Samonauka
wrzesień 1/3
Mieszkając całe życie w Szkocji, Terry zdążył przyzwyczaić się, do panujących tutaj warunków atmosferycznych – nie straszny był mu ani porywisty wiatr, ani ulewne deszcze, ani unosząca się w powietrzu wilgoć, od której włosy kręciły się bardziej niż zwykle. Może właśnie dlatego potrafił docenić ostatnie słoneczne dni, decydując się spędzić je na zewnątrz, w otoczeniu powolni żółkniejących drzew i krzewów. Wyszedł na spacer, nie mając żadnego konkretnego celu, jednak już po kwadransie spędzonym w otoczeniu przyrody Puchon miał przed sobą misję – zebrać tyle kasztanów, ile tyle tylko uda mu się znaleźć. Broczył wśród kolorowego jesiennego dywanu, butami odgarniając zalegające na trawie liście, co kilka kroków schylając się, by podnieść z ziemi kolejnego kasztana czy żołędzia. Uzbierawszy pokaźny stosik, usiadł na jednym z wystających korzeni i wyciągnął różdżkę. Przy pomocy kilku zlepów złożył z darów lasu małą armię ludzików, koników, a nawet jednego smoka, choć póki co figurki były toporne i daleko im było do zamierzonego efektu. Mając przed sobą tak przygotowane materiały, Puchon zabrał się za prawdziwe czarowanie. Przy pomocy zaklęcia
Priopriari nadawał figurkom bardziej realistycznych kształtów – tutaj trochę kasztana wydłużył, tutaj zaokrąglił nieco żołędzia, aż wreszcie jesienne człowieczki zaczęły nabierać ludzkich kształtów – karykaturalnych, to prawda, ale ludzkich. Praca była żmudna i wymagała skupienia większego niż nie jeden bardziej efektowny czar, jednak chłopakowi nigdzie się nie śpieszyło. Traktował to w gruncie rzeczy jako zabawę, zabicie czasu, jedynie przy okazji podciągając swoje umiejętności transmutacyjne. A akurat z precyzją miał całkiem spore problemy, dawka ćwiczeń na świeżym powietrzu z pewnością mu więc nie zaszkodzi. Uzyskawszy upragnione modele, Puchon zabrał się za rzeźbienie szczegółów – oczy, nosy, wąsy, w pewnym momencie złapał się na tym, że odwzorowuje znane mu osoby. Jeden z żołędzio-ludków niebezpiecznie przypominał Patola, Terry bez zastanowienia powziął sobie za cel, by jak najbardziej upodobnić kukiełkę do znienawidzonego przez uczniów. Zaczął od nastroszonych brwi, potem dorysował okulary, zmarszczki na kasztanowatej twarzy. Na detale zeszło mu najwięcej czasu, bowiem nawet chwila rozproszenia skutkowała rozmyciem się dekoracji lub krzywą linia, która psuła efekt końcowy. Kilka razy zmuszony był przerywać pracę, cofać zaklęcie i zaczynać od początku, bo przez brak skupienia wyjechał różdżką za daleko, dorabiając Crainowi szmarę na pół twarzy. Chociaż z drugiej strony… może wcale nie był to taki zły dodatek. Ukończywszy figurkę Patola zabrał się za kolejną i kolejną, aż miał przed sobą mini wersję grona pedagogicznego. Przelanie wizji na materiał, z którym pracował okazało się tym łatwiejsze, im żywszy i bardziej szczegółowy obraz zamierzonego efektu miał przed oczami. I tak na przykład Craine, z którym miał zajęcia jeszcze kilka dni temu wyglądał jak miniaturowa wersja siebie, tylko odrobinę bardziej pękata, natomiast profesor O’Malley przypominał bardziej pomarszczonego rodzynka niż pierwowzór. Porządnie zmęczony, ale zadowolony z siebie wstał, otrzepał spodnie i wrzucił armię ludzików z kasztanów do torby. Szkoda byłoby wyrzucić taką pracę, a może uda mu się znaleźć sposób, żeby je zaanimizować?
/zt
+