Wspaniale rozgałęzione drzewo rzucające przyjemny cień na znajdujące się pod nim osoby. Dzięki licznym gałęziom idealne do wspinania i przesiadywania na grubych konarach, rozmawiania z przyjaciółmi lub po prostu odpoczywania po mniej lub bardziej ciężkim dniu. Można znaleźć pod nimi duże żołędzie, idealne do prac plastycznych bądź rzucania w innych. Na jesień mieni się wspaniałą czerwienią i brązem, wiosną zaś można nacieszyć oko soczystą zielenią.
Ostatnim czasem spacery stały się rutyną dla Clari. Uczucie wiatru na skórze jak i promieni słońca dawało jej, swego rodzaju, poczucie bezpieczeństwa. Bynajmniej zawsze czuła się bezpieczna w Hogwarcie. Zero krzyków, kar i nagan. Zero widoku znienawidzonych dziadków i strachu przed ich gniewem. Mogła żyć spokojnie swoim życiem. Do czasu... Już niedługo szkoła miała się kończyć, a wraz z tym miała wrócić do Rosji. Nie rozumiała tego. Przecież obiecali jej wolność. Czyżby zmienili zdanie? Fakt kontaktu z nimi napawał ją jeszcze większym lękiem, gdyż miała za niedługo urodzić. Mimowolnie objęła swój brzuch rękoma uśmiechając się do siebie. I pewnie dalej tkwiłaby w swoim małym świecie sześcian gdyby nie widok, który momentalnie zwalił ją z nóg. Pod wielkim dębem zauważyła znienawidzoną przez siebie ślizgonkę. I pewnie nie ruszyłoby jej to, gdyby nie znajoma sylwetka leżącą pod nią. Czy to był... Evan?! ale jak...? Czy oni...? Nie, na pewno nie! Przecież... Czyżby znów trafiła na nieodpowiedniego faceta? Najpierw Belphegor, a teraz Evan. Najwidoczniej została rzucona na nią klątwa o której nie wiedziała. Pomimo ciepła panującego na zewnątrz objęła swoje ramiona rękoma zbliżając się po woli do postaci na trawie. Stając kilka kroków od nich miała już stu procentową pewność. To była Evan i Tori. I to jeszcze jak. Pozycja w jakiej leżeli przywoływała na myśl tylko jedno. I wierzcie mi, każdy by o tym pomyślał. - Evan? - z niedowierzaniem wypowiedziała jedno słowo mając nadzieję usłyszeć zaprzeczenie. Jednak jak mógł zaprzecza skoro doskonale go widziała. Ból w jej oczach zmienił się w iskierki złości, które zostały skierowane na dziewczynę - Niby co ty tutaj robisz? Co WY tutaj robicie?! - na chwilę przestała panować nad sobą przez co jej głos podskoczył do góry o kilka tonów. - Jak mogłeś mi to zrobić. - nawet nie zwróciła uwagi, że chłopak śpi. Bo kto by na takie coś zwracał uwagę w obecnej chwili. Mimowolnie zacisnęła drżące dłonie na swojej spódniczce.
Autor
Wiadomość
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Szybko zapomniał o tym jak napięta była między nimi atmosfera, jak blisko bójki był już pierwszego dnia swojej prefektury i mimo niesionego tuż obok niego ciała martwej sowy, rozpogodził się w chaotycznej pogawędce, raz samemu przerywając swoją wypowiedź, by dać wypowiedzieć się nowemu koledze, to znów mu przerywając, by podśmiechowując się pod nosem opowiedzieć mu coś o Calpiatto. Z Bazylem na pierwszym planie sunął więc przez korytarze absurdalnie wręcz gładko i beztrosko, a jego twarz nieskalana żadną nieprzyjemną myślą nijak nie mogła informować o tym, co właśnie przed chwilą miało miejsce. Przyzwyczaił się już do ciągłego zimna na tyle, że nie zwracał większej uwagi na drobne zająknięcia czy drgawki, jednak gdy tylko otworzyły się przed nim ogromne drzwi wejściowe rozdygotał się jak slapnięta łyżką galareta, po drodze przez błonia bez wątpienia gubiąc co drobniejsze rzeczy z losowego naręcza trzymanych wnętrzności torby. Spojrzał się tępo na Bazyla, przytakując mu wręcz odruchowo, bo przecież ten musiał mieć rację i tylko ze względu na obecność innego Gryfona zdusił w sobie zakochany chichot, gdy jego szyję otulił szalik, a jego samo ciepło - może nie materiału, a świadomości opieki, o którą nawet nie prosił. Uśmiechnął się więc głupio i dalej trzęsąc się z zaangażowaniem zaczął naciągać na dłonie podane mu rękawiczki, z sekundy na sekundę intensywniej drepcząc w miejscu dla jakiegokolwiek rozgrzania. - Co t-to jest kumb-baja? - szepnął ukradkiem do Bazyla, ale zanim zdołał dostać odpowiedź musiał gaspnąć głośno, ściągając brwi w mimowolnym oburzeniu. W ułamku sekundy przez jego gryfonią główkę przebiegła cała przemowa o tym, że wcale nie ma w zwyczaju zaczynania bójek, a już na pewno nie chce bić się z bratem przyjaciółki, ale jakakolwiek taryfa ulgowa znika błyskawicznie, jeśli ktoś przy nim źle traktuje jego bliskich. W rzeczywistości jednak zdążył tylko prychnąć w oburzeniu i szczęknąć zębami z zimna, bo ledwo wycelował ostrzegawczy palec w Gryfona, a już opuszczał go na to wycofanie się do żartu. Prychnął jeszcze nieco ciszej i zatrząsł się na wpół z zimna, na wpół z nerwów, które zdążyły rozgrzać mu twarz gryfońską czerwienią. - Ten ż-żart był na tyle s-suchy, że wystarczy na podpa-...! - burknął więc, ale musiał przerwać sam sobie najpotężniejszym z gaspnięć, bo już zaraz padał na kolana, zapominając o biednej sowie wraz z momentem dostrzeżenia skarbu, który - był pewien - z ich trójki tylko on mógłby w pełni docenić. - GEODA - wydarł się podekscytowany, wyrywając jajowaty kamulec ze zmarzniętej ziemi, by unieść go wysoko ponad głowę w wyrazie tryumfu nad losem. - ROZBIJMY JĄ!.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Pozytywne cechy Bazyla można było policzyć na palcach jednej ręki i to bez większego wysiłku prostowania wszystkich palców. Jedną z nich była roztropność, co niewątpliwie charakteryzowało bardziej wychowanków domu węża, niż kąpanych w gorącej wodzie gryfonów, ale to przecież nie zasada. Bazyl lubił trzymać się tej śpiewki, bo brzmiała jak usprawiedliwienie, dlaczego brakuje mu wszystkich innych cech empatycznego młodego człowieka. Wpatrywali się więc z McGillem w siebie wyczekująco, dopóki nie rozproszyło go urocze pytanie Rivera, na które jego twarz ze skrzywionej zmieniła się w skrzywioną ale jakby trochę inaczej. Miał mu już odpowiadać, edukować, bo przecież wystarczyło podejść do Bazyla jak do człowieka, a on stawał się człowiekiem (trzeba było mieć jedynie dużo cierpliwości i zaakceptować, że jest czasami niesamowicie zjebany), kiedy McGill oczywiście musiał dodać swoje pięć groszy. Wszystko trwało może chwilę, Ricky wykopujący z ziemi kamienia, River krzyczący GEODA i Bazyl, bez żadnego honoru ani też większych wyrzutów sumienia, walący wciąż kucającego McGilla piąchą w ryj nim ten zdążyłby sie podnieść, żeby chociaż mieć szanse zauważenia co się zbliża. Bazyl nie rozumiał żartów, można to było poznać po jego własnym poczuciu humoru. Wszystko z zasady było złośliwe, a na złośliwość, no może powinien był zareagować inaczej, kiedy nie potrafił. Z pewnością powinien, skoro już został mianowany tym prefektem, ale nawet świętemu się noga powinie. Poza tym, zamierzał się wypierać, gdyby ta glista planowała na niego donieść. Kamień, który River uniósł na głowę niczym mandryl świeżo narodzone lwiątko, nie przypominał mu zupełnie niczego, poza kamieniem. Nie był biegły w sztukach opieki nad magicznymi stworzeniami, nie dopatrzył się w nim więc żadnego ciekawego wzoru ani sugestywnego kształtu. Co więcej, na kamieniach też się nie znał, ale wiedział, że River się zna, więc jeśli ten mówił, że to geoda, to chuj równie dobrze może ją rozbijać. - Spróbuj może o McGilla, jest tępy jak trzonek od młotka. - zmrużył oczy, przygotowany na to, że drugi gryfon zaraz sie podniesie i zdecyduje się mu oddać, więc będzie trzeba znów bić sie o honor, albo chociaż o satysfakcję.
Wszystko od momentu błyskotliwego żartu, który żartem nazwany został tylko dlatego, żeby Bazyla za mocno nie zapiekło dupsko od drobnej złośliwości, wydarzyło się szalenie szybko i jednocześnie - pięść znienacka uderzająca w jego nos, utrata równowagi przez którą upadł dupskiem prosto w śnieg i cudem nie zmiażdżył biednej, martwej sowy, a do tego jeszcze jakieś dzikie okrzyki Rivera. Lubił, jak rzeczy działy się szybko i intensywnie, ale zaczynało to być zbyt wiele nawet dla niego; przede wszystkim zdziwiony, bo wpierdol dostał totalnie z zaskoczenia, choć powinien był się spodziewać, że ten psychol Bazyl w końcu prędzej czy później mu jebnie, podniósł nierozumny wzrok na prefekta, który zamiast na przykład zamykać swojego kochasia w areszcie za ten niesłuszny atak, wymachiwał kamieniem. Nie, chwila. Nie kamieniem. Czymś, prawdopodobnie, o wiele bardziej wartościowym. Nie znał się co prawda na wielu rzeczach, ale tej jednej był pewny: kamienie nie mają kształt jaja ani smoczych łusek. A co je ma? No... smocze jaja. Tych akurat widział sporo, głównie na zdjęciach, bo jego stara była fanatyczką smokarstwa i całe piętro mieli zajebane ich podobiznami. Smocze jajo. A ten gumochłon chce je rozbijać. Zerwał się na równe nogi, stopą popychając zawinięte w torbę truchło do dołu, i zawołał: - R I V E R, DE- -bilu, zostaw to, chciał powiedzieć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili, uznając że należy to załatwić pokojowo --likatnie z tym. Poczekaj. Poczekaj sekundę. Rozbicie jej na mojej mordzie to zajebisty pomysł, ale daj mi chwilę - poprosił, obracając obelgę Bazyla na swoją korzyść; za grosz im nie ufał, co mogliby zrobić ze znaleziskiem, gdyby się dowiedzieli, czym naprawdę jest, dlatego postanowił udawać, że to faktycznie jakaś geoda, cokolwiek to było. Wykorzystując moment względnego spokoju, odwrócił się do Ślizgona, oddał mu pięścią w ryj z całej siły, po czym brutalnie wyrwał z rąk szopa jajo i w trymiga, jak rącza gazela, zaczął uciekać z miejsca zdarzenia, ściskając w rękach zdobycz. - OPATRZ MU NOS I SIĘ POMIGDALCIE, A JA SPIERDALAM, ARIWEDERCZI PANOWIE!!!! - wołał na odchodne, osiągając prawdopodobnie rekord życia w sprincie. Kusiło go, żeby zostać i zabić Bazyla, ale ostatecznie uznał, że to będzie mógł zrobić kiedykolwiek, a smocze jajo znajduje się tylko raz w życiu.
Wpatrywał się w swoją zdobycz błyszczącymi od ekscytacji ślepiami, niby cośtam o uderzeniu McGilla rejestrując, bo nawet cmoknął niezadowolony sycząc "Bazyl", ale chwilę zajęło mu oderwanie spojrzenia od znalezionej geody, by wpierw zerknąć na nos Gryfona, a dopiero później na samego Bazyla. - W-widzę, że nie czujesz p-powagi tej ch-chwili - skarcił go, ale też nie zbytnio, bo Bazyl przecież pozostawał Bazylem, a Ricky Rickym, więc przy ich słownej przepychance i nadętych ego cała ta sytuacja musiała się tak skończyć. - N-no ja p-przecież uw-ważam - zapewnił z oburzonym prychnięciem, telepiąc się cały z zimna, więc i beztrosko trzęsąc znalezionym jajem, które trzymał jedną dłonią, wciąż dumnie unosząc je nieco do góry. - Wsz-szystko w po-... - podjął, zaniepokojony spokojem Gryfona, martwiąc się, że ten od Bazylowego ciosu uznał jakiegoś urazu mózgu, a jednak urwał głośnym gaspnięciem, gdy ten nie po Gryfońsku zdecydował się na nagłe wycelowanie pięścią w sam środek ślizgońskiej twarzy. Zanim zdążył się zorientować już McGill biegł przed siebie ze znalezioną geodą, a on sam wyrzucał z siebie tylko wściekłe "RICKY KURWA" co było na wpół okrzykiem oburzenia, a na wpół już obelgą. Instynktownie zrobił nawet dwa kroki za nim, a jednak szybko zorientował się, że nie tylko nie jest w stanie go już dogonić, ale że też wcale nie chce, woląc upewnić się, że Bazylowa duma nie każe mu zaraz zrobić czegoś jeszcze głupszego od wszczynania bójki na pogrzebie. Spiął się cały, ale nawet to nie powstrzymało drgawek wywołanych mieszanką emocji i przenikliwego chłodu, po czym odwrócił się do Bazyla z ustami wygiętymi w podkówkę, bo nic tego pierwszego prefekciarskiego wieczoru nie szło tak, jakby tego chciał. - I dlatego nie mamy wspólnych kolegów - burknął obrażony, ale objął palcami Bazylowy podbródek, nakierowując w ten sposób jego głowę do światła, które zaraz wyczarował z różdżki. - Chyba nie jest złamany, co? Bo ja to nie za bardzo umiem w uzdro - dopytał ciszej zmartwiony, przesuwając dłoń na ślizgoński policzek, by pogładzić go kciukiem, ledwo powstrzymując się od komentarza, że Bazyl mógł sobie to uderzenie odpuścić, bo przecież takiego mściwego Bazyla sobie wziął i teraz było trzeba takiego już kochać.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Myślał, że jest gotowy - ale każdemu się tak wydaje, kiedy myśli, że jest królem świata, tylko po to, by sie potem zdziwić. McGill wcale nie oddał mu odrazu, tylko z opóźnieniem, najpierw rozpraszając defensywne skupienie ślizgona zainteresowaniem ową geodą (czymkolwiek jest geoda). Nawet uniósł brwi w przebłysku uznania dla spokoju i cierpliwości Ricka, mając w głowie cień myśli, że może ocenił go zbyt szybko i zbyt pochopnie, ale nie - jak na gryfona przystało, zawiódł go i w tej materii, zaraz przydzwaniając mu w twarz bombą, od której zakołysała mu się głowa na szyi jak balonik na patyku. "Ariwederczi panowie" i McGill zapierdalający jak sarna przez ośnieżone pole z geodą pod pachą, to będzie pierwszy i ostatni olejny obraz, jaki Bazyl w życiu namaluje, jeśli kiedykolwiek weźmie w ręce pędzel. Smarknął zakrzepem w śnieg, obmacując palcami nos, w którym coś porządnie chrupnęło w jedną, w drugą i wypluł trochę krwi zmieszanej ze śliną, która zdążyła mu spłynąć do gardła. - Bo kolegujesz się z gryfonami, a to przecież każdy jeden debil. - odgryzł się, ale pochylił lekko, by go Coon mógł obejrzeć przy tym swoim mizernym światełku- A ja wiem, też się nie znam. - na to ile bójek uprawiał w życiu powinien się znać choć trochę, ale przecież, że nie, bo po co- Mam w dormitorium jakiś wiggenowy. - uspokoił gryfona, lgnąc nieco do jego ręki, obejmującej zmarznięty policzek. Wpatrywał się w niego, takiego zatroskanego i zmarzniętego przez chwilę, ciesząc oczy tym, że widział siebie w jego wilgotnych tęczówkach. Zimne ręce objęły okutanego w dziesięć warstw i wielkie futro chłopca w pasie i uścisnęły w namiastce przytulenia. - Dawaj zakopmy te sowe bo tu zamarzniesz. - odezwał się w końcu, puszczając go i odchylając głowę, by krew przestała mu cieknąć do ust. Pochylił się, by wziąć w garści śniegu, którym obmył buzię z krwi i przetarł sztywniejące z zimna ręce i wepchnął sowę do dziury po geodzie. Zacząć robotę i jej nie skończyć, to takie gryfońskie i zjebane, że nie powinien w ogóle się temu dziwić, a jednak krzywił twarz jakby żuł cytrynę. Tyradę marudzenia nad torbą ze zdechłą sową powstrzymywał tylko fakt obecności szopa, bo powstrzymać kąśliwe uwagi względem ludzi zdarzało mu się rzadko i zazwyczaj tylko właśnie pod czujnym okiem Rivera, mającego najwyraźniej na trującą bazylię dobry wpływ. Wyciągnął różdżkę, by zasypać małą mogiłkę i westchnął, wstając z kucków. - Czy to teraz jest nasz 'thing'? - spojrzał na Rivera, wyciągając po niego rękę, a kiedy ten się zbliżył, objął go ramieniem. Grzebanie przypadkowych zwierzątk na szkolnych błoniach, jak im sie nie powiedzie z żadną karierą, może powinni rozważyć ścieżkę grabarza - Nie róbmy z tego tradycji.
River A. Coon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 174
C. szczególne : Ruchome tatuaże, drobna przerwa między lewą jedynką a dwójką, melodyjny głos, lekko włoskie zaciąganie, zapach (figa, cytryna, czarna porzeczka, cedr)
Brwi wyginały mu się dziwnie, raz jakby w lęku, raz jakby w żalu, to zaraz znów w bólu, jakby to jego nos krwawił teraz gęstniejącą szybko od zimna czerwienią. Nie do końca potrafił zrozumieć w tym wszystkim Bazylowy spokój, bo on sam po byle sprzeczce czuł jak krew oszołamia go szumem w uszach, nie wspominając już o tym chaotycznym braku gruntu pod nogami, gdy faktycznie dochodziło już do bójki. A jednak Bazyl stał spokojnie, stabilnie, z tym wiecznie niezadowolonym grymasem na ustach, jakby ból nie wpływał na niego wcale zbyt szczególnie - zdecydowanie nie bardziej niż urażona ego. - Noo, mogę się nie z-znać, ale wiem, że Wigg-genowy nosa Ci nie nastawi - mruknął niezbyt zadowolony, ale wcale też nie pozwalając sobie na większą dezaprobatę, bo jeśli Bazyl mówił, że to mu wystarczy, to najwidoczniej tak właśnie musiało być. - Chhhujowo zacząłem - poskarżył się jeszcze ciszej, gdy na moment chował się w Bazylowej szyi, próbując przytrzymać go przy sobie w przytuleniu choćby o sekundę dłuższy moment komfortu. Zaraz już jednak zaplatał ręce na piersi, pociągając nosem, by w tym sztywnym spięciu spróbować powstrzymać się od trzęsawki, gdy Bazyl zabrał się za dokończenie pracy z ziemią, z każdą sekundą coraz mocniej zastanawiając się nad wcześniej zbytym przez siebie komentarzem o Gryfonach. - Dzisiaj to z-zupełnie co innego - zaprotestował, nawet jeśli musiał przyznać, że też zaczynał już dostrzegać schemat, którego wolałby nie musieć już dalej realizować. - Chociaż- chociaż chyba nie powinno. N-nawet jeśśli to była szkolna sowa, to zasługuje na lepszy pogrzeb od tego - zadecydował, wyciągając różdżkę, by przy pomocy Orchideus wyczarować drobną wiązankę stokrotek, którą dorzucił do grobu przed ostatnią warstwą ziemi. - Nie powinniśmy wymyślać jej imienia, bo na p-pewno miała swoje własne, do którego b-była przywiązana. Nawet jeśli jej nie pamiętamy lub jej nie rozpoznajemy, to jestem pewien, że ktoś w Hogwarcie zauważy jej brak i za nią zatęskni - wyrzucił z siebie, nawet nieco prostując się przy tych słowach, gdy wzrok błądził mu po mogiłce pochłaniającej trumnę w postaci z jego torby i zaraz usta mimowolnie ściągnęły mu się nieco w rozczarowaniu, że może właśnie przez takie akcje Bazyl uważa Gryfonów za gorszych od siebie. - I nie jestem debilem - mruknął więc nagle, ale jakoś tak bez przekonania, dużo więcej determinacji wkładając w "A Marla to już w ogóle jest najmądrzejszą Czarownicą jaką znam", gdy celował ciemnym spojrzeniem w to dwukolorowe.
Basil Kane
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 182
C. szczególne : heterochromia, wiecznie pogryzione wargi
Bardziej chyba pomagała mu świadomość Riverowej troski, niż jakiekolwiek poczucie sprawiedliwości, niesprawiedliwości, wiggenowe eliksiry i cała reszta. Było dla niego niezwykle obcym, ale ciepłym uczuciem wiedzieć, że ktoś miał na uwadze jego dobrobyt i komfort. Zdawało mu się, że od czasu, gdy z jego życia zniknęła starsza siostra, on sam nie miał już nikogo, kogo obchodziłoby, czy mu coś nie dolega. Czy ma się dobrze. Do teraz. Uśmiechnął się półgębkiem na to szybkie zaprzeczenie, ależ oczywiście, że dziś to coś innego, trudno jednak było nie zauważyć pewnej zależności. Pomiędzy Morganą a tym sowiszczem nie minęło nawet pół roku, kto wie, kiedy znów trafi im się kolejne, małe trupidło do pożegnania. Trochę rozczulał go widok Rivera, który nawet dla upieczonego przez McGill'a kurczaka chciał uwić piękny wieniec. Objął go od tyłu, na tę chwilę zamyślenia nad urwaną nicią losu nieznanej sowy, której już nikt nigdy nie znajdzie, nie dokarmi, nie wyszepcze błagalnej prośby o dostarczenie listy, nikt już nie ucieszy się na jej widok, niosącej paczkę od mamy, ani nie pogłaszcze nawet w zamyśleniu żółtego dzioba, wyciągającego się po smaczki. - Nigdy nie powiedziałem, że jesteś debilem. - burknął, przyciągając go do siebie- To nie Twoja wina, że jesteś gryfonem. Ale najpierw jesteś moją Małą Ladacz.. - nie dokończył, bo już się pchał i swój nos pod ten szalik, w poszukiwaniu chociaż skrawka rakunich warg. Nic nie miał do Marli, może by jej nie nazwał debilką, racja, ale to mu było potrzebne do podkreślenia powagi sytuacji. Ricky McGill był wyjątkowym bęcwałem i łachudrą, która sprawiała, że krew w Bazylowych żyłach się gotowała. - Chodź, znajdziemy te rzeczy, co to je gubiłeś po drodze. - mruknął, wypuszczając go z objęć, choć zrobił to wcale niechętnie i zamykając jego opatuloną w ślizgońską rękawiczkę łapkę skierował ich kroki tą samą trasą na powrót do zamku. Niczym grzybiarze od grzyba do grzyba zbierali dobytek Coona, który naznaczył ich trasę jak okruszki Jasia i Małgosi.