaż sądząc po rozłożonym kocu, chłopak miał inne plany na popołudnie – plany, w które Terry zuchwale się wprosił, zbyt podekscytowany wizją niesienia pomocy, by chociaż rozważyć, czy jego obecność jest tam w ogóle mile widziana. Już otwierał czarodziejski zeszycik na pierwszej stronie, gdy poczuł, jak Ślizgon mierzwi mu włosy i bez tego pozostające w kędzierzawym nieładzie. Zadarł głowę, spoglądając na chłopka spod przymrużonych powiek wzrokiem, który jasno dawał do zrozumienia „kiedyś się zemszczę”. Gdyby zamiast Daniila stała przed nim Harmony, zapewne w tej samej chwili Puchon rozpocząłby wojnę na łaskotki, doprowadzając dziewczynę do łez i histerycznego śmiechu, nie znał jednak Ślizgona na tyle, by pozwolić sobie na podobną poufałość. Zawahał się na moment słysząc pytanie chłopaka, uświadamiając sobie, co przed chwilą powiedział. Zarumienił się lekko i zerknął przelotnie na siedzącego obok Ślizgona, próbując ocenić zawczasu jego reakcję, na informację, którą zaraz zamierzał mu zdradzić. - Ciężko, żebym się nie znał. Wychowywałem się wśród mugoli, moi rodzice nie są magiczni. – starał się, by jego głos brzmiał nonszalancko, jak gdyby rzucił coś zupełnie oczywistego, do czego nie przywiązywał większej wagi. Jego pochodzenie nie było co prawda żadną tajemnicą, niemniej Terry czuł się niekomfortowo, ilekroć temat pojawiał się w rozmowie. I choć usilnie próbował sprawiać wrażenie obojętnego, mimowolnie zesztywniał, oczekując nerwowo na reakcję Daniila. Był bardziej niż dumny z tandetnej gry słownej, którą wykorzystał tworząc swój „profil” na wizbooku. Nie była to żadna ambitna zagadka, niektórzy nazwaliby ją nawet oklepaną, jednak Puchon przywykł do niej i szczerze polubił, przekonany, że dowcipnie oddaje ona jego prawdziwa naturę. Właśnie dlatego wybuchnął głośnym śmiechem na rozczulający komentarz Ślizgona, którego za grosz nie spodziewał się dzisiaj usłyszeć. - Dowcipniś, co? Dogadamy się. – posłał szeroki uśmiech w kierunku chłopaka, kiedy wreszcie udało mu się zapanować nad szaleńczym chichotem. Nie miał wygórowanego poczucia humoru, głupie, dziecinne żarty śmieszyły go nawet bardziej niż zawoalowane intrygi. - Od twoich inicjałów? – zapytał z nagłym ożywieniem – No, teraz musisz się pochwalić Danny. – cmoknął z niewinnym uśmiechem zdrabniając imię towarzysza. O ile w ogóle można tu mówić o zdrobnieniu. Nie umknęło jego uwadze nagłe zmieszanie chłopaka, a ponieważ nie mógł wiedzieć, co naprawdę przyczyniło się do zmiany humoru Ślizgona, Terry całą winą obarczył swoje głupie pytanie. - To znaczy nie musisz mówić, jeśli nie chcesz. Przepraszam, nie chciałem być wścibski. – spłonął rumieńcem, w duchu wyrzucając sobie nietakt. Doskonale rozumiał, dlaczego ktoś mógłby nie chcieć zdradzać podobnej informacji – sam przecież nie dzielił się z innymi pełnym imieniem, przedstawiając się zawsze jako Terry, a nie Terrence. Chyba umarłby ze wstydu, gdyby ktoś wołał go w ten sposób na korytarzu. - E tam głupi pomysł, mi się podoba. – spróbował udobruchać Ślizgona, po czym zamyślił się, ważąc w myślach obie propozycje – Oba brzmią super. Jakby trochę nagiąć wymowę, to możesz też użyć denial, ale to już chyba przesada. – zabębnił długopisem o czystą, niezapisaną stronicę tytułową – To jak? Wolisz być Panem Tanecznym czy zostajemy przy imieniu?
Wolę nie oglądać go w złym stanie, zwłaszcza jeśli ma wtedy wyglądać na bardziej udręczonego, niż w tym momencie. Ale może to ze mną jest coś nie tak, może to ja powinienem przejmować się bardziej, w końcu na koniec roku czekają mnie całe te owutemy, o których wszyscy ciągle mówią. Mam ogromne braki w programie, ale mimo to jakoś się tym nie stresuję, trochę tak, jakby wcale mnie to nie dotyczyło. Może po prostu Hogwart wciąż jest dla mnie tak obcy, że nie czuję, jakby szkolne problemy były również moimi prywatnymi? Cóż, w gruncie rzeczy to wolę się nie przejmować. Przynajmniej bezproblemowo przesypiam całe noce. — Dla mnie jest — odpowiadam z rozbawieniem — menya nikt na żadną inną nie priglaszal, i nikt nie gadał o żadnej z takim entuzjazmom — słucham go i oczyma wyobraźni doskonale maluję sobie w głowie odpowiednią scenerię dopasowaną do jego słów. Zimową, przytulną, niezwykle przyjemną. Patrzę na niego z zamyśleniem, aż w końcu cicho się odzywam: — jak ty to ładnie powiedział — nie zważam na jego śmiech, na to, że był to żart. Jestem zupełnie szczerze urzeczony — to ja mogu poczekać. Zaprosisz mnie, jak będzie idealny moment? — moje słowa chyba przeczą idei zapraszania gdzieś kogoś, skoro sam wywieram na nim tę presję, ale nie przejmuję się tym, za bardzo ciekaw... czego właściwie? Chyba nie do końca samego smaku czekolady, bo ten jest mi znajomy, prędzej tego, co uzna za moment idealny. I czy będzie chciał się nim ze mną podzielić. Bardziej niż sam przysmak, interesuje mnie spojrzenie na jesień i zimę jego czami, zmianę perspektywy, a może i ujrzenie Hogwartu z odrobinę przyjemniejszej strony. Zadając swoje pytanie, jakoś nie wziąłem pod uwagę, że rodzicami Terry'ego mogą być właśnie mugole. Niby jestem świadomy, że to tutaj wcale nie jest taka rzadka sprawa, ale w Durmstrangu nie uczył się nikt, kto nie miał odpowiednio wysokiego statusu krwi. Było to moim zdaniem krzywdzące i niezrozumiałe, ale nigdy wystarczająco mocno, bym miał z tym wchodzić w dyskurs. Ten problem nie dotyczył ani mnie, ani nikogo, kogo znałem. Aż do teraz. Przekrzywiam głowę i wpatruję się w niego bez słowa, w każdym razie przez pierwszą chwilę, kiedy zastanawiam się, czy powinienem był w ogóle pytać, i czy to jest moment na to, żeby go za to od razu przeprosić. Z drugiej strony jeśli teraz go przeproszę, czy nie będzie to wyglądać tak, jakby mugolskie pochodzenie było powodem do wstydu? Nieźle się wkopałem. Wzdycham bezgłośnie i w tym samym momencie uderza mnie pewna myśl. Marszczę brwi. — Musiało Ci być trudno, na początku — nawet nie pytam, a stwierdzam, snuję domysły i szukam w jego twarzy jakiegoś potwierdzenia. Mam wrażenie, że mimo lekkości, z jaką mi o tym powiedział, jest spięty. Więc może jednak powinienem był przeprosić? — to tak jakby ty nagle przyjechał z Rosji, ale ty umiał tylko gavarit po ruski. — Uśmiecham się nie dlatego, że wydaje mi się to zabawne, a z tego względu, że udało mi się znaleźć coś, co tak mocno nas łączyło. Jestem tutaj obcy, ale on też kiedyś był. To pocieszające. — Ile czasu minęło, zanim ty się poczuł tutaj kak doma? — dopytuję z zainteresowaniem, również dla samego siebie, tak jakby jego odpowiedź miała mi pomóc oszacować, ile jeszcze czasu będę się tak męczyć. Danny Lubię, jak tak do mnie mówią, nawet nie dlatego, że rzeczywiście brzmi to jak zdrobnienie, a ze względu na to, że czuję się, jakbym tu przynależał. Moje imię wypowiedziane w ten sposób nie brzmi tak obco, nie na miejscu. Już nie sprawia problemów, żeby wymówić je tak, jak rzeczywiście brzmi w moim języku. Uśmiecham się, wpierw lekko, a potem mocniej, tuż zanim parskam lekkim śmiechem. — To ty się teraz skup, Terry, bo tego jest dużo. Jestem Daniil Artyom Nikola Cirilowicz Egorov. Cirilowicz to nie imię, to... otczestwo — marszczę brwi, bo nawet nie znam tego słowa po angielsku. Może wcale nie istnieje? — wy chyba nie macie czegoś takiego. Mój ojciec był Ciril, to ja jest Cirilowicz. A on był Ivanowicz. Pisze się tak — na moment przejmuję od niego długopis i na kartach Wizbooka zgrabnie wpisuję wszystkie swoje imiona cyrylicą; wygląda to o wiele lepiej, niż te moje angielskie kulfony. „Даниил Артём Никола Кирилович Его́ров” — nawet w ojczystym języku jest to koszmarnie długie imię. Mama nieźle sobie ze mnie zażartowała. — Ja lubię jak Ty mnie pytasz — oznajmiam beztrosko i wzruszam przy tym ramionami — to znaczy, że się interesujesz. A ja lubię jak ty się interesujesz — w moich słowach jest dużo prawdy, ale szczerzę się szeroko, żeby jakoś to ukryć. O tak, uwielbiam być w centrum uwagi, czuję się wtedy jak ryba w wodzie. Problem polega jednak na tym, że poza tańcem nie umiem jej na siebie zbytnio ściągać. Może to i lepiej. — To może dance, to całkiem śmieszne. Denial też jest dobre, ale czy ja jest taki niedostępny? — śmieję się, wcale nie oczekując odpowiedzi.
Szczerze podziwiał mądre, inteligentne osoby, które miały wystarczająco samodyscypliny, by przysiąść do nierzadko nudnych podręczników i godzinami wkuwać daty, nazwiska, receptury… Darzył ogromnym szacunkiem każdego, kto wykazywał się wiedzą podczas zajęć, szczególnie gdy stała za nią autentyczna pasja lub choćby cień zainteresowania omawianym zagadnieniem. Sam nie należał jednak do elitarnego grona prymusów, nie przywiązując większej wagi do własnych osiągnięć naukowych. Oczywiście cieszył się, otrzymawszy wysoką ocenę lub zdobywszy kilka dodatkowych punktów domu, ale nigdy nie była to dla niego sprawa życia lub śmierci. Zdecydowanie bardziej zależało mu na nawiązywanych w szkole przyjaźniach i to właśnie na ludzkim aspekcie edukacji skupiał swoją uwagę. Bardziej niż przekazywaną wiedzą, interesował się życiem bliskich mu osób – ich sukcesami, problemami, codziennymi błahymi sprawami. Gdyby ktoś go o to zapytał, Terry bez zastanowienia wolałby zostać zapamiętany jako osoba, na której można polegać i w której towarzystwie każdy czuje się dobrze, niż jako najwybitniejszy uczeń swoich czasów. Być może brakowało mu ambicji, ale jak do tej pory chłopak nie przejechał się na wyznawanych wartościach. - Ah, no chyba że tak. – uśmiechnął się nieco szerzej, miło połechtany, że Daniil pamiętał ich rozmowę i zdawał się naprawdę wyczekiwać wspólnego czekoladowego wieczoru. Bo gorącą czekoladę pija się oczywiście tylko wieczorami. – Jeszcze się nauczysz, że kiedy w grę wchodzi czekolada, to nie bawię się w półśrodki. – Terry nie znał drugiej osoby, która byłaby w stanie mówić z podobną pasją o kakaowym deserze. Czasem jego entuzjazm nabierał iście absurdalnych rozmiarów, przez co niektórzy żartowali sobie, że upodobanie chłopaka do czekolady zakrawa o obsesję. Ile w tym prawdy… cóż, niech no tylko ktoś spróbuje odciąć go od dostaw z Miodowego Królestwa. - Oh...um...dziękuję? – speszył się nieco, słysząc cichy komplement, wypowiedziany w dodatku z taką powagą w głosie. Przekaz był jednak na tyle miły, że chłopak szybko odzyskał beztroski humor – No jasne, że tak! W końcu Ci obiecałem prawda? Byłbym potworem, gdybym teraz odmówił Ci skosztowania tej kakaowej ambrozji, szczególnie jeśli jest słynna. – wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, w myślach już wyobrażając sobie ten idealny zimowy wieczór z gorącą czekoladą, piankami i śniegiem za oknem. Było coś pokrzepiającego w snuciu planów z nowopoznanym Ślizgonem – pierwszy raz od dawna Terry poczuł, że może wyczekiwać w Hogwarcie czegoś innego, niźli tylko zakończenia roku szkolnego i powrotu do domu na dwa miesiące wakacji. Namiastka normalności w tym zwariowanym miejscu. Mimowolnie spiął się, gdy wypłynął temat jego niemagicznego pochodzenia. Nie wstydził się tego, że był mugolakiem, ale mimo to niechętnie poruszał tę kwestię. Każda wzmianka o jego dawnym, zwyczajnym życiu boleśnie przypominała, jak nie na miejscu chłopak czuł się w Hogwarcie. Znał mnóstwo osób, które tak jak on wychowywały się w świecie bez czarów, a jednak świetnie odnalazły się w nowej rzeczywistości, chłonąc wszystko, co magiczne społeczeństwo miało do zaoferowania. Jego przypadek był inny, dlatego nawet gdyby w zamku nikt nie zwracał uwagi na czystość krwi, to Terry i tak nie czułby się tu w pełni komfortowo. A przecież rzeczywistość wyglądała inaczej. Nie miał pojęcia, jaki stosunek do mugolaków miał Daniil, ale najwyraźniej miał się za chwilę przekonać. Spojrzał hardo na Ślizgona, gotów w razie potrzeby odeprzeć szyderstwa i obelgi, jednak nic takiego nie padło ze strony chłopaka. Wręcz przeciwnie, reakcja chłopaka była tak daleka od tego, czego Terry mógł się spodziewać, że przez moment tylko wpatrywał się w rozmówce zbity z tropu. Ludzie różnie reagowali na jego pochodzenie – jedni z pogardą inni z zaciekawieniem, jakby był nietypowym okazem w zoo, a jeszcze inni zbywali tę informację machnięciem ręki i nie przywiązywali do niej większej wagi. Komentarz Daniila wyróżniał się na tym tle niezwykłą przenikliwością. - Tak, chyba tak… - zaczął niepewnie, nadal zdumiony tym, jaki obrót przyjęła ich rozmowa. Nie spodziewał się tyle zrozumienia ze strony Ślizgona, choć jeśli się nad tym zastanowić, to faktycznie dostrzegał aż nadto podobieństw między sytuacją Daniila, a jego osobistymi doświadczeniami. Zalała go fala tym większej sympatii wobec chłopaka i może właśnie dlatego zdobył się na szczerość, odpowiadając na następne zadane przez niego pytanie. - A kto powiedział, że czuję się tu jak w domu? – uśmiechnął się smutno, w myślach przyrzekając sobie zrobić wszystko, co w jego mocy, by Daniil poczuł się w Hogwarcie najlepiej jak to możliwe. Nie był w stanie cofnąć czasu ani odzyskać straconych na wstydzie i strachu lat, ale mógł zadbać o to, by nikt więcej nie doświadczył tego co on. Odetchnął z ulgą, słysząc śmiech chłopaka, zaraźliwy i sprowadzający ich rozmowę z powrotem na dobre tory. W końcu są rzeczy ważne i ważniejsze, a Daniil nadal nie dokończył zakładania Wizbooka! Słysząc pełne imię i nazwisko chłopaka, Terry rozdziawił buzię w niemym podziwie. – O rany, ale to ładnie brzmi razem. Tak wyniośle. Jakbyś był arystokratą! – z podekscytowaniem obserwował, jak Ślizgon kreśli znaczki, których Terry za żadne skarby nie byłby w stanie samodzielnie rozszyfrować. – Woah. Zupełnie zapomniałem, że przecież w Rosji jest inny alfabet. – zarumienił się, zawstydzony własną ignorancją – Wygląda trochę jak runy. Ucieszył się, kiedy Daniil – po raz kolejny zresztą – zapewnił go, że nie ma nic przeciwko jego pytaniom, których Terry miał z każdym spotkaniem coraz więcej. Bardzo go ciekawiło, jak chłopak wspominał ojczysty kraj, za czym tęsknił, co go skłoniło do przeprowadzki – najchętniej dowiedziałby się nim wszystkiego i to najlepiej od razu. - Lepiej nie mów takich rzeczy, bo potem się nie odpędzisz od moich pytań. – posłał mu pełen rozbawienia uśmiech, jednocześnie odbierając zgarnięty przed chwilą zeszyt i uzupełniając pierwsze pole – Okej, zatem witaj na wizbooku dance. Tutaj możesz wpisać swoje dane, wiesz, imię, szkolny dom, data urodzenia… z tym powinieneś sobie dać radę, to to zostawimy… - zerknął na chłopaka w razie gdyby ten uznał, że jednak potrzebuje pomocy, na przykład w tłumaczeniu poszczególnych pozycji. – O i teraz patrz. Tutaj możesz wklejać zdjęcia albo pisać co ci ślina na język przyniesie. – przewrócił stronę, przechodząc do właściwej części magicznej książeczki – W zależności od tego, jak sobie wybierzesz, dany wpis będzie widoczny tylko dla Ciebie albo dla wszystkich Twoich znajomych albo w ogóle dla wszystkich. Jeśli chcesz kogoś znaleźć, to celujesz różdżką i wymawiasz jego imię i nazwisko. Masz spróbuj! – oddał mu notes, ciekaw, czyj profil chłopak postanowi odwiedzić w pierwszej kolejności.