Ciche, przyjemne miejsce, osłonięte przed centralną częścią parku bujną roślinnością. Znajduje się tutaj tylko jedna ławeczka, bo często nie ma tu żywego ducha! Poza fauną, oczywiście.
Autor
Wiadomość
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Max bawił się naprawdę dobrze. Humor również miał w miarę normalny, przestało go wszystko wkurwiać, przestał zachowywać się, jakby dosłownie każda rzecz miała być czymś, co należy stawiać na ostrzu noża i to powodowało, że z obecnej chwili czerpał jeszcze więcej zwyczajnej przyjemności. Zwykł pakować się w równie pojebane akcje, więc właściwie w ogóle nie przejmował się tym, co się dookoła niego działo, koncentrując się na drugim chłopaku, mając wrażenie, że znowu działo się coś, co można było uznać za co najmniej pierdolnięte. Ponieważ zaś lubił się bawić, co nie ulegało żadnej wątpliwości, chwycił nieco mocniej Rivera, jakby obawiał się, że może go za chwilę zgubić, co oczywiście było właściwie niemożliwe, biorąc pod uwagę, jak silny był. - O, naprawdę? To chyba musimy się przekonać, czy zdołasz mi uciec - stwierdził, uśmiechając się bezczelnie do Rivera, nie przejmując się ani trochę tym, że właśnie w tej chwili określił samego siebie niezbyt pozytywnym mianem, nie przejmując się ani trochę tym, jak może przez to wyglądać w oczach drugiego chłopaka. Dla niego coś podobnego było całkowicie normalne, tak samo, jak zaczepki, które stosował, a skoro River najwyraźniej na nie odpowiadał, to nie zamierzał się ani trochę poddawać. Zabawa była zawsze tym, co go pociągało, zapewne dlatego, że nie musiał wtedy myśleć o konsekwencjach własnego zachowania i najzwyczajniej w świecie po prostu parł naprzód, zapominając o tym, że mógł zrobić krzywdę samemu sobie. Miał już nauczkę, więc ostatnią rzeczą, jaką robił, było angażowanie się w podobne bzdury. Po prostu traktował je jak coś dodatkowego, miłą odskocznię od życia, czy coś podobnego. I nie zamierzał z tego, przynajmniej chwilowo, rezygnować, toteż przekrzywił lekko głowę, unosząc przy okazji brew. - Gnomy nie są nigdy bezinteresowne - stwierdził cicho, jakby w tej chwili ostrzegał swojego rozmówcę przez konsekwencjami pozostania blisko niego. Inna sprawa, że River chwilowo nie miał właściwie szans na ucieczkę, ale to była kwestia zdecydowanie drugorzędna. - Przydałby się jakiś słodki pocałunek albo coś równie wdzięcznego, nie sądzisz?
Nie do końca rozumiał jakim cudem znalazł się w tej sytuacji, bo przecież mimo wewnętrznie coraz silniej buchającego w nim gorąca czuł wyraźnie sztywność zmarzniętych palców, które myślami trzymały go blisko rzeczywistości. Zaśmiał się jednak mimowolnie, nie potrafiąc poddać się swobodności tej chwili, bo przecież wyraźnie wyczuwał żart skryty w groźbach i brak zobowiązania w iskrach ciemnych oczu Gryfona. - Och nie, ojej, co ja teraz pocznę, biedny uwięziony w tych twardych ramionach i stalowym uścisku - wyrzucił więc z siebie teatralnie, układając nawet jedną dłoń wierzchem na czole niczym zrezygnowana i oczekująca ratunku księżniczka, a jednak ledwo spróbował łagodnie szarpnąć się w drobnej zgrywie, a już speniał się, że spadnie, więc i mocniej wczepił się w trzymającego go chłopaka. - Pocałunek? - prychnął cicho w mieszance podekscytowanego rozbawienia i zdezorientowanego speszenia, bo choć Max tą zabawą uderzał absolutnie perfekcyjnie w jego poczucie humoru, to szybko dał się zaniepokoić myśli, że ten nawet nie robił tego ze względu na zwykłe niezobowiązujące zainteresowanie, a przez jakąś posłyszaną plotkę o jego domniemanej puszczalskości. - To dobrze się składa, bo ja lubię być wykorzystywany - wyrzucił z siebie, w przypływie emocji decydując się impulsywnie, że jeśli Hogwart chce go widzieć jako małego kurwiszona, to tego małego kurwiszona dostanie. - Problem tylko w tym... - podjął więc od razu opadając do cichszego pomruku, pochylając się już do niespełnionego pocałunku, bo i tylko wibracją głosu musnął żartujące z niego wargi. - ...że jeszcze bardziej od wolności podoba mi się bycie zakładnikiem - pociągnął dalej, balansując na granicy rozbawienia, mając wrażenie, że iskrami ze swojego spojrzania musi parzyć trzymającego go gnomo-rycerza. - Więc może to jednak Ty powinieneś mi zapłacić, by móc się ode mnie uwolnić, hm? - wyszeptał, wczepiając się w niego mocniej i tracąc zupełnie granicę droczenia się, więc i nie będąc pewnym czy już zaczepił ustami o usta Gryfona, czy wciąż jedynie łaskocze je ciepłem swojego oddechu.
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Trudno było powiedzieć, jak doszło do tego, że znaleźli się w tej sytuacji, ale Max nie zamierzał narzekać, zawsze lubił się dobrze bawić i dokładnie tak było w tej chwili, kiedy po prostu pozwalał na to, żeby działo się, co dziać się chciało. Nie skupiał się na niczym szczególnym, nie zastanawiał się nad tym, do czego może to doprowadzić, wiedząc jedynie, że ostatnim, co powinien robić, było jakiekolwiek przesadne angażowanie się w tę znajomość. Raz popełnił ten błąd i nie zamierzał tego robić znowu, chociaż musiał przyznać, że w tej chwili nie czuł tego, co wtedy, co przed tymi kilkoma laty, gdy po prostu coś pociągnęło go z taką siłą, że nawet nie umiał jej określić. Teraz jedynie dobrze się bawił, widząc doskonale, że drugi chłopak nie ma nic przeciwko temu, żeby ciągnąć tę farsę, w jaką się właśnie wpakowali przez kilka mniej lub bardziej logicznych ruchów. Zaśmiał się na ten komplement, jeśli tak mógł go nazwać, a później pozwolił na to, żeby River robił, co mu się podobało, jednocześnie nadal trzymając go mocno blisko siebie. Prawdę mówiąc, gdyby ten zaczął mu się naprawdę wyrywać, pewnie postawiłby go na ziemi, ale na razie nie widział ku temu najmniejszego nawet powodu, uznając, że obaj bawili się bardzo dobrze w sytuacji, w jakiej jakimś cudem się znaleźli. Podchody, jakie robił w tej chwili drugi chłopak, nieco go śmieszyły, ale nie miał absolutnie nic przeciwko nim, więc po prostu na nie pozwalał, patrząc na niego z bliska, zastanawiając się, jak daleko ten jest w stanie się posunąć i czy istnieją jakieś granice, za które nie będzie miał zamiaru przechodzić. Niektórzy, ostatecznie, byli jedynie mocni w gębie, a kiedy przychodziło, co do czego, nie byli w stanie zrobić niczego więcej, niż gapienie się w wielkim szoku na drugiego człowieka. - Problem polega na tym, że ja wcale nie mam ochoty się od ciebie uwalniać - odpowiedział cicho, patrząc na niego z bliska, przy tej okazji uśmiechając się do niego znacząco, jakby chciał powiedzieć, że może tutaj tkwić do usranej śmierci, gdyby było trzeba. - A jeśli zapłacę ci za to, żeby się od ciebie uwolnić, nie będę miał już okazji do trzymania takiego przyjemnego ciężaru w ramionach. Zdaje się, że mamy całkowity impas - stwierdził, patrząc na niego nadal, nie przejmując się tym, czy w czasie mówienia muskał jego usta wargami, czy też nie, nie ekscytując się tym nadmiernie, najwyraźniej będąc przyzwyczajonym do podobnych zagrywek.
Zdecydowanie nie zamierzał ukrywać ekscytacji błyszczącej mu się w oczach, bo nawet jeśli po Maxie tego przejęcia nie widział, to przecież wiernie je sobie wyobrażał, doszukując się zadowolenia w przyjemnie wibrującym głosie czy pewnym siebie uśmiechu. Słyszał też przecież komplementy i żarty, które upewniały go w tym, że muśnięcia ust nie są jedynie przypadkiem czy wymuszoną tylko przez niego samego bliskością, a szczerym okazaniem zainteresowania. Łatwo więc było mu podążać za tym wszystkim, głupio ciesząc się z tego, że Hogwart nieustannie zaskakiwał go otwartością na niezobowiązujące relacje. - Och, jakie okropne te nasze problemy nie do rozwikłania - wyrzucił z siebie na wpół rozbawiony, na wpół utrzymując dramatyczną rolę zakładnika, gdy dłonią ciekawsko badał już Brewerowe włosy, zastanawiając się czy jego zakręcające się pod koniec kosmyki będą w dotyku takie same jak jego własne. - Myślę, że mimo wszystko należy Ci się podziękowanie za ratunek - dodał ostrożnie, ledwo słyszalnie, skoro Gryfon w muśnięciach ust powinien czuć nawet błąkający się w kącikach ust uśmiech, gdy coraz pewniej łapał jego wargi do pocałunku, każdym słowem próbując łagodnie je rozchylić. - Nie wiem tylko czy będziesz... w stanie... przyjąć... - urwał w końcu, nie potrafiąc znieść własnego droczenia się plączącymi się oddechami, więc i zamiast kończyć zdanie przylgnął do Maxa ciaśniej, zachłannie kradnąc sobie całe jego usta do pocałunku. - Merlinie, uwielbiam Hogwart - wymamrotał w przejęciu, obejmując dłońmi jego policzki, byle tylko przytrzymać go sobie blisko, nie wiedząc jak miałby przeżyć choćby sekundę przerwy między kolejnym pocałunkiem, w którym językiem wciąż próbował zaprosić Gryfona do siebie.
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Nie ulegało wątpliwości, że Max był zdecydowanie mniej emocjonalny, o ile nie chodziło o to, żeby komuś przyjebać albo właśnie nie miał jednego ze swoich popierdolonych epizodów zwierzania się ze wszystkiego i niczego. Daleko było mu jednak do przeżywania jakichś niesamowicie wielkich uniesień, do ekscytowania się każdym spotkaniem, każdą wymianą czułości, do których, co zabawne, wcale nie zaliczał pocałunków. Te były dla niego jedynie elementem stałym tego, co się zazwyczaj działo, po prostu składały się na cały taniec związany z pozyskiwaniem tego, czego się akurat w danej chwili potrzebowało. Co nie oznaczało, oczywiście, że nie lubił pocałunków, że nie lubił tego, z czym się wiązały, a przede wszystkim nie znaczyło, że nie podobało mu się to, co się działo. Tym bardziej że najwyraźniej był bliski osiągnięcia sukcesu i nakłonienia Rivera do tego, żeby to on postanowił złamać dzielącą ich jeszcze granicę. Zaśmiał się cicho, wprost w usta chłopaka, przyjmując to podziękowanie za ratunek, całkiem zresztą żwawo na nie odpowiadając, nie kłopocząc się dalej graniem niedostępnego, czy robieniem czegoś równie idiotycznego. Wyszedł mu naprzeciw, włączył się w całości w ten pocałunek, trzymając nadal mocno Rivera i nie zamierzając go ani puszczać, ani postawić na ziemi, zupełnie, jakby uznał, że od tej pory będzie go po prostu nosił. Być może zapomniał mu wspomnieć, że uwolnienie go również miało swoją cenę, a tej zdecydowanie nie zamierzał na razie podawać, po prostu dobrze się bawiąc tym, co działo się teraz, nie szukając w tym żadnych zobowiązań, czy czegoś podobnego. Zapomniał już zresztą zupełnie, co chciał zrobić wcześniej, mając w głowie inny cel i uznając, że nie mogli zdecydowanie sterczeć tu zbyt długo, jak jakieś pojebane kołki w płocie, bo do niczego by to nie prowadziło. Aczkolwiek, to prawda, było całkiem, całkiem przyjemnie, choć jeśli mogłoby być jeszcze milej, nie zamierzał protestować. - To trochę dziwne wyznanie w tych okolicznościach - parsknął, patrząc na niego spod przymkniętych powiek. - Ale jak chcesz, możesz mnie i tak nazywać.
______________________
Never love
a wild thing
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Jakaś cicha myśl kręciła mu się z tyłu głowy, a jednak odsuwał ją od siebie uparcie, woląc nie myśleć teraz o ledwo wyleczonej wenerze czy konsekwencjach psychicznych tak pochopnego zgadzania się na oddawanie kontroli nad swoim ciałem drugiej osobie. Wolał myśleć o krążącym mu po ciele cieple, o ekscytujących dreszczach i tym, że zwyczajnie był chciany przez kogoś, kto podobał się i jemu. Wolał śmiać się beztrosko z żartu Brewera niż zastanawiać się nad tym czy nie powinien postawić im obu jakichś granic. W końcu obaj najwidoczniej tego właśnie chcieli, a River zdecydowanie nie był typem osoby, która nie wierzyłaby w szczere zainteresowanie jego osobą. - W nieco innych okolicznościach mogę dla Ciebie znaleźć jeszcze kilka innych imion - zaproponował subtelnie, z ogromną jak na siebie ostrożnością, bo nawet jeśli Gryfon dominował w obecnej sytuacji, to nie w ten znajomy mu, wyznaczający tory sposób, przez co sam, choć szczerze chciał popchnąć sytuację do przodu, nieco gubił się jak powinien to zrobić, coraz wyraźniej czując jak mimo chłodu ciepło szczypie go w policzki. - Mógłbym też w kółko powtarzać to jedno Twoje... - podsunął, opadając na moment spojrzeniem do jego ust, by szybko wrócić do ciemnych oczu. - Na pewno znajdziemy w szkole jakąś wolną salę do chwilowego zamknięcia. Dla tych nieco innych okoliczności.
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Max nie zwykł zwracać uwagi na konsekwencje niektórych swoich czynów. Właściwie, można powiedzieć, że szedł czasem prosto w ogień, w ogóle nie zastanawiając się nad tym, co robi, nad tym, co stanie się później i jak zostanie to odebrane. Zwłaszcza w takich sytuacjach, które traktował całkowicie jako jednorazowe oderwanie się od myślenia o otaczającym go świecie, tym bardziej, kiedy ten świat nie do końca mu się podobał, kiedy coś dookoła niego nadal kulało i z jakiegoś powodu po prostu go wkurwiało. Teraz zaś bawił się doskonale, nie przejmując się niczym, dając się wciągać w tę grę słów, w tę grę, jaka musiała skończyć się czymś miłym, niezależnie od tego, jak głęboki był to poziom. Co prawda wiedział, że ciągnął nadal swój durny żart, ale jakoś w tej chwili nie brał go pod uwagę, po prostu uznając, że może sobie pozwolić na kilka dodatkowych nagród za ten ratunek, który tak nieoczekiwanie nadszedł. Nic zatem dziwnego, że zmarszczył z zadowoleniem nos. - Możesz też nie mieć czasu albo możliwości, żeby je powtarzać, ale masz rację. Trzeba koniecznie znaleźć jakąś wolną salę, bo wygląda na to, że bez pomocy za chwilę całkowicie zamarzniesz - stwierdził, patrząc na niego uważnie, wciąż się uśmiechając, a później, nie zastanawiając się również nad niczym szczególnym, po prostu bez większego problemu, wciąż trzymając mocno Rivera, skierował się w stronę szkoły. Nie zamierzał się zatrzymywać, chyba że chłopak wyraźnie i jednoznacznie zażyczyłby sobie tego, żeby postawił go na ziemi. W innym wypadku zamierzał iść tak z nim tak długo, jak długo będzie miał na to siły. - Bardzo mnie ciekawi, czy masz jakieś pomysły na to, jak się rozgrzać - rzucił jeszcze całkiem swobodnie, a później poruszył nieznacznie rękami, by było mu wygodniej nieść Rivera, dochodząc do wniosku, że w tym całym cyrku było coś zabawnego. Coś, co zdecydowanie poprawiło mu humor, ostatecznie odsuwając go od problemów, z jakimi się tutaj dzisiaj zjawił.
z.t
+
______________________
Never love
a wild thing
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Przytaknął kilka razy w idiotycznej gorliwości, bo nieco przytkało go pod wrażeniem posłyszanej wypowiedzi, gdy wyobraźnia zalała go gorącem wciśniętych mu w głowę wizji przez pewność siebie wylewającą się z Brewerowej postawy. I choć po statyczności Gryfona mógł spodziewać się, że tak mocny może być tylko w rozmowie, to coś w jego spokoju zapewniało go, że potrafi spełnić sugerowane przez siebie opcje. - Mhm, aż zesztywniałem z tego zimna - parsknął cicho, tak naprawdę jednak zupełnie zapominając już o przenikliwym chłodzie, bo już teraz w każdym kroku czuł się rozgrzany jeśli nie tarciem bliskości to myślą o tym, jak przyjemnie będzie być dociśniętym do pierwszej lepszej ściany, która tylko pojawi się na ich drodze. - Mam kilka pomysłów. Takich, byś też nie zmarzł - zapewnił, wczepiając się w niego nieco mocniej, by pocałunkami na linii jego żuchwy sprawdzić czy uda mu się rozproszyć go na tyle, by pewny krok nabrał nieco na chwiejności. Odnalazł ustami jego ucho, by w tym fałszywym ukryciu przed jego spojrzeniem zacząć wyliczać własne propozycje, nawet jeśli głos nieco drżał mu z przejęcia, że każdym kolejnym słowem ryzykuje zbyt dużą śmiałością. Nie wiedział wtedy jeszcze jednak, że niezależnie od tego co sobie wymyśli i na co zdecyduje się sam Brewer, to przypadkiem wpadający na nich na szkolnym korytarzu Patton Craine będzie miał decydujący głos o tym, że spędzą resztę tego dnia osobno.
|zt
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Przyzwyczajenie się do nowej rzeczywistości nie było łatwe. Miała wątpliwości czy w ogóle kiedykolwiek przywyknie do swojego nowego środka transportu i myśli, że już nigdy może nie stanąć na własnych nogach, bo nikt nie dawał jej gwarancji, że z tego wyjdzie. Nikt nie potrafił jej zapewnić, że to tylko chwilowe, a nawet gdy uzdrowiciele snuli spekulacje, że to wynik dziwnych zawirowań ze smokami, najzwyczajniej nie umiała w to uwierzyć. Bo nagle poczuła, że straciła wszystko. Nie mogła grać w quidditcha, nie mogła pojechać do pracy autem, nie mogła się teleportować, nie mogła biec, tańczyć, chodzić, nie była w stanie nawet samodzielnie ubrać butów. To wykluczało ją z większości aktywności, które kochała i ostatnie godziny spędziła po prostu leżąc i ignorując wszystko dookoła, bo tak było łatwiej. Pierwszy raz w życiu była na tyle bezsilna i bezradna, że wolała wybrać najprostszą opcję – odcięcie się od świata. Dlatego postanowiła pójść na kolejną drzemkę, a kiedy z niej wstała, obudziła się w towarzystwie puchatego kurczaka, którego obecności nie potrafiła wyjaśnić w żaden sposób. Po wielu próbach zagadania do zwierzaka, które spełzły na niczym, twardo postanowiła, że musi się go pozbyć. Ledwo potrafiła zająć się samą sobą, okrutnie ignorowała koty i psidwaka, a kolejne stworzenie wymagające opieki było ponad jej siły. Ze złością przywołała więc dowód swojego kalectwa i nieudolności; niezgrabnie wsiadła na wózek i wyruszyła z mieszkania, żeby oddać nowego towarzysza do pierwszego lepszego sklepu albo kliniki magizoologicznej. Zdziwione spojrzenia sąsiadów i troskliwe pytania podziałały na nią jednak jak płachta na byka; zamiast skierować się do centrum to czym prędzej zmieniła tor jazdy w stronę parku, aby tam znaleźć zaciszne miejsce, w którym nie padnie ofiarą współczucia czy ocen. Wjechała w zagajnik, spoglądając co chwila na kurczaka, jakby się chciała upewnić czy na pewno nie chce teraz uciec. Puchaty przyjaciel siedział niewzruszony, wtulając się w jej szyję. Mruknęła do niego ciche spierdalaj i wyciągnęła paczkę papierosów. W końcu niewiele przyjemności jej w życiu zostało.
______________________
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Całe szczęście, że nadeszła wiosna, a wielkimi krokami zbliżało się lato. Nigdy nie byłem szczególnie pogodny, ale mam wrażenie że w te poważniejsze pory roku wręcz stapiałem się z szarym tłem, wyglądając jak cień samego siebie. Dlatego ze znacznie większym zaangażowaniem chodzę na spacery z Whisky. Na dodatek kupiłem jej bardzo sprytną zabawkę, więc kiedy zmęczyłem się spacerem mogłem usiąść na ławce ze Współczesną Transmutacją w dłoniach, a magiczny, piszczący złoty znicz odlatywał jak prawdziwa piłka sam z siebie, wystarczyło że Whisky musnął mnie zabawką po nodze. Siedzę zaczytany w jakiś artykuł o metamorfomagu, który chce zostać centaurem i tłumaczy swój wybór, zapominam nawet o złotej kuleczce na moim ramieniu. Od rana to coś łaziło za mną i musiałem chronić kurczaka przed Whisky, więc tak już zostałem z tym czymś na spacer. Nie powiedziałbym tego na głos, ale było całkiem urocze. Orientuję się, że Whisky długo nie przybiega. Coś jest nie tak rozglądam się i widzę, że mój pies napastuje... kobietę na wózku! Co za wstyd, pies chyba kompletnie oszalał. Rzucam się do biegu ze zwiniętą gazetą w ręce i automatycznie przytrzymuję różowego kurczaka na moim ramieniu. - Przepraszam za... - zaczynam kiedy dobiegam do przesadnie podnieconej Whisky i wtedy orientuję się czemu tak mi uciekła. Zastygam i patrzę się na Marlenę na wózku. Nie było jej ostatnio w szkole więc nawet wysłałem jej patronusa z pytaniem co jest. Miałem pytać jej przyjaciela, ale uznałem że skoro mi nie odpisuje ani nie odpowiada nie będę się narzucał. - Co do chuja... - mamroczę i wtedy też kurczak na moim ramieniu stwierdził, że to idealny czas by się wypowiedzieć. - Ależ masz piękne piegi na zgrabnym nosie, złotowłosa rusałko. Normalnie uciszyłbym tego durnego kurczaka, ale kiedy to mówi czuję się jakby cała moja dusza została pochwycona w dziwne sidła. Nogi mam jak z waty, czuję się że nie mogę powiedzieć nic mądrego, aż kładę rękę na kołaczącym się sercu i odwracam wzrok od Marli. Mam szeroko otwarte oczy w przerażeniu i rozchylone w czystym zdziwieniu usta. Nie wiem ile razy czułem jakiś wybuch miłości, ale na pewno nigdy tak nagle jak na zawołanie. Ale teraz nie wiem sam co to było, a tym bardziej nie rozumiem że to mój puchaty towarzysz i dziwię się, że aż tak dziwnie wstrząnął mnie stan Marli. Muszę się uspokoić. I zapytać normalnie. Wdech, wydech. Spokojnie.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
– Whisky! – krzyknęła ucieszona na widok znajomego psa, od razu wyciągając dłonie w stronę radosnego pyszczka, aby czule podrapać psidwaka za uszami. Dopiero po chwili zorientowała się co oznacza jej obecność tutaj. Cała zesztywniała na samą myśl, że będzie musiała zmierzyć się z przyjacielem i za moment tłumaczyć mu czemu nagle jej sytuacja obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i czemu chujowo ignorowała jego pełne troski patronusy. Nie musiała długo czekać na Augusta, który cały zziajany wbiegł do zagajnika, najpierw przepraszając, a potem zadając typowe dla siebie pytanie. Sama chciałaby wiedzieć co do chuja. Wypuściła dym z ust, uparcie szukając w głowie wyjaśnienia tej sytuacji, (bo wyjątkowo prawda była na tyle bolesna, że nie potrafiła jej zaakceptować), kiedy zarejestrowała głos dobiegający z jego ramienia. Uniosła brew na widok łudząco podobnego stworzenia, które przesiadywało na Krukonie i mimowolnie parsknęła śmiechem na komplement, jaki poprawił jej minimalnie nastrój po raz pierwszy odkąd straciła czucie w nogach. Chociaż jakiś kurczak dalej uważał ją za atrakcyjną pomimo kalectwa. – Chcesz drugiego? – wskazała palcem na swoją puchatą kulkę wygodnie przytuloną do jej obojczyka. – Przyjebał się do – urwała, całkowicie zdziwiona, kiedy usłyszała celowo cię olałam dobiegające od jej nowego kompana. Zerknęła oskarżycielsko na ptaka, nie do końca wiedząc skąd te zaskakująco szczere słowa odzwierciedlające jej pobudki, a potem wbiła wzrok w Augusta, który wyglądał jakby zaraz miał paść na zawał. – Nie wiem skąd się wziął i czemu nagle potrafi mówić, może to jakaś kolejna moja kara. Widocznie to – obróciła się lekko na wózku, aby podkreślić co ma na myśli – jest niewystarczające. Przez chwilę toczyła w głowę batalię czy powinna zostać i narażać się na tłumaczenia czy też po prostu rzucić beztroskie miło było, pa i uciec, ale doszła do wniosku, że w końcu i tak będzie musiała się skonfrontować z najbliższymi. Westchnęła cicho i podjęła próbę złapania kontaktu wzrokowego z Krukonem, który patrzył na wszystko dookoła tylko nie na nią, co było piekielnie bolesne i trudne do przetrawienia. Tak jak podejrzewała, na wózku już nie była na tyle interesująca. – Dzięki, że się martwiłeś. Ale prościej było to olać niż powiedzieć, że nagle – wbiła paznokcie w przedramię, szukając odpowiedniego wytłumaczenia – że trochę się zmieniło. Na szczęście już wiesz, że żyję i mam się świetnie – wysiliła się na krzywy uśmiech, który nijak nie maskował poczucia niesprawiedliwości i niezrozumienia.
______________________
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Oczywiście zamiast powiedzieć mi od razu jak wygląda sytuacja i z jakiego powodu popierdala tu po wózku Marlena zaczyna wymijająco ględzić coś o tych kurczakach, które dziś nam towarzyszyły. Nawet nie mam pojęcia jak mój różowy ziomek na mnie wpłynął, więc jestem poirytowany takim rozpoczęciem rozmowy. A przynajmniej byłem dopóki serce nie zaczęło mi się tłuc jak szalone. Szczerze mówiąc nawet nie zorientowałem się o co chodzi z komentarzem od ptaszora Marli bo byłem tak przejęty... Sam nie wiem czym na razie. W końcu zwracam na nią wzrok, a ta najwyraźniej szukała gdzieś tam kontaktu wzrokowego, a mi dopiero minął najdziwniejszy do tej pory nagły stan w życiu. - Kurwa, nie wiem co to było aż tak się zmartwiłem czy chuj... - mówię bardzo elokwentnie i kucam na ziemi, by odetchnąć ostatni raz i pogłaskać Whisky. Teraz ja patrzę na Marlenę z dołu. - Rozumiem... - zaczynam niezbyt mądrze, bo to wcale nie była prawda. Zerkam na żółtego kurczaka, który wcześniej wyspołował sekrety Marleny. Wcale się nie dziwiłem, że nie chciała od razu opowiadać wszystkim. Pewnie zareagowałbym podobnie. Bardzo powoli próbuję przetrawić wszystko, bo chyba gdyby miała wypadek - większość by o tym jakoś wiedziała. Plotki szybko się roznoszą po Hogwarcie. - Czy to... bo byłaś na tej eee wyprawie? - pytam, bo w gazecie pisali o najróżniejszych przypadkach, ale jako nie skojarzyłem że i ona tam była. Teraz byłem zły, że i ja nie poszedłem, jakby to jakkolwiek mogło ją uchronić. Spójrzcie jakie ma kolana! Niczym Afrodyta z morskiej piany! Kiedy różowy kurczak mówi kolejny komplement, ja mam drugi mini zawał. Łapię się nieporadnie wózka Marleny i faktycznie patrzę na jej kolana, powstrzymując się od ich dotknięcia, bo czuje taki przypływ miłości. - To chyba ten kurczak. Wcześniej też był cicho... - mówię i przez chwilę nie mogę się powstrzymać od rzucenia Marlenie spojrzenia wyrażające czyste uwielbienie. Dopóki znowu nie łapię oddechu. Z zażenowaniem naciągam czapkę bardziej na oczy. - Kurwa... w każdym razie... Pisali, że musimy no... pokonać poczekać aż się uspokoi i no... będzie dobrze. Jeden typ ma pajęcze nogi zamiast rąk. Myśleli, że coś transmutował nieporadnie... - bełkoczę odrobinę, bo nadal dochodzę do siebie i kładę Marli na kolanach magazyn gdzie na okładce mężczyzna z odnóżami pająka drapał się obrzydliwą nogą po głowie.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Wiedziała, że nie rozumiał. Ona sama do końca nie rozumiała co się teraz dzieje, ale była wdzięczna, że August próbuje to uszanować. Dlatego kiedy zapytał o co tu chodzi, zacisnęła dłonie w pięści, bo bardzo chciała znać odpowiedź na to pytanie. – Nie wiem. Tak podejrzewają, ale do tej pory nikt mi nie dał jednoznacznej odpowiedzi. Więc może być przez wyprawę, może być przez jakąś chorobę, a może być bez żadnego powodu. Wolałabym jednak się dowiedzieć jak długo i czy mam w ogóle czekać aż zacznę czuć swoje nogi czy pogodzić się z tym, że do końca życia będę przykuta do wózka – wyrzuciła z siebie, czując ulgę, że nie dusi tego dłużej w sobie. Z Jinxem czy Rickym niezbyt łatwo przychodziła jej rozmowa na ten temat, widziała ich zmartwienie i porozumiewawcze spojrzenia. Wystarczyło, że musieli się nią zajmować, nie chciała ich dodatkowo obarczać poważnymi konwersacjami i zmuszać ich do kłamstwa, że na pewno wszystko się ułoży. Uniosła brew na kolejny komplement kurczaka, który w połączeniu ze spojrzeniem Augusta był niepokojący. – To fakt, kolana mam wykurwiste. Ale lepszy kurczak niż obudzenie się jako gryf – parsknęła, próbując rozładować atmosferę. Słuchała tego nieporadnego wybrnięcia z sytuacji i zerknęła na czasopismo, krzywiąc się na widok mężczyzny z pajęczymi odnóżami zamiast nóg. – Cóż, on przynajmniej może nimi ruszać i ma nad nimi kontrolę – zauważyła ponuro, od razu ganiąc się w myślach za psucie im nastroju. – Za każdym razem jak myślę o animagii to mam wrażenie, że skończę właśnie tak – wskazała palcem na pajęczego mutanta. – No, ale są plusy, już nie muszę się tym martwić. Jezus, wygląda obrzydliwie – odwróciła magazyn, żeby nie musieć spoglądać na obleśną okładkę. Zaklęciem przywołała leżący obok patyk i rzuciła go Whisky, kiedy usłyszała ze swojego ramienia myślę, że zasługujesz na lepszy związek i aż zamarła. Przez chwilę trwała tak w bezruchu, obserwując psa, bo kompletnie nie wiedziała jak to skomentować. – Eee, jebany ptaszor, plotkuje bezmyślnie – rzuciła pierwsze, co przyszło jej do głowy, coraz bardziej przerażona tym co wygadywał jej puchaty kompan. Przecież bardzo kibicowała przyjacielowi i Julce, więc skąd te brednie?
______________________
Augustine Edgcumbe
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 188
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
- Może niedługo okaże się, że jednak nie jest tak źle. Mieć nadzieję - stwierdzam na tyle delikatnie ile mogę i drapię się po łysej głowie. Sam nie potrafię stwierdzić czy wolałbym pogodzenie się z losem, życiem w niewiedzy... trudne pytanie. - Nie przypominaj mi - mówię i aż zakrywam dłonią twarz na samo wspomnienie tej tragicznej zamiany. Nawet uśmiecham się krzywo w kierunku dziewczyny. Zaś na moje pokazanie, że sytuacja może być gorsza, Marla wcale do tego tak nie podchodzi. Raczej jest póki co bardzo skrzywdzoną ofiarą. Co oczywiście jest zrozumiałe, trudno pogodzić się z taką sytuacją. Chociaż dziwiłem się, że nie było w niej krztyny optymizmu, zwykle miała go znacznie więcej. A tak nie wyglądała ani trochę by wierzyła, że to może minąć. - Racja. Strasznie duży plus, móc machać pajęczymi odnóżami. I na dodatek schudły mu ręce od tak - zgadzam się dość ironicznie z jej ponurymi słowami i pykam palcem w gazetę gdzie faktycznie czarodziej wydawał się mieć większy brzuch niż obecne ręce. Przez chwilę kontempluję jej słowa, kiedy ta odwraca obrzydliwy obraz mężczyzny. - Twój patronus to papuga. Dziewięćdziesiąt procent czarodziejów ma potronusa takiego samego jaka byłaby jego forma animaga. Nie powinnaś zacząć się tym "martwić" ponownie? Latanie byłoby opcją, gdyby jednak okazało się klątwa jest na zawsze - mówię może dość dobitnie, z mniejszą dozą empatii i współczucia niż wcześniej, ale chcę żeby to wybrzmiało na tyle, by nie porzucała swojego marzenia, wręcz przeciwnie, niech się za to zabiera. Mam nadzieję, że nie brzmiało to kompletnie demotywująco. Rzucam jej pytające spojrzenie, ale wtedy zaczyna gadać jej ptaszor. Bardzo powoli przesuwam wzrok z Marleny na jej towarzysza i kilka razy mrugam, bardzo nieogarnięty. Trochę się rumienię, a mój kurczak na ramieniu bardzo się zawstydza i aż zakrywa skrzydełkami oczka. - Niż mój... obecny? - pytam najpierw głupio tego kurczaka, chociaż nie wiem czy mogę z nim przeprowadzić konwersację czy po prostu wykrzykuje jakieś głupoty, przy tym zawstydzając naszą dwójkę. - Czemu tak gadasz? - pytam jeszcze kurczaka zamiast Marleny, bo ewidentnie ona nie miała pojęcia co się dzieje.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Nie mogła wytrzymać w mieszkaniu. I chociaż wdzięczna była gryfońskiemu rodzeństwu, że przygarnęli ją pod swój dach, kiedy była o krok od tańczenia na ulicy, żebrząc o galeony, to ostatnimi czasy ta mała przestrzeń zamykała się na niej, jak klatka. Potykała się o wszystko, rzeczy wypadały jej z rąk, albo gdzieś się gubiły - i schować się gdzie nie było, bo w mieszkanku tak małym, wszędzie są czujne spojrzenia i usta otwarte, gdybające i paplające. Współczujące nawet. A ona nie znosiła tego współczucia, chociaż może właśnie tego potrzebowało jej serce, wtulenia się w szerokie ramiona i zapewnień, że jutro rano to będzie to, czego dzisiaj nie ma. Dobro, spełnienie i świat malowany na złoto. Wyszła więc i szła przed siebie, w akompaniamencie stukotu obcasów. Minęła centrum wioski, w której ludzi było prawie tyle, co świateł. Kilka dni temu rozpoczął się jesienny jarmark, na każdym rogu czaiły się dynie, nawet populacja czarnych kotów zauważalnie wzrosła, przyciągając studentów, mieszkańców wyciągając z domostw, kusząc kolorami i zapachami - szczególnie nuta cynamonu wydawała się wręcz oblepiać mury lepką warstwą. Nadmiar bodźców nie był jednak tym, czego szukała. Przynajmniej nie teraz, kiedy noc była młoda i ciemna, płaska i jesienna. Wilgotna od deszczu, siąpiąca. Później, kiedy nabierze kolorów, to Saskia pewnie wróci do tego bijącego energią serca okolicy, weźmie kogoś za rękę i da się porwać do tańca. Albo różańca. Naiwnością byłoby powiedzieć, że znała okoliczny park, jak własną kieszeń - podobno nawet Hogsmeadeańczyk z dziada pradziada potrafił znaleźć tutaj ścieżkę, której z całą pewnością nie było jeszcze dzień wcześniej. Znała jednak kilka miejsc, kilka zboczeń z głównego traktu, które zabierały zgubione duszyczki z pola widzenia. Ostrożnie stawiając kroki, zeszła z pagórka (albo zsunęła bardziej, biorąc pod uwagę dywan z mokrych liści i błota), kierując się ku ławce. W ciemności mogła zignorować fakt, że była wilgotna od deszczu. Zresztą, ona też była, więc miały coś wspólnego. Na moment zgubiła dłoń w kieszeni, a gdy ją wyciągnęła - magia, pomiędzy palcami znajdowało się długie, cienkie zawiniątko. Misternie skręcone, sygnatura jakości, zapach truskawek, przykrywający inny aromat. Ach, czasem ten zapach był wszystkim, czego potrzebowała. Odpaliła skręta zapalniczką, osłaniając go z czułością przed wiatrem. Blask, który żarzył się przez moment we wnętrzu jej dłoni, był właściwie jedynym światłem. Zaciągnęła się, przytrzymując dym w płucach. Jeszcze, nie puszczaj. Pochyliła się, by wsunąć zapalniczkę w najbezpieczniejsze miejsce, tuż za skórzany pasek przy kostce. Ciut, ciut, głębiej. Dopiero odchylając się do tyłu, ze spojrzeniem liczącym punkty na niebie, powoli rozchyliła wargi, pozwalając by dym zniweczył jej misterne obliczenia. Od razu poczuła, jakby ciężar spadał jej z ramion. Zakotwiczyła papieroska w kąciku ust, uwalniając dłonie, które spacerowały po łydkach, owleczonych cienkim materiałem niemal przeźroczystych, czarnych rajstop. Pocierały o zmarzniętą skórę, mocniej i lżej, gdy zbliżały się do łydek - tych, których skóra nosiła siny odcień krwawych wykwitów od Solbergowych uderzeń. Trzeba było mu przyznać, że jak już bił, to przynajmniej równo. Lada dzień zmienią kolor na żółty, ale teraz pięknie zlewałyby się z tą nocą.
Przechodził kryzys. Głupi, ciężki, ale czy kryzysy kiedykolwiek bywają łatwe, czy lekkie, czy przyjemne? Dysonans psuł mu i tak parszywe dni, kiedy próbował przypominać sobie lata dzieciństwa, których od tak dawna praktykował wybiórczo nie pamiętać. Chciał znaleźć inspiracje w słowach ojca czy matki, że nieszczęścia są nią właśnie, inspiracją, że dla artysty droga wyboista to nie jedynie pot z czoła, a paliwo dla sztuki, tylko że jego sztuką były rozbite o ten pierdolony bruk kolana i upłynniająca mózg migrena, przez którą spędzał wolny czas na fantazjowaniu o tym, jak wydłubać z głowy gałki oczne, czując, że to one są źródłem nieustannego ciśnienia w czaszce. Spędził kolejne bezowocne popołudnie na poszukiwaniu jakiejś kawalerki na wynajem, co byłoby odrobinę mniejszą porażką, gdyby nie to, że w pewnym momencie jeszcze wydarł mordę na agenta nieruchomości, zniecierpliwiony chuj wie czym, co wcale nie pomogło w poszukiwaniach, a właściwie wprost przeciwnie - był pewien, że od tego agenta już nic nie zobaczy. Wyszedł w noc ze złością, wciąż jeszcze krążącą pod skórą, tętniącą w skroniach rytmem bezlitosnych bębnów hemikranii, wyciskających z oczu łzy, które rwane wiatrem znikały w wełnianej czapeczce z nie mniejszą złością wciśniętej na uszy. Ilość bodźców docierających z festynu, ale i samych miasteczkowych uliczek, wcale mu na jego ból dupy nie pomagała. Nawet kształt tych dziwnych kamienic, nawet bruk na uliczce, krzywe spoiny chodnika, wkurwiało go w tym momencie absolutnie wszystko, włącznie ze światłem, brakiem światła, cieniem pomiędzy kamienicami i szmerem własnych płuc, wydających niesłyszalne dźwięki podczas oddychania, wszystko to bowiem odbijało się od jego głowy z taka siłą, że miał ją sobie ochotę rozłupać jak arbuza. Ruszył. Szybko. Może za szybko, prawie jakby od kogoś uciekał, w sumie uciekał, ale od tego od czego chciał uciec nie było ucieczki, przynajmniej nie fizycznej, nie na własnych nogach, nie o własnych siłach. Wypadając z oblepiającego miasteczko pomarańczowego światła latarni, pomiędzy mokre liście i czarne drzewa, wygrzebywał już z kieszeni błękitne, i na te błękitne też się wściekając, bo to nie te, które lubił, a mugolskich w tym zjebanym miasteczku tez przecież nie idzie uświadczyć. Zapalniczka kaszlnęła iskrami raz, drugi, dokonując smutnego żywota i niemal stając się kroplą, przelewającą czarę goryczy, po której z brzegów wystąpieniu już zostaje tylko targnąć się na swoje życie, kiedy w ciemnościach i niejasnościach dostrzegł cudzy, ale jak umiłowany w tym momencie żar papierosa. - Mogę zapalniczke? - zapytał krótko, wyciągając chciwie rękę, nim jego wzrok w tej niecodziennej scenerii i okolicznościach rozpoznał w czarnej postaci kogo innego jak Larsonównę.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Z zamkniętymi oczami wsłuchiwała się bardziej w siebie, niż w otaczające ją dźwięki. Wewnętrzny głosik, jeszcze głośniejszy od czasu, kiedy straciła głos, coraz bardziej blakł - jak gdyby z każdym oddechem przyciszała uporczywie grające radio z zepsutym wyłącznikiem. Razem z nim bladł też strach. Nie tego, co może ją tu spotkać, a ten przewlekły, życiowy, rozdmuchany przez ostatnie wydarzenia. Kładący się cieniem na ostatnich dniach. Szum wiatru niósł za sobą rozmowy koron drzew, coś trzeszczało, gdzieniegdzie było słychać niemal kroki, ale zbyt ciężkie i pośpieszne, by kojarzyć je z ludzkimi, nawet jakieś sapania się niosły po okolicy - ale co z tego? Pomyślała, że gdyby coś wyszło z krzaków i oznajmiło, że to koniec, zaraz zostanie z niej obgryziona kupka kości, to jedynie poprosi uprzejmie o możliwość dopalenia papieroska w spokoju. A później niech się dzieje wola losu. Z każdą przemijającą minutą w jej środku wybrzmiewały radosne pieśni, dudniące pod komendą narkotycznej batuty - za to lubiła się spizgać, wystarczyła chwila i już działało. Im więcej dymu ją otacza, tym odpływa na głębsze wody beztroski. Jak zwykle, wydaje się jej, że czuje dosłownie wszystko: ciężar powieki, gdy ta opada i się unosi, to jak jej język pulsuje, jak impulsy przelatują w głowie z prędkością nieokreśloną, ale zdecydowanie bardzo imponującą, bo nie potrafi ich złapać świadomą myślą, jak przemoczone rajstopy wbijają się mroźnymi igiełkami w jej tyłek, tam gdzie spódniczka się podwinęła i nic nie chroni skóry przed kontaktem z drewnem, nawet to, jak serce bije, wędrując po ciele, zatrzymując się w każdym miejscu, na którym akurat skupiała uwagę. Zsunęła się, niemal zapadając się w ławkę, zaciągając się głębiej i głębiej. Ciężar wędruje coraz niżej, jakby ją uziemiał. Mogłaby zapuścić korzenie. Ciekawie na jaki kolor kwitłyby jej kwiaty? Dźwięk jego głosu, nie skłonił jej nawet do tego, by otworzyła oczy. Przecież jej się wydaje. No bo jak, że jakiś typ do niej mówi? I to jeszcze głosem Lockiego? Tutaj, w środku nocy, gdzie ona sobie elegancko ucieka przed wszystkim i wszystkimi, nawet sobą samą? Po tych wszystkich dniach? Nie ma opcji. Może jednak? Uniosła leniwie jedną powiekę, wydmuchując kłąb truskawkowego powietrza, który zamigotał srebrzystą poświatą, jakby w ustach trzymała garść brokatu (bajery dodają do tego peruwiańskiego). Faktycznie ktoś przed nią stał, niemal scalając się z czernią tła - co gorsza, czegoś od niej chciał, czekając z wyciągniętą ręką. A, że słowa były wolniejsze od myśli, przynajmniej procesowane przez jej organizm zmącony nietrzeźwością, to dopiero po chwili zrozumiała, że chodzi o zapalniczkę. Za-pal-ni-czka? Zrobiła więc to, co wydawało jej się o prostsze i przyjemniejsze. Uniosła do góry nogę, na wysokość jego pasa. Odchyliła stopę, okazując wewnętrzną stronę kostki - czułe miejsce, jej sekretny schowek. Na wyciągnięcie palców miał to, czego chciał. Sama wróciła do przerwanej czynności, jak gdyby nigdy nic. Nie pytając skąd tu się wziął. Nie proponując, by został. Ale jednak dłoń ze skrętem w końcu wyciągnęła się w jego kierunku.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Wpatrywał się w nią w bezruchu. W jakiejkolwiek innej scenerii, w innym momencie chociaż, w innym dniu niż dzisiejszym, kiedykolwiek indziej, uśmiechnąłby się lubieżnie, kiedy taka rozwalona na ławce Saskia, ta jego hurysa, czekająca na swego paszę, rozkładała nogi zadzierając jedną w górę tak, że gdyby był dziesięć centymetrów niższy na bank zobaczyłby jej majtki. Kiedykolwiek indziej może by się dołączył, chociażby towarzysko, do tego jej popalania. W jakimkolwiek innym momencie byłoby to urocze, byłaby to kolejna inscenizacja w ich niepisanej sztuce, kolejna gra, ale... no właśnie nie dziś. Cmoknął ze złością, wyrywając jej z buta zapalniczkę z taką siłą, że dobrze, że jej tego pantofelka nie zniszczył, chlaśnięciem dłoni zmuszając nogę do opadnięcia na ziemię. Zapalił papierosa zaciągając się nim głęboko i wyrzucił swoją, zdezelowaną i martwą zapalniczkę, gdzieś daleko, daleko w krzaczory, po czym oddalił się, by kopnąć wielką kupę zgrabionych zaklęciem liści, nim nie powrócił, by oddać jej jej własność i wypuścić z płuc trzymany w nich niebieski dym. Nienawidził narkotyków. Narkotyki zabiły mu ojca. Kto wie, może stan umysłu jego matki też był taki, jaki był, przez to ile kwasu zeżarła w latach młodości. Czy korzystał z narkotyków? Czasami, w szczególnych okolicznościach, w których było mu dobrze, miło, bezpiecznie, kiedy jego myśli nie wpychały mu na wierzch właśnie tych skojarzeń z rodziną, rozpadającą się na kawałki. Normalnie pewnie miałby to w dupie, wszystko przecież łatwo było tam umieścić, ale z jakiegoś powodu nie dziś. Dziś wkurwiało go wszystko, od pogody, pory dnia, przez odsłonięte kolana krukonki, papierosa, który nie dawał satysfakcji aż po wilgoć na ławce, na której usadził dupę. Oparł się łokciami o kolana i ściskając peta między palcami z trzaskiem spotkał swoje dłonie ze swoją twarzą, by powolnie i z naciskiem ją potrzeć. Byli teraz na tak dalekich od siebie płaszczyznach zrozumienia, że trudno było o dalsze. Jej niemal płynąca między palcami postać i jego kolczasta, skulona osoba. Wyciszone radio kontra trzeszczący iskrami głośnik. Podparł głowę o dłoń, wbijając spojrzenie w brudną ziemię i paląc papierosa w tempie, który zawstydziłby starych mechaników samochodowych. Musiał coś wymyślić. Teraz, zaraz, inaczej przecież popełni samobójstwo.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Rozumiała niewiele. Właściwie, nie rozumiała prawie nic. Jej umysł, wobec którego była nieufna, wciąż przekonywał ją, że ma do czynienia z Lockiem, który faktycznie przed nią stał, a jego dotyk był zbyt niespodziewany i gwałtowny, by był tylko wytworem jej wyobraźni. Gdyby miała odgadywać, postawiłaby sporo na to, że pewnie podaruje jej swój lisi uśmiech. Jakieś powitanie okraszone w podtekst. Obnażone zęby, może kapkę rozczarowania, że za łatwo mu się wystawia. Jednak uderzenie jego dłoni odbiło się rykoszetem po wnętrzu jej czaszki, a jej ciało zareagowało tak samo, jak zwykle, gdy niespodziewanie dawała się zaskoczyć czyjejś reakcji - zmroziło ją od środka. Zimna fala bezruchu rozbiła się o jej wnętrzności z potrójną mocą - wszystko co czuła procesowane było przez jej aktualny stan, a ten wyolbrzymiał nawet trzask deptanych liści, a co dopiero wypływające na powierzchnie znajome odrzucenie. Nie zauważyła nawet, że ślizgon na moment zniknął, zostawiając ją na ławce samą. Wpatrywała się pustym spojrzeniem przed siebie, pozbywając się z płuc resztek powietrza i dymu, tak długo, aż klata piersiowa całkowicie się zapadła. Raz. Dwa. Trzy. Czuła, jak jej ciało zaczyna się pocić, a serce przyśpiesza, wybijając bitwne rytmy. I, nie wiedząc czemu - lub wiedząc doskonale, pomyślała o ojcu. Ostatniej osobie, o której chciała myśleć nie tylko dzisiaj, ale i kiedykowiek indziej. Uciekła od niego dwa lata temu, ale z jakim skutkiem? Był z nią w każdym momencie. Nie idź w tę stronę, wracaj. Odnajdywał ją w środku lasu, w zagajniku, na samotnej ławce w środku nocy, w czyichś dłoniach, które zderzając się z jej ciałem, serwując jej po raz kolejny odrzucenie. Jak wtedy, gdy jako dziecko szukała w jego ramionach oparcia i pocieszenie, gdy była pewna, że tym razem była wystarczająco dobra, posłuszna, uformowana na kształt mu podobny. To nie jest on, to nie on, to nie on. Nieświadomie drży jej warga, gdy stara się o nim nie myśleć - nie ze smutku, ale z wkurwienia, że ją tak wzięło z zaskoczenia. Jej umysł obrał już kierunek, przedzierając się przez dziesiątki wspomnień, setki jego twarzy, niezliczone uderzenia - nie te bezpośrednie, tylko takie, których nie można na pierwszy rzut oka zobaczyć… S t o p. Nabrała powietrza z taką gwałtownością, że cudem nie rozerwało jej płuc. Dłoń od razu powędrowała ku twarzy, by rozetrzeć zaciśniętą szczękę. Do chuja, wielu rzeczy się spodziewała, ale nie flasbacków z przeszłości. Skondensowała się w sobie, bo upłynniła się na ławce, zjeżdżając tak nisko, że niemal z niej spadała, po czym - gdy saskowy oddech się wyrównał, sięgnęła do buta, poprawiając zsunięty z kostki pasek. Lockie mógł być wieloma osobami i rzeczami na raz, ale nie był jej ojcem. I ta złość, którą pulsowała w jej piersi, nie miała prawa być wymierzona w jego stronę. Czy szok po fali wspomnień rozjaśnił jej myśli? A może były tak zamglone, że obudziła się w niej jakaś wewnętrzna klarowność, rozsądek, który na co dzień zdominowany był emocjonalnością? Bardzo chciała coś powiedzieć. Nie odpyskować, ani warknąć. Zapytać. Czuła, jak ta potrzeba kiełkuje w niej siłą, rozpychając się w przełyku, jak gdyby połknęła kanciasty przedmiot, który próbuje teraz zwymiotować - odetkać się w końcu, dać upust przetrzymywanym niczym w więzieniu ciszy słowom. Pierwszy raz widziała go w takim stanie. Siedzący obok, skulony z twarzą schowaną w rękach. Chociaż wydawał się wkurwiony (lub może przybity?), to wciąż tu… był. Milion myśli na minutę walczyło o dominacją nad pozostałymi - i w końcu jedna, prosta, wygrała. Saskia nie wiedziała jak zareagować, czy w ogóle powinna jakkolwiek? Podążając za przeczuciem, że gdyby jej obecność przynosiła mu samą niekorzyść, to pewnie znikałby już za zakrętem, wyszła mu na spotkanie. Przesunęła dłonią po ławce, zbierając na opuszkach krople deszczu, by zatrzymać się na granicy, gdzie kończyła się łatwa droga, a zaczynało jego udo. Nie odrywając przegubu od siedziska, wsparła swoje palce na materiale jego spodni, gładząc go ledwie wyczuwalnym dotykiem.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Przez krótką, króciutką chwilę skupiał się na rozgrzanym uczuciu, promieniującym z roztartej skóry twarzy. Przebodźcowany mózg próbował chwycić się czegokolwiek, jak tonący brzytwy, by chociażby palce kalecząc, podciągnąć się o kilka cali, wychylić głowę z szumu wszystkości, wziąć oddech na chwilę. Zbyt szybko palony papieros ukuł go w skórę kłykci żarliwym pocałunkiem na co niemal go upuścił, strzepując ręką z syknięciem. Łzy cisnęły mu się pod powieki i krystian panie dupo merlinowa, jakże chciałby się rozpłakać. Puścić z oczu wodotryski, czując, że to ciśnienie w końcu wydostanie się z jego głowy, zamiast napierać na sklepienie czaszki. Ale nie. Wodotryski też nie działały, jak wszystko i nic w jego życiu, wadliwe akurat wtedy, kiedy go potrzebował. Jak zgubiony w okopach żołnierz, usłyszał ten alfabet morsa jej palców, by podążyć za nim bezmyślnie, przez chwilę, z nadzieją, że może tam jest jakieś wyjście, bo przecież sprawdzał już wszędzie, każdy zakręt, każdą dziurę. Złote oczy uwzięły się, łapiąc w kadr te opuszki, prawie jakby wpatrywanie się w nie mogło sprawić cuda, zmienić wszystko, ratować nieratowalne. - Dalej nie możesz gadać, co? - odezwał się w końcu, podnosząc wzrok z jej dłoni na jej twarz z takim trudem, jakby dźwigał ciężary. Zaciągnął się po raz ostatni, dochodząc do filtra fajni i rzucił ją w mokre liście, gdzie przyszło jej umrzeć z cichym syknięciem gasnącego w wilgoci żaru. Oparł się w ławce biorąc wdech i złożył dłonie na brzuchu, jak u terapeuty, wpatrując na gówniane niebo nad gównianym Hogsmeade. Wypuścił powoli powietrze z płuc. - Dlatego się tu chowasz? - podbił pytanie. Byłaby pewnie teraz gdzieś ze swoimi dziesiątkami koleżanek i kolegów, na zabawie, na wystawie, udzielając się towarzysko, wszystko, byle czuć się częścią tej szkolnej społeczności. Dlaczego tym, którym tak bardzo potrzebna jest aprobata i towarzystwo, mają tak gwałtowne potrzeby ucieczki od wszystkiego i wszystkich.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Niektórzy powtarzają, by uważać, czego się sobie życzy - a przynajmniej kiedyś tak usłyszała, tą zawoalowaną groźbę, jakoby źle sformułowane życzenia mogły przynieść więcej szkody niż pożytku. Od ich ostatniego spotkania wielokrotnie o nim myślała. Nie przez siedem sekund, nawet nie przez czternaście, a przez wielokrotność o wiele bardziej nieprzypadkową, chociaż znaczącą o wiele mniej, niż mogłyby te jej myśli sugerować. Zwykle w środku nocy lub przed świtem, gdy sen wciąż nie przychodził, a samoistnie nawiedzające ją wizje zalanej jaskini paraliżowały jej ciało i ostatkiem sił próbowała je czymś rozproszyć - nie pomagały modlitwy ani błagalne mantry. Zwracała się wtedy ku ostatniemu wspomnieniu sprzed wyjazdu, które niczym deska ratunku na głębokich wodach sennych mar, miało przynieść jej ukojenie. Myślami przenosiła się do pokoju życzeń, rozkładając tamten wieczór na czynniki pierwsze. Każde wypowiedziane słowo, każdy ruch i jego brak. Czasem naginała rzeczywistość, tworząc alternatywną wersję zakończenia, gdzie uchwyt od szuflady nie był jedyną rzeczą, która ucierpiała od naporu ich ciał. Uważaj, czego sobie życzysz. Może Lockie był samospełniającą się przepowiednią i wzywany w myślach zbyt wiele razy, pojawiał się niczym dżin z potartej lampy. Odwróciła się doń, siadając bokiem, swoją łydkę przyklejając do jego uda, tam, gdzie jeszcze chwilę temu spoczywała jej dłoń, którą przeniosła nieco wyżej, nie przerywając dotyku. Gdy zaciągnął się po raz ostatni, papieros rzucił stłumione blask na jego twarz, który odbił się w jego spojrzeniu. I chociaż po chwili znowu zapadła ciemność, to ten uchwycony w locie obraz wystarczył, by uświadomić jej, że to wkurwienie musi wynikać z bólu. Pokręciła głową w odpowiedzi na jego pytanie. Czyli wiedział. Oczywiście, że wie. Z jednej strony, chciała powiedzieć, że to może być jedyna szansa, w której nie mogłaby mu odmówić. Z drugiej, mieliła w ustach ważniejsze pytanie o to, co się dzieje. Bo przecież widziała, że coś i była gotowa założyć się, że relikwie pozostawione na jego ciele przez matkę są źródłem tego cierpienia. Jednak odetchnęła głębiej razem z nim. Siąpiło coraz mocniej, mżawka zamieniała się w deszcz, ale wydawała się nie zauważać spadających kropli. Skupiła się za to na jedynym źródle ciepła - miejscu, gdzie stykały się ich nogi, pomiędzy którymi nie było nawet milimetra wolnej przestrzeni. Czy to on ogrzewała ją, czy to ona dawała się okradać z resztek skumulowanego ciepła? — Ktoś musiał Cię poratować z odpaleniem szluga — cisnęło się jej na usta, gdy usłyszała kolejne pytanie, na które oczekiwał odpowiedzi. Ale jej wargi były bezużyteczne. Nieruchome, odrętwiałe i niewzruszone. Poza tym, nawet gdyby współpracowały, byłby machiną do produkcji kłamstw. Odjęła dłoń z jego uda, po którym przez cały czas kreśliła opuszkiem wzory, by spleść ją z drugą. Przyłożyła je do chłodnego policzka, po czym pokręciła głową. Nie mogłam zasnąć. — A Ty? — wyartykułowała wyraźnie, by mógł odczytać słowa. Jeśli ona się tu ukrywa, to on w takim razie też.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Czuł się niemal autystycznie, kiedy plejada przesadnych bodźców robiła mu sensoryczny overload, a jednak zetknięcie z saskową łydką było jak przykrycie obciążeniowym kocem. Nie pomógł na pulsujący w skroniach ból, na wkurwienie ani bezradność, a przecież chciałby, żeby pomógł. Skoro już jest, skoro jest dobre, dlaczego zgodnie z dogmatami pozytywnego świata nie może być dobrym na absolutnie wszystko? One size fits all. Kiedy oderwała palce od jego powoli przemakających spodni, zmarszczył brwi w wyrazie chuj wie jakiego niezadowolenia, łamanego przez dyskomfort. Przez chwilę zapętlał się w tych esach-floresach jak latem leżąc pod drzewem, wzrokiem śledząc chaotyczny lot muchy. Nic nie myśląc, tylko tym szlakiem podążając, tarciem wilgotnej skóry o sztywniejący dżins. Przeniósł na nią spojrzenie, obserwując i prychając z tej żałosnej pantomimy. Oczywiście, że wiedział, przecież pół szkoły żyło jej bohaterskością za pięć knutów. I po co to? Czy była szczęśliwsza, ratując Avalon? Była spokojniejsza, tracąc głos? Sypiała lepiej, bo dała z siebie wszystko? Jego wzrok jak te deszczowe krople, spływał po jej skórze, z policzków, z ust, z wąskiej szyi pod krawędź kurtki. A Ty? - A ja? - uniósł z boleścią kąciki ust w imitacji uśmiechu pełnego współczucia, choć było to współczucie dla siebie samego. Każdy jeden powód bowiem, który cisnął mu się na usta w ramach wyjaśnienia, wydawał mu się jeszcze głupszy niż poprzedni - Ja, proszę Ciebie - zaczął wcale z nie mniejszą butą i pewnością siebie, jakby wiedział zupełnie co powiedzieć, bo przecież zawsze wiedział. Łgał jak pojebany, było to łatwe jak oddychanie. Zmarszczka przecięła jego brwi, kiedy dziwny tik mięśnia zacisnął mu lewe oko, a głowa zrobiła się jakaś dziwnie cięższa z jednej strony. Jakby mu ucho spuchło i ciągnęło ku dołowi. Dziwne ciepło objęło jego policzek, równie lepkie i obrzydliwe co ten paskudny deszcz, ale zarazem niepokojące, obce i znajome. W półmroku czerwień krwi miała dziwnie czarny kolor. A może była czarna? Ciekła swobodnym, leniwym szlakiem z jego lewego ucha, w towarzystwie sinych żył, sięgających jego twarzy spod krawędzi grubego golfa, robiącego mu za kurtkę tej paskudnej jesieni. Podniósł bezmyślnie dłoń, by podeprzeć skroń, jakby mógł całkiem mechanicznie wyprostować sobie tę gibiącą na bok głowę, ta jednak zaraz kiwnęła się na powrót w stronę lewego ramienia. - Mnh... - próbował skoordynować myśli i gardło, by po ludzku zakomunikować, że nie czuje sie najlepiej, ale niekoniecznie pamiętał, jak się składa słowa.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Nie była głupia. Naprawdę istniało wiele epitetów, którymi można było ją opisać - większość pewnie zakrawała o negatywy, wystosowane w czyimś kierunku mogłyby skutkować oburzeniem lub chociaż cieniem zranienia, jednak “głupia” nie było jednym z nich. Dlatego, kiedy szukał słów, domyślała się, że naprędce przerzuca strony katalogu kłamstw, próbując wybrać to, które brzmi naturalnie. Była nawet gotowa się poświęcić. Uwierzyć w cokolwiek. Gdy po kilku sekundach wciąż kluczył w swoich słowach, zaczęła rosnąć w niej ciekawość. Oderwała wzrok od swoich dłoni, którymi pocierała o siebie, ogrzewając ich wnętrze, by zakotwiczyć go w męskiej twarzy. Jakimś cudem, za każdym razem, kiedy odnajdowała go spojrzeniem, jej serce wykonywało niekontrolowany ruch, jakby gubiło się w krokach, przyśpieszało lub zwalniało - ale zawsze, bez wyjątku, to jedno niemiarowe uderzenie zdradzało, że jej ciało na niego reaguje. Zwykle, jeśli była na tyle samoświadoma, by to zauważyć, zrzucała to jednak na karb przypadku. Poruszył ustami, jego zęby zaszczękały o siebie, po czym opuścił głowę, niemal jakby chciał wesprzeć ją na ramieniu krukonki. Odchyliła się do tyłu, prostując plecy, podejrzliwie unosząc brew. Coś było w tym alarmującego, ten kąt, pod którym napięła się jego szyja, nie mógł być wygodny, a nieprzerwana cisza była zbyt długa, by ktoś tak pozornie sprytny i obojętny, jak on, nadal potrzebował czasu na wyartykułowanie swoich myśli. Najbardziej niepokojący był jednak zapach. Metaliczny. Ciężki. Bliski. Może to zasługa tego, że mimo odchylenia się do tyłu, wciąż niemal kuliła się, przylegając do jego ciała, skrupulatnie kumulując odrobinę ciepła w niewielkiej przestrzeni. Lub, jej zmysły naprawdę były wyostrzone. Albo dlatego, że ta charakterystyczna nuta była czymś, co często wyczuwała, gdy chowała twarz w fartuchu swojej matki. Kate Larson często wracała z dyżuru wyczerpana, a nawet chłoszczyść rzucane wielokrotnie na materiał nie sprawiało, że zapach krwi zostawał całkowicie zniwelowany - wgryzał się w poły, stanowiąc przypomnienie, że czarodzieje, chociaż władają potężną siłą, krwią tak samo, jak każdy inny. Saskia była na niego wyczulona. Częściowo przez sentymenty, w większej mierze, przez swoją przypadłość. Kiedy nie mogła polegać na swoich zakończeniach nerwowych, to zapach krwi zwykle informował ją, że jej dłoń przypadkowo napotkała jakąś przeszkodę, a ona sama jest ranna. Zamrugała gwałtownie, a ciekawość ustępowała przerażeniu. Próbowała to uczucie zepchnąć gdzieś na granicę swojej świadomości, panika była najgorszym doradcą - może to nic, może to coś niewinnego, jak krwotok z nosa, albo rozbita warga. Mroczne scenariusze same jednak spływały w jej myślach, gdy obraz jego półnagiego ciała jak zaklęty utkwił jej pod powiekami. Nie chciała jednak nawet dać wybrzmieć pytaniu, które samo się nasunęło. Jeśli je wypowie, choćby sama do siebie, nie będzie w stanie opanować narastającej paniki. Ruch jego dłoni wyrwał ją z otępienia, a jej ręka podążyła za jego, przyklejając się do ślizgońskiego karku. Był ciepły. Za ciepły. Jego tętno wybijało zabójczy rytm, pulsując pod jej palcami. Jednak, co najgorsze, był lepki. I nie była to znajoma lepkość potu, którą przyjęłaby teraz z ulgą, a gęsta maź, ciurkiem spływająca po grzbiecie saskowej dłoni. Nigdy nie miała do czynienia z ranami głowy. Właściwie, sama nie znajdowała się w położeniu, w którym miała kogoś uleczyć. Wielokrotnie bywała ranna, ba, w ciągu ostatnich tygodni ocierała się o śmierć - jednak zawsze znajdował się przy niej ktoś, kto był na tyle doświadczony, by zapewnić jej medyczną pomoc. Nie była zdana sama na siebie. Nikt nie był też zdany na nią, przeklętą niemowę, nieumiejętną czarownicę. Na Merlina, twoja matka jest uzdrowicielką, przydaj się do czegoś. Grzmiała, skupiając się na tych słowach. Powtarzała je w kółko, raz za razem, nie przerywając, gdy przyłożyła po drugiej stronie jego głowy wolną dłoń, starając się pionizować jego szyję. Palce ślizgały się jej po jego skórze - czy powinna zatamować krwawienie? Co ze zbierającą się wtedy krwią? Czy może uszkodzić mu mózg? Nie, przede wszystkim powinna go stąd zabrać, ruszyć się z tej ławki. Tylko ryzyko teleportacji w takim stanie, niemal z pewnością wiązałoby się z rozszczepieniem, przecież Swansea ledwo kontaktował. Przydaj się do czegoś. Wymyśl coś. Próbowała przypomnieć sobie cokolwiek z książek, które wypożyczyła po tym, jak wróciła z Avalonu. Nieco ponad tydzień po tym, jak spotkali się po raz ostatni. Rozczarowująco cienkich tomów o klątwach czarnomagicznych i związywaniu ciała runami - a raczej ocenzurowanych wersjach, odpowiednich dla szkolnej biblioteki. Oprócz kilku wersów i historycznych nawiązań do tortur, nie było tam słowa o tym, jak sobie z nimi radzić. Na próżno było też szukać tam informacji o szalonych matkach. — Przydaj się do czegoś… — wyszeptała na głos, tak cicho, że niemal niesłyszalnie. Sama zignorowała ten fakt, całkowicie pochłonięta Lokiem. Rękawem bluzki ocierała mu zabrudzoną twarz, analizując wszystkie możliwe wyjścia z sytuacji.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Przechylił głowę, trochę jak pies, któremu zawinęło się ucho, próbujący strzepnąć je urwanym ruchem. Dziwnym tikiem potrząsnął nią znowu, śródręczem drugiej ręki uderzając lekko przeciwległą stronę, jakby rzeczywiście w tym uchu coś mu tkwiło, krople wody z kąpieli szumiały niewygodnie, a nie jego własna jucha. Przedziwne uczucie, które mimo swego kuriozum wcale nie było zaskakujące, bo znał je przecież nie od dziś; dryfowanie gdzieś na krawędzi bólu i nieprzytomności, derealizacja, obcość we własnym ciele, które, choć porusza się według własnej świadomości i decyzji własnego rozumu, pozostaje nienaturalnie obce, oderwane od układu nerwowego, wyłączonego klątwą. Jak system, przy którego tablicy rozdzielczej posadzono paralityka-sadystę, by ten w bezlitosnym szale dzieła stworzenia wciskał i odciągał przyciski i wajchy, podłączając i rozłączając podzespoły. Usilnie próbował otworzyć zaciskające się oko, ze skupieniem tak wielkim, jakby od tego zależało jego dalsze istnienie. Dłonią sięgnął jej dłoni, ujmując jej palce w palce, półświadomie zastanawiając się, czy to części jego ciała jeszcze, czy mu ta ręka z głowy wypadła. Na krawędzi majaków jego umysł wypluwał najbardziej abstrakcyjne scenariusze, których prawdopodobieństwo było tak realistyczne, że gotów był uwierzyć, że wyciągnął tę dłoń i całą Saskie zresztą z własnej głowy i to właśnie stąd ten krwotok. Krzepnąca krew jak klej między ich dłońmi, rozrzedzana siąpipącym deszczem, bardzo próbował skupić na niej spojrzenie, ale echo migreny zbliżało się gdzieś spomiędzy oczu i bał się, że jak się uprze przyglądać jednemu punktowi, to i ten ból, który odpływał i przypływał falami, nagle się skupi w jednym miejscu i rozłupie mu czaszkę na ćwierci. Gdzieś w całej bezmyślności próbował jednocześnie głową potrząsnąć, i dopasować tę dłoń, którą w palce złapał jak puzzla, bezpiecznik mający naprawić zepsuty system. Półświadomie, półprzytomnie, nieporadnie, automatycznie reagując na sytuację, bo choć absurdalna, to jednak wciąż bardziej niż mniej znajoma, jak tragicznie by to nie brzmiało. W pierwszej i najgłupszej myśli po prostu wetknął sobie palec w ucho, jakby próbował zatkać dziurawą beczkę, z której uciekało drogocenne wino. W tym szumie, lepkości, wilgoci deszczu, w tym dotyku niespodziewanym obcej dłoni, która jednocześnie obcą będąc, pozostawała jego kotwicą rzeczywistości, z zaskoczeniem zauważał, że z upływem krwi jak i upływem czasu, ból głowy i zdawał się odpływać łagodnie. Wprawdzie nie był pewien czy co umyka mu ból, czy po prostu ucieka z niego życie, uczucie było błogie i trudno byłoby mu odmówić go sobie w tych okolicznościach. Rozkleił wargi, spomiędzy których umknęło cichutkie westchnienie ulgi. Ani potrząsanie głową, ani dopasowywanie saskowej dłoni nie pomagało jednak na to gorąco, wspinające się po barku, rozlewające po karku i plecach. Żadne rozwiązanie nie wydawało mu się w tej chwili logicznym, w przebłysku jednak świadomości wiedział, że to nie pierwszy raz. To nie było mu obce, to nie pierwsza taka sytuacja. Klątwy działały parami, popychane przez rytm uderzeń serca, naciągane na siebie jak koc na kolana. Nie rozumiał od czego zależała ich nadmierna aktywność, a powód był przecież tak banalny, tak błahy, że aż śmieszny. Musiało jednak minąć jeszcze trochę czasu, by jego głupi mózg potrafił połączyć kropki. Puścił w końcu jej dłoń, by palcami sięgnąć po krawędzi golfa, a drugą ręką wydobyć z kieszeni swoją różdżkę, ze zdziwieniem przypominając sobie po raz kolejny, że jej oczywiście nie wziął. Pociągnął mocno za wilgotny materiał swetra, przenosząc rozbiegane, niespokojne spojrzenie na Saskie. Bardzo nie chciał teraz widzieć w jej oczach paniki, nie chciał widzieć strachu, wiedział jednak, że nie zobaczy tam nic ponad to właśnie. Nie miał jej tego za złe, było to jedynym normalnym, nie miał prawa spodziewać się po niej żadnej innej reakcji, skoro sam nie wiedział właściwie, co ma ze sobą zrobić. Ale to przecież nieprawda. Wiedział. Miał zrobić to jedyne, co zawsze działało. - Przetnij. - powiedział krótko, głosem dziwnie słabnącym. Odchylił głowę w drugą stronę, chcąc odsłonić jak najwięcej swojej szyi i barku, jednak wilgotne sploty wełny niekoniecznie ustępowały jego palcom, wdrapującym się głębiej pod materiał, w poszukiwaniu winowajcy. Miał coraz mniej siły, coraz było mu zimniej, ale w tej zimności jakoś błogo. Musiała przeciąć to co sprzęgało się ze sobą, i było mu zupełnie wszystko jedno czy zrobi to nożem, różdżką, kapslem od butelki, czy kawałkiem znalezionego w piachu szkła. Innego rozwiązania nie widział, o ile jej fantazją oczywiście nie było doświadczyć ludzkiego dogorywania w deszczu w brudnym błocie Hogsmeade. Nie, żeby specjalnie miał coś przeciwko w końcu gdzieś dogorywać, ale od przeszło dwudziestu lat zawsze coś stawało na przeszkodzie jego wiecznie niespełnionemu pragnieniu śmierci.- O to. - próbował, coraz ciszej, sprecyzować co. Na szarej w tym półmroku skórze widać było nitki żył rozchodzących się jak korzenie chwastu, byliny dzikiej, próbującej wgryźć się w głębsze warstwy tkanki skóry, siatki nerwów, delikatnego systemu układu krwionośnego. I trudno tylko było wypatrzeć, gdzie tego problemu ukrywał się rdzeń, choć palce słabnące uparcie wdzierały się pod golf by się go doszukać.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Jej głowa, zwykle wypełniona przepastną głębiną myśli, zdawała się beznadziejnie pusta. Magia runiczna była jedną z najbardziej skomplikowanych dziedzin. W szkole, na zajęciach, które pośrednio pozwalały im się zapoznać z podstawami samych run, skupiali się na analizie tekstów, znaczeniu poszczególnych symboli, zapełniając niezliczone rolki papirusów tłumaczeniami. Nie było tajemnicą, że odpowiednio zastosowane runy, mogły wpływać na moc - wzmacniać ją, modyfikować, przechylać szalę szczęścia na korzyść. Żaden nauczyciel słowem się nie zająknął, że istniała druga strona tego procederu. Czarna magia równie chętnie korzystała z runicznych symboli. Tylko że zakurzone książki odnalezione po złej, ogólnodostępnej strony biblioteki, nie zdradzały zbyt wiele, pozbawione były opisów, jedyne suche historyczne fakty, kilka przewijających się nazwisk i dat. Pochłonęła je, tę limitowaną wiedzę, nie wiedząc, właściwie czemu to robi. Czemu uznała to za coś koniecznego, podsyconego okrutną ciekawością. Może po to, by następnym razem nie dać się zaskoczyć? By chociaż mniej po omacku poruszać się spojrzeniem po galerii karykaturalnych wzorów, które w psychodelicznym, maniakalnym tonie poruszały się po runicznych wzorach, jednocześnie sięgając z nich i odcinając się autorską nutą? Może w jakiś sposób zaczęło jej na nim zależeć, chociaż był zlepkiem cech, które na dłuższą metę ją odrzucały, szczególnie gdy brylował w towarzystwie, ze środkowym palcem uniesionym w górę i obnażonymi zębami? Przez krótką chwilę widziała go zupełnie innego, a dualizm tych dwóch postaci był dla niej na swój sposób fascynujący. Wiedziała, że następny raz nastąpi. Nawet jeśli by tego nie chciał. Doprowadziłaby do ich spotkania prędzej czy później. A jednak jakimś cudem, dała się zaskoczyć. Od pierwszej minuty, cało to spotkanie zdawało się prześcigać w pomysłach, na najbardziej niespodziewane rozwinięcie - i gdyby nie była tak przyszpilona mieszanką przerażenia i skupienia, roześmiałaby się gorzko. Poczuła jego palce zaciskające się na tych należących do niej i pozwoliła, by z jej ust wydarło się urwane westchnienie ulgi. Reagował. Skoro był świadomy na tyle, by czuć jej dotyk, może byliby w stanie się teleportować do wioski, nie ryzykując. Chłód, deszcz, dyskomfort - przestała zwracać na to uwagę, jakby nie miała w sobie wystarczającej przestrzeni na wszystkie odczucia, ba, nawet peruwiańskie zioło wydawało się ulotnić z jej fizyczności, ograniczając się do mgły myślowej, która jednocześnie wpływała na jej decyzyjność, ale i pompowała do krwiobiegu nierozsądne dawki adrenaliny. Po chwili, której każdą z minionych sekund odczuwała w upadających na wierzch dłoni kroplach posoki, wydawało się jej, że krwawienie zwolniło. Przesunęła naciągnięty na przegub rękawem po linii jego szczęki, czując, jak mięśnie napinają i rozluźniają się pod jej dotykiem. — Co robisz? — zdawało się pytać jej spojrzenie, gdy napotkała wzrokiem zdesperowaną próbę odchylenia golfu. Nieprzerwanie czuła fale gorąca, które uderzały przy każdym przyspieszonym uderzeniu rozedrganego serca - i właśnie za to wzięła jego starania, za próbę odchłodzenia, uspokojenia sztormu władającego oceanem jego ciała, którego, jak się domyślała, ból nie tylko musiał być zapalnikiem, ale i benzyną, nieprzerwanie dolewaną, przez co płonął na jej oczach. Przetnij. Niewiele myśląc, sięgnęła po swoją torebkę. Zawsze nosiła przy sobie zestaw dłut, jakby ich zasadność w podręcznym ekwipunku była tak normalna, jak różdżka. Wolną dłonią rozwinęła przybornik, wybierając jedno z ostrzej zakończonych narzędzi - odciągnęła materiał swetra, a ten napiął się na tyle, by ostrze łatwiej przesuwało się po splotach, z trzaskiem rwania przecinając na swojej drodze nici. Nie przestała, dopóki nie odsłoniła całkowicie jego szyi i barku, tajemnic i przekleństw, które tak skrzętnie na co dzień ukrywał. Wydawało jej się, że zadrżał z zimna. I faktycznie, na przekór ciepła bijącego od jego twarzy, reszta jego ciała wydawała się powleczona gęsią skórką. Skoro nie o to mu chodziło, to…? Uchwyt na rączce dłuta wzmocnił się, gdy zrozumiała prośbę, która padła z jego strony. Nie. Nie mógł tego od niej oczekiwać. Zamrugała dwukrotnie, mieląc w ustach jego słowa. Jeśli ta sytuacja miała w sobie chociaż mikroskopijny element komedii, to w tym momencie właśnie stała się dla niej śmiertelnie poważna. To właśnie miało być rozwiązane? Ból miał przepędzić ból? Zadana nowa blizna zniwelować efekty tej starej? Oczekiwał od niej, że wyczuje źródło nieznanej sobie mocy pod jego skórą, że wykona precyzyjne nacięcie, by dać jej ujście? Przygryzła od środka policzek, analizując za i przeciw po czym skinęła bardzo powoli głową, jakby w ogóle miała jakiś wybór. — Zabiję cię za to, że mnie do tego zmuszasz, więc daj mi tą przyjemność i postaraj się nie umrzeć — wymamrotała pod nosem i - ku swojemu zdziwieniu, tym razem sama usłyszała swój głos, po raz pierwszy od ponad miesiąca. Wydała z siebie dziwny dźwięk, jednocześnie zachłannie nabierając powietrza do płuc. Jeśli nie skupi się na tym, co ma zrobić, to zaraz zwyczajnie porzyga się z przytłoczenia, stresu i szoku. Na krótki moment pozwoliła powiekom opaść, kiedy wypuczała powietrze przez zaciśnięte zęby. Gdy je ponownie otworzyła, coś się zmieniło w tym spojrzeniu. Było bardziej jej. Nieodgadnione, przenikliwe, uparte. Przesuwała nim po jego skórze, milimetr po milimetrze, starając się dostrzec w półmroku cokolwiek, co mogłoby wskazywać, że akurat tutaj chowa się dysfunkcja. Symbole wiły się, częściowa zlewając ze sobą, w innym miejscach tworząc sieć niezrozumiałych połączeń, pulsując pod jej opuszkami, gdy wspierała się palpacyjnie. Pokonywała te ścieżki kilkukrotnie, niekiedy wydawało się jej, że wyczuła coś alarmującego, wyróżniającego się, ale zaraz kolejne miejsce zdawało się mieć równy potencjał - a nie chciała po prostu go dźgać, licząc, że na oślep trafi w źródło jego cierpienia, jednocześnie omijając tętnice. Powtórzyła drogę od początku: zaczęła od boku karku, przesuwając się w dół, ku zagłębieniu obojczyka, wzdłuż niego, przez ramię i bark, zawracając w kierunku torsu. I nagle po prostu wiedziała. Palec wskazujący zatrzymał się na wysokości mostka, odmawiając posłuszeństwa, jakby komunikował się z jego ciałem. Coś się poruszyło pod jej naciskiem. Subtelny ruch, przywodzący na myśl coś oślizgłego, jak glista próbująca uwolnić się spod napierającego na jej obłe ciało patyka, które dzierży zaintrygowane dziecko. Przysunęła czubek ściętego pod kątem dłuta do tego strategicznego miejsca, napierając ostrzem na skórę. Jak głęboko miała ciąć? Czego ma się spodziewać? Jak ma wiedzieć, że to już? Miała tyle pytań, ale wyglądało na to, że chwilowy powrót głosu zmarnowała na groźby. Wiedziała, że zaboli - zabolałoby pewnie, gdyby miała pod ręką precyzyjny skalpel, a co dopiero tępe dłuto o za grubym ostrzu, które idealnie radziło sobie z miękką gliną, ale nie było stworzone do cięcia tkanek. Gdyby miała trzecią dłoń, pozwoliłaby mu się za nią trzymać, by czuł, że nie sprawia jej to przyjemności, że nie jest sadystyczną suką - ale nie miała, a obie swoje zaangażowane były w nieuchronny ruch, w magiczną sztuczkę, w której to ostrze znika i pojawia się po chwili, kilkanaście milimetrów dalej, wyciagnięte z krwawiącej rany. Nie była w stanie powiedzieć, jak głęboko nacięła. Czy przedarła się przez warstwy skóry, naruszając mięsień? Ponownie - nie zdążyła nawet przedzierać się przez zalewające ją pytania, gdy z nacięcia wypłynęło coś jeszcze, coś ciemniejszego i bardziej uformowanego, niczym stary skrzep. Lub, jak miała nadzieję, jedna z ochronnych inkantacji, która nie mogła dalej minąć się z celem.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Znajome uczucie zapadania się w wodzie objęło powoli jego umysł, zanim jeszcze objęło jego ciało. Czarna lepkość, w której pozbawiony był wyporności, w której nie powinien oddychać, bał się oddychać, by nie wciągać w płuca, w siebie tej ciemności. Otworzył oczy na znajomych śliskich deskach kołyszącego się pokładu łódki, na której nigdy nie był. Zamknięte w nim wspomnienie wydarzenia, które nigdy nie miało miejsca, powodu, dla którego matka zapieczętowała w nim całą swoją obawę, wszystkie, niekończące się prośby o zbawienie, ratunek przed scenariuszem, który się nigdy nie wydarzył, przeznaczeniem, które żyło tylko w ciemności jej głowy, a w takich chwilach, jak z projektora, wyświetlało się też i w jego czaszce. Ponurą ciszę bezkresnej wody przerywał dźwięk rozpruwanego swetra, który to dźwięk rozpoznał bezbłędnie, ale pojęcia nie miał, skąd on dochodzi. Klątwa uskakiwała pod jej palcami jak robak, ślizgając się pod skórą, wcale niechętna do bycia wyekstrahowaną z tego ciała. Miała tu przecież misje, zadanie, była tu po coś. Kiedy zaklęcie wsparło się o mostek chłopca, przyparte do muru jej palcami, serce przeskoczyło nierówno kolejne uderzenie, zanim pocałunek rzeźbiarskiego druta z trudem nie rozgryzł bladej, mokrej skóry, spod której niczym ślimak, gęsty czarny skrzep nie wypadł na lokowe dżinsy, a potem, wraz z deszczowymi kropelkami, na brudną ziemię. Brzegi rozciętej rany zdawały się zawijać w sobie, jak pieczyste, bekon marszczący się pod wpływem temperatury, czerniejąc z pretensją, wcale nie gojąc się ładnie. Lockie złożył się jak krzesło ogrodowe, chłop na co dzień wielki na tyle, że mógłby się łapać za bary z niedźwiedziem, padł twarzą na jej mokre nogi jak szmaciana lala, rzucona na tę ławeczkę. Ruszył wzdłuż znajomej barierki, wyciągając rękę w stronę przerdzewiałego łańcucha, stanowiącego bardzo wątpliwej trwałości zabezpieczenie między nim a bezkresną ciemnością za burtą. Czuł fakturę tej rdzy, zanim jeszcze jej dotknął, znał jej zapach, z jakiegoś kuriozalnego powodu był w stanie nawet określić jej smak. Mijał zamknięte bulaje, za których szarymi szybami poruszały się bezimienne postacie. Nie poświęcał im uwagi, skupiając się, na tych elementach wystroju łodzi, których dotąd jeszcze nie widział. Pomiędzy drzwiami, framugami bulajów, nawet oczkami zardzewiałego łańcucha, dostrzegał ciągnącą się czarną wstążkę, która nie kojarzyła mu się zupełnie z niczym. Wiedział, że jest tu zamknięty na dłużej, na długo, na zawsze, jego mała wieczność, niezależnie od tego ile trwał ten stan w rzeczywistości, to miejsce w jego głowie wydawało się nie być ograniczonym koncepcją czasu. Musiał tu być tak długo, jak musiał, nigdy nie wiedział po co, nigdy nie wiedział, czego szuka. Zawsze te same śliskie deski, ten sam zadrzewiały łańcuch powstrzymujący go przed skokiem w ciemność. I wstążka. Lockie przechylił głowę, wpół zaskoczony, wpół zaintrygowany. Wiedząc, że nie ma stąd ucieczki, mógł przecież co więcej, jak nie eksplorować, pozabawiać swoją podświadomość zainteresowaniem do obecnej inscenizacji. Mógł być kustoszem tej wystawy, mógł być gapiem tego dramatu ulicznego, nie miało to znaczenia, nigdy żadnego znaczenia. Wszystkie drzwi zamknięte, dopiero te czwarte za krętymi, metalowymi schodami prowadzącymi do zupełnie nikąd, jak zwykle, uchylone. Miały szarozielony kolor, jak drzwi sypialni jego matki. Dawno temu przestał się zastanawiać, co drzwi sypialni jego matki robią na statku, mniej więcej w tym samym czasie, w którym zaakceptował, że żaden z niego jasnowidz ni wróżbita, by czytać znaki tej chaotycznej magii protekcji, wpompowanej w jego organizm. Tym razem pod pokładem było pełno ludzi. Widział dużo znajomych twarzy, zaskakująco wiele, bo przecież nie spodziewał się, żeby tym razem to, co dzieje się na łódce, miało więcej sensu, niż którykolwiek innym razem. A jednak. Wszyscy mieli podobne, czarne stroje, widział znajomych z Trausnitz, z Hogwartu, ulubionego sprzedawcę u Thìdleyów, z którym czasami zmieniał się grafikiem. Przechadzali się pomiędzy pomieszczeniami w tym smutnym, żałobnym korowodzie. Znał układ tych pokojów, wiedział dokąd prowadzą te korytarze. Dziwne uczucie nostalgii objęło go czule, bo ten dom już nie istniał. Ich pierwszy dom w Roterdamie, ten, który miał być domem na zawsze, ten, który wymarzyła sobie jego matka. Rozpoznawał jej pociągnięcia pędzla, polne kwiaty, które malowała na meblach, żółte ślepaki między wąskimi, kiwającymi się lekko ździebełkami trawy. Z przedpokoju przeszedł do kuchni, gdzie jeszcze więcej osób w czarnych frakach, kobiet w czarnych sukienkach, dziewcząt, które choćby przez chwilę adorował, z czarnymi woalkami na twarzy, smutnych, niewidzącym wzrokiem patrzących przez niego na wskroś. Był tu tylko obserwarotem, gościem, zamkniętym w cudzej wizji aktorem pozbawionym dialogów, przypisów, didaskaliów. Wziął z komody butelkę Togouichi Pure w rękę, tę samą, którą kiedyś rozbił, strącając ze stolika, kiedy próbował wspiąć się ojcu na kolana. Chciałby chociaż raz poczuć jej smak, kiedy jednak w końcu przystawiał jej szyjkę do ust, ta znów była w komodzie, ile razy by jej nie brał w rękę, ile razy by jej nie odkręcał, zawsze w komodzie. Tym razem przewiązana czarną wstążką, taką, jaką widział wzdłuż relingu, taką, jaka ciągnęła się, niczym krzywo położone kable, gdzieś między nogami niskiego stolika, dźwigającego skromny poczęstunek i kilka filiżanek z nietkniętą, zimną kawą, gdzieś pod ścianą, nad kredensem. Czarna wstążka, za którą podążał jego wzrok, z pokoju do pokoju, z kuchni znów do przedpokoju, dalej do salonu gdzie uparcie złote oczy omijały główny element wystroju, głównego bohatera inscenizacji, całe clue tego więzienia, w którym był. Wstążka zaplatała się wokół ciemnej i lśniącej trumny. Uchylone wieko zapraszało, by pożegnać się z denatem, a Lockie, choć pełen tęsknoty za śmiercią, uparcie i za każdym razem unikał patrzenia w tamtym kierunku. Wiedział, kto tam leży, wiedział, że nie chce siebie takiego widzieć. Tylko ta wstążka. Nuta znajomych perfum i związany wysoko kucyk mignęły mu w drzwiach do atrium, nie było jej tu wcześniej, bo przecież widział tę stypę sto tysięcy razy. Nie było tu tych perfum ani tej wstążki. Przepchnął się między cicho łkającą ciotką, a pocieszającym ją nieporadnie wujkiem, których smutnej i tęsknej rozmowie zazwyczaj lubił się przysłuchiwać najbardziej - pamiętali go najmilej ze wszystkich tu obecnych i słuchanie tych ich słów sprawiało mu jedyną przyjemność w bezczasie, w którym tkwił, wpadając w tę ciemność. Ale nie dzisiaj. Wpadł do atrium, tylko po to, by znów spojrzeniem uchwycić tylko te ciemne włosy, w zamaszystym, pospiesznym kroku znikające za zakrętem do holu. - Poczekaj no, kurwa, dokąd biegniesz! - zawołał za nią głucho, na próżno, bo gdy z holu wpadł do przedpokoju, ona znów znikała w kolejnych drzwiach, ledwie kącik ust jej chwytał wzrokiem, pół profilu twarzy, kiedy wypadała przez drzwi do kuchni wściekła czegoś, zła na kogoś, szukając ujścia swojej złości - No czekaj mówię! - spróbował znów ją zawołać, rękę wyciągając po wstążkę, która się ciągnęła za nią właśnie, nim znów uciekła przez drzwi do poprzedniego pokoju.