Wspaniale rozgałęzione drzewo rzucające przyjemny cień na znajdujące się pod nim osoby. Dzięki licznym gałęziom idealne do wspinania i przesiadywania na grubych konarach, rozmawiania z przyjaciółmi lub po prostu odpoczywania po mniej lub bardziej ciężkim dniu. Można znaleźć pod nimi duże żołędzie, idealne do prac plastycznych bądź rzucania w innych. Na jesień mieni się wspaniałą czerwienią i brązem, wiosną zaś można nacieszyć oko soczystą zielenią.
Ostatnim czasem spacery stały się rutyną dla Clari. Uczucie wiatru na skórze jak i promieni słońca dawało jej, swego rodzaju, poczucie bezpieczeństwa. Bynajmniej zawsze czuła się bezpieczna w Hogwarcie. Zero krzyków, kar i nagan. Zero widoku znienawidzonych dziadków i strachu przed ich gniewem. Mogła żyć spokojnie swoim życiem. Do czasu... Już niedługo szkoła miała się kończyć, a wraz z tym miała wrócić do Rosji. Nie rozumiała tego. Przecież obiecali jej wolność. Czyżby zmienili zdanie? Fakt kontaktu z nimi napawał ją jeszcze większym lękiem, gdyż miała za niedługo urodzić. Mimowolnie objęła swój brzuch rękoma uśmiechając się do siebie. I pewnie dalej tkwiłaby w swoim małym świecie sześcian gdyby nie widok, który momentalnie zwalił ją z nóg. Pod wielkim dębem zauważyła znienawidzoną przez siebie ślizgonkę. I pewnie nie ruszyłoby jej to, gdyby nie znajoma sylwetka leżącą pod nią. Czy to był... Evan?! ale jak...? Czy oni...? Nie, na pewno nie! Przecież... Czyżby znów trafiła na nieodpowiedniego faceta? Najpierw Belphegor, a teraz Evan. Najwidoczniej została rzucona na nią klątwa o której nie wiedziała. Pomimo ciepła panującego na zewnątrz objęła swoje ramiona rękoma zbliżając się po woli do postaci na trawie. Stając kilka kroków od nich miała już stu procentową pewność. To była Evan i Tori. I to jeszcze jak. Pozycja w jakiej leżeli przywoływała na myśl tylko jedno. I wierzcie mi, każdy by o tym pomyślał. - Evan? - z niedowierzaniem wypowiedziała jedno słowo mając nadzieję usłyszeć zaprzeczenie. Jednak jak mógł zaprzecza skoro doskonale go widziała. Ból w jej oczach zmienił się w iskierki złości, które zostały skierowane na dziewczynę - Niby co ty tutaj robisz? Co WY tutaj robicie?! - na chwilę przestała panować nad sobą przez co jej głos podskoczył do góry o kilka tonów. - Jak mogłeś mi to zrobić. - nawet nie zwróciła uwagi, że chłopak śpi. Bo kto by na takie coś zwracał uwagę w obecnej chwili. Mimowolnie zacisnęła drżące dłonie na swojej spódniczce.
Christian przerzucił kilka stron, żeby znaleźć odpowiednie informacje. - O, już znalazłem. Te gniade to aetonany, są hodowane głównie w Wielkiej Brytanii i Irlandii. Nie ma tu za wiele na ich temat, poza tym co już wiemy. Są wielkości konia, maja brązową sierść i czarne grzywy. Za to o abraxanach jest więcej. O, Są dużo większe od zwykłych koni, ich rozmiary są zbliżone do rozmiarów słonia. Wow, ale olbrzymy. Mają złocista sierść, i białe grzywy i ogony, których włosie jest używane do sporządzania eliksirów. Wymagają od hodowcy silnej ręki. No ja myślę, niełatwo okiełznać takie wielkie konie i do tego latające. Ale latanie na takich to musi być przeżycie. Przejrzał kolejne fragmenty książki, żeby sprawdzić, czy znajdzie coś więcej o skrzydlatych koniach. Ale akurat pegazy były opisane najmniej. - Są jeszcze graniany, mają szarą barwę i są bardzo szybkie. Pochodzą z Norwegii...oo, mają osiem nóg, nic dziwnego, że są takie szybkie. I też można używać ich włosia do eliksirów. Teraz już nie wiem, które powinniśmy hodować. Wszystkie są fajne. Może się da wszystkie naraz? - Rozmarzył się na chwilę. Plan hodowli latających koni, coraz bardziej mu się podobał. - Jenna, a ty, jakie byś wolała? Albo, jakie najpierw. Chyba Aetonany, bo już je znamy i są z naszego kraju.
Jenna Hastings
Rok Nauki : III
Wiek : 14
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 155
C. szczególne : Piegi; jasne, przenikliwe oczy; spojrzenie zbyt poważne jak na jej wiek.
Jennie długopis palił się w ręku. Notowała każde jedno słowo, zafascynowana wszystkim, o czym czytał Christian. Zrobiła tabelkę z rozpiską do porównania poszczególnych gatunków i... - Czekaj. Ja dobrze widzę? Testral też zalicza się do pegazów? Ale własciwie, jak jedne są rozmiarów słonia, a drugie mają osiem nóg, to nic dziwnego, że trzecie są niewidzialne. Wiesz co, Aetonany są najnormalniejsze. Chyba one mi przypadły do gustu najbardziej. Jak nauczymy się jeździć na normalnych koniach to... Czekaj, tu jest napisane... Łał! One mogą ciągnąć powozy! Christian, będziemy latać powozami! Czy to nie magia?! To znaczy, tak, to jest magia, ale... Och, sam rozumiesz! Tylko ja bym chciała... Wiesz co, ja bym chciała już się na nich nauczyć latać. I jeździć. Mugolska jazda konna była super. To na pegazach będzie jeszcze lepiej. Niespodziewanie zatrzasnęła notatki i sięgnęła po książkę Christiana, żeby ją również zamknąć. - To teraz pytania. Zobaczymy ile zapamiętałeś. Jak wygląda hipogryf? Jaką specjalną umiejętność mają testrale? I jakie konie mają osiem nóg? Była z siebie bardzo zadowolona, bo ona wszystkie te rzeczy zapamiętała. Zmartwiła się tylko tym, że nie zdążyli przerobić podręcznika, który ONA znalazła. Christian jak zwykle wypatrzył coś fajniejszego. Ciekawsze książki, ciekawsze miejsca, tajne przejścia. No i on się nie pakował w kłopoty. No, ale się uzupełniali i to było w tym wszystkim piękne. - A jak już będziemy mieć swoje pegazy, to będziemy mogli latać nad jeziorem i nad lasem - rozmarzyła się, opierając głowę o ramię kuzyna. Westchnęła marzycielsko, a potem zaburczało jej głośno w brzuchu. - Dobra, musimy iść. Jestem koszmarnie głodna, a ty?
Patrzył, jak wszystko zapisywała i to było super. Była skrupulatna i ładnie pisała. Dobrze mieć kogoś, kto umie robić notatki, a do tego jest najlepszą kuzynką na ziemi. Rozumieli się, jakby byli rodzeństwem, a teraz mieli wspólną pasję. To było strasznie fajne dla Chrisa, który nigdy wcześniej z nikim tak bardzo się nie przyjaźnił jak z Jenn. -Latanie powozami brzmi super. Ale to chyba najlepiej Abraxany, bo są duże. Ale nasz Aetonany też dadzą radę. - z potoku słów Jenny wyłapywał tylko fragmenty, nie był w stanie odnieść się do wszystkiego. - ja nigdy nie jeździłem nawet na zwykłym koniu - Powiedział trochę speszony, ale dodał szybko: - Ale zawsze chciałem. Nauczymy się latać na pegazach i to niedługo. Jak będziemy się nimi zajmować, to w końcu nam pozwolą. I nagle zabrała wszystkie notatki i książki i zaczęła go przepytywać. Był tak rozkojarzony przez marzenia o lataniu, że nie od razu zareagował. Ale szybko się skupił, jak to on i wyrecytował. - Hipogryf ma przód orła i tył konia. A Testrale są niewidzialne, dla tych którzy nie widzieli niczyjej śmierci. Osiem nóg mają Griny. Nie, czekaj! Graniany Prawie dał się zaskoczyć, ale na szczęście zdążył sobie przypomnieć właściwą nazwę. Skoro Jenna zrobiła dobre notatki, on powinien, chociaż się ich nauczyć. - Tak, też mi burczy w brzuchu od dobrej chwili. Następnym razem musimy zabrać jakieś kanapki.
/ZT x2 +
Eskil Clearwater
Rok Nauki : VI
Wiek : 20
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : wszędzie nosi ze sobą bezdenny plecak; na głowie czapka z daszkiem + kaptur bluzy
Lepił bałwana. Z nudów. Podczas gdy większość osób poszła sobie do Hogsmeade na gorący kubek miodu pitnego Eskil został na terenie zamku. Musiał znaleźć sposób, aby odwrócić swoją uwagę od ogólnego wkurwienia. Dzisiaj wyszło trochę słońca, a więc wytoczył się na błonia i lepił sobie bałwana. Nie był to jakiś imponujący twór, sięgał zaledwie do pasa i stworzony został z raptem dwóch kul. Dorobił mu nawet ręce, ale co chwila rozsypywały się i musiał zaczynać od nowa. W którymś momencie kątem oka dostrzegł jakąś dziewczynę, która za parę chwil będzie nieopodal drzewa. Potrzebował około minuty, aby rozpoznać w niej Laylę, jego równolatkę. Postukał palcami o łysy łeb bałwana i skierował różdżkę w kierunku dziewczyny. Wypowiedziane "Accio czapka" ściągnęło ją z jej głowy i lotem prostym i szybkim trafiła prosto do jego rąk. - Dzięki! - zawołał kulturalnie, unosząc przy tym wysoko nad głowę rękę. Perfidnie okradł ją z czapki, którą na jej oczach wcisnął na głowę małego bałwana. Nie było to proste, ale po ukruszeniu bałwanich "skroni" osiągnął sukces. - Daj też szalik, zobacz jaki będzie śliczny. - zawołał do dziewczyny. Zachowywał się trochę bezczelnie jednak taki już był - prowokował do interakcji, i niejako też zapraszał do oglądania śniegowego tworu. Na jego zmarzniętej twarzy nie było widać złości a zaciekawienie. Nie wpadł na ten fantastyczny pomysł pozbycia się własnego szala. Nie chciał marznąć, co nie?
Dzisiejszy ziąb zbytnio nie zachęcał do spacerowania. Ubrałam się w najcieplejsze rzeczy jakie miałam, by nie zamienić się w sopelek lodu. Marzyłam o dostaniu się do Hogsmeade i napiciu się czegoś rozgrzewającego. Posiedzieć sobie przy kominku, pośmiać się z rówieśnikami...po prostu trochę odpocząć. Nieco się rozmarzyłam, polepszając tym swoje samopoczucie i szanse na przeżycie drogi. Wszystko było idealnie dopóki nie poczułam szarpnięcia towarzyszącego ściągnięciu czapki i uderzenia zimna, wykorzystującego okazję i atakującego moją głowę. -Aaaaaa! - krzyknęłam, łapiąc szybko za kaptur i zakładając na głowę. Bez czapki nie stanowił takiej samej ochrony, więc obróciłam się jak baletnica, szukając zguby. Wtedy też dostrzegłam... -ESKIL! - wydarłam się na całe gardło, szybkim krokiem podchodząc do chłopaka. No, bardziej to do niego podjechałam, bo natrafiłam na warstwę lodu. Zatrzymałam się na moim oprawcy, łapiąc go za barki. -Na Merlina, zabije Ciebie. - westchnęłam, puszczając go i poprawiając materiał kurtki, który przed chwilą trzymałam. Popatrzyłam na swoją czapkę, ozdabiającą głowę bałwana. Zdecydowanie lepiej wyglądała na mojej.
Coś w jego niebieskich oczach błysnęło kiedy obiecała mu, że go teraz zabije. Niestety, ale nie potrafił potraktować tego poważnie. Dziewczyna miała aparycję rozkapryszonego psidwaka i choćby próbował, to nie był w stanie poczuć choćby najmniejszego lęku przed jej zacnymi groźbami. Kiedy jeszcze przy tym dopadła go tym półślizgiem to na jego ustach pojawiły się zajawki uśmiechu. Patrzył sobie na jej niecałe sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu kiedy złapała go groźnie za ramiona, a po chwili puściła. Uniósł wysoko brwi - a przecież nawet się nie bronił. - I co? To jest to zabijanie? - zapytał, ale już z bardziej wyczuwalnym w głosie rozbawieniem. - Najpierw grozisz, a teraz mnie poprawiasz. Miodzio. To dasz ten szalik? Zobacz, mój twór musi prezentować się wybitnie. - mówił całkowicie poważnie. Przykucnął przy bałwanie i dołożył trochę śniegu w okolicach głowy, przy założonej czapce. Wygładzał powierzchnię i otrzepywał z niej wszystkie te czarne brudy w postaci patyczków, zmarzniętej ziemi czy nieumyślnie zebranej i wplecionej w śnieg źdźbeł trawy. - No pomagasz mi czy będziesz tak stać i ciskać niemo gromami? - podniósł głowę i ponaglał ją, jakby oczywistym elementem spotkania było wsparcie w tworzeniu idealnego śniegowego tworu. Zainspirował go motyw przewodni ślubu Whitelight'ów, a i odkrył w sobie coś na kształt śladowych ilości natchnienia do tworzenia czegoś z podobnej faktury. Nie było to nawet w połowie tak ładne - pozbawione jeszcze oczu, nosa, buzi, ale starał się, co nie?
Rzucała słowa na wiatr? Całkiem możliwe, biorąc pod uwagę jej dotychczasowy licznik zabójstw. Znalazłyby się na nim co najwyżej jakieś owady i pająki. Te ostatnie to oczywiście takie małe, a nie te biegające po Zakazanym Lesie. Ugh, już na samą myśl mam gęsią skórkę. -Tak, zamienię Ciebie spojrzeniem w kamień. - no, urodą do bazyliszka było mi daleko, ale zdecydowanie nie obraziłabym się, gdybym posiadała taką zdolność. Przydałaby się ona w baardzo wielu sytuacjach. Szczególnie kiedy miałam do czynienia ze znajomymi rodziców. -Nie, nie dam. Włożyłam już wkład swoją czapką. - oczywiście, nie z własnej woli. Patrzyłam jak dokłada śnieg do głowy, jeszcze bardziej mocząc moją czapkę. Westchnęłam przeciągle i spojrzałam do góry, z miną wyrażającą więcej niż tysiąc słów. -Pomogę. - odparłam krótko, dołączając do budowania bałwana. Odeszłam nieco na bok i zebrałam kilka małych kamyczków. Wróciłam z nimi i wcisnęłam je w "brzuch" bałwana, robiąc mu kamienne guziki od kamizelki. -Masz marchewkę? - zapytałam, patrząc na głowę, której brakowało nosa.
Cicho zaśmiał się kiedy próbowała mu grozić, choć oboje wiedzieli, że to jedynie słowa rzucane na wiatr. Nie przypominał sobie, aby dziewczyna przejawiała jakiekolwiek skłonności do agresji. Samo to, że podniosła głos to było już sporo bo jednak kiedy o niej pomyślał to kojarzyła mu się ze spokojnym uosobieniem. Nie miał zatem żadnych oporów przed dokuczeniem jej. Żałował trochę, że nie pokryła gróźb czynami, ale za to zyskał pomoc w lepieniu małego bałwana. - Nie wygrałabyś ze mną walki na spojrzenia. - przyznał z niebywałą pewnością siebie. Nie miał ku temu żadnych wątpliwości. Nie traktował tego też jako wyzwania bo jednak nieustanny kontakt wzrokowy prędzej czy później mógł doprowadzić do wilowania, a ludzie tego nie lubili. Nie dziwił się, ale jednak ryzyko istniało. Nie był wybitnym półwilem skoro był notorycznie surowo karany za wybryki swojej natury. Potrząsnął głową bo znów zaczął się denerwować na samą myśl, a przyszedł tu po coś innego. - A jak ci zabiorę szalik to wtedy będziesz mieć dodatkowy wkład? - zapytał wprost, gotów to zrobić i nawet ganiać ją po błoniach. - Jak zrobię temu zdjęcie to dopiszę na wizbooku, że aktywnie pomagałaś. - obiecał solennie choć nie był pewien czy to ją zachęci do dzielenia się swoją garderobą. Kto wie czy na szaliku by się skończyło. - Nie mam, trzeba wyczarować albo transmutować. Umiesz? - gotów był zrzucić to zadanie na nią. Przysunął więcej śniegu w swoją stronę i podjął się ósmej próby ulepienia bałwanowi rąk. Rękawiczki miał przemoczone, ale nie przeszkadzało to w kontynuowaniu lepienia. Zimno też dobrze odwraca uwagę.
Krzyk zupełnie do mnie nie pasował. Był wręcz zabroniony, kiedy przebywałam między innymi ludźmi. Poduszka w moim domu mogła przyjąć wszystko, złość, płacz, rozczarowanie...to, jak się faktycznie czuje mogłam wiedzieć jedynie ja. Zabranie czapki było na tyle nagłe i niespodziewane, że zaburzyło moją reakcję obronną na próbujące wydostać się emocje. Wnętrze miałam przepełnione irytacją i złością, nad którą zdołałam po chwili zapanować. O chwilę za późno, rzekłaby moja matka. -Masz rację, nie wygrałabym. - wzruszyłam ramiona, odwracając od niego wzrok. Lubiłam patrzeć w cudze oczy, chociaż wiązało się to z problemami. Skrywały one bardzo dużo emocji, o wiele więcej niż mogłam sobie pozwolić. O wiele łatwiej było mi oszukiwać samą siebie, że wszystko jest okej, kiedy inni nie widzieli prawdziwej mnie. -Wtedy dostaniesz w łeb i następne co zobaczysz to Skrzydło Szpitalne. - podniosłam palec do góry, starając się zachować powagę. Prędzej wydłubałabym sobie oko swoją wielgaśną różdżką niż skrzywdziła w miarę niewinnego człowieka. -Byłoby mi bardzo przykro, gdybyś zabrał mój szalik. - dodałam po chwili, schylając się po jeden z patyków i łamiąc go na pół. Skoro nie mieliśmy marchewki to musiał wystarczyć kijem. -Dopisuj sobie co chcesz, mnie ten cały wizbook w ogóle nie kręci. Zamiast o zdjęciach, trzeba było myśleć o przyniesieniu marchewki. Tego typu rzeczy nie wyczarujesz z powietrza. - a przynajmniej ja nie znałam podobnych zaklęć. Biorąc pod uwagę wyjątek prawa Gampa, dotyczący jedzenia, wątpiłam, by istniał.
- Jeśli próbujesz być groźna to musisz jeszcze popracować nad mimiką i ostrością słów, bo w ogóle nie brzmisz wiarygodnie jakbyś miała podnieść rękę na wyższego od siebie chłopaka. - dobrodusznie zwrócił jej uwagę na te aspekty związane z wizualnym wrażeniem - nie miał pojęcia czy byłaby zdolna wykrzesać z siebie taką reakcję. Nie znał jej za bardzo, ale przez te dwadzieścia minut spotkania zdążył wywnioskować, że rzucała słowa na wiatr. Nie irytowało go to, a jedynie ciekawiło. Musiałby naprawdę ją zdenerwować, aby podniosła znów na niego głos. Chyba nie miał teraz sił na celowe wkurzanie otoczenia. Zbyt dobrze ostatnio mu szło rozpieprzanie wszystkiego, do czego się dotknie więc lepiej zachować ostrożność. - Okay, tobie byłoby przykro, ale mi nie. Nie jestem Puchonem, Lay. - wywrócił oczyma bo jednak ta próba zagrania na emocjach nie przyniosła efektu. Być może z uczniem Huffelpuffu mogłoby to zdać test - oni są tacy wrażliwi, zabiegani, dobroduszni, niemalże nieskalani wadami. A tu proszę, taki Clearwater, który czasami wykazywał się ignorancją wobec cudzego samopoczucia. Nie zawsze, ale jak już się to zdarzało to porządnie, aż szczęka opadała. - Gdybym wiedział, że będę lepić bałwana to zabrałbym nawet i garnek z kuchni. - wytknął i poddał się z lepieniem bałwanich rąk. Śnieg był zbyt wilgotny, aby utrzymać się tak, jak sobie tego zażyczył. Stanął na palcach i oderwał z dębu dwie cienkie gałązki, które zaraz to próbował wcisnąć w odpowiednie miejsce na kuli. - To daj rękawiczki chociaż. - nie poddawał się, może w końcu ulegnie i dla świętego spokoju podzieli się swoją garderobą.
Przekrzywiłam głowę, łącząc przy tym ręce na wysokości piersi. Obdarzyłam go wzrokiem pełnym politowania i przewróciłam oczami. Postanowiłam przestać komentować jego zaczepki, rzucając krótko. -Typowy ślizgon. - następnie poświęciłam swoją uwagę się na upiększaniu bałwana. Wyciągnęłam różdżkę i zaczęłam szlifować boki, ujednolicając powierzchnię i nadając jej gładkości. Zmieniłam kolor kamyków na czarny, żeby były bardziej zauważalne. Przystawiłam koniec różdżki do brody, myśląc co jeszcze mogłabym zrobić, po czym uniosłam ją do góry, wskazując nią zamek. -Accio marchewka! - liczyłam na uśmiechnięcie się losu i przywołanie jednej z kuchennych marchewek. Jeśli nie spróbuje to się nie dowiem, czy tak można, prawda? Stałam tak przez chwilę, wyglądając zapewne co najmniej dziwnie. Miałam już dać sobie spokój, gdy do mojej ręki podleciała piękna marcheweczka. Spojrzałam ze zdziwieniem na trzymane warzywo, jakby spodziewając się jakiegoś podstępy. Oby tylko nie przyleciał zaraz za nią jakiś skrzat kuchenny. Z zadowolonym hymknięciem wymieniłam patyk na marchewkę, dodałam nieco śniegu i przy pomocy zaklęć umocowałam "nosochewkę". Kiwnęłam sama do siebie, zadowolona ze swojej pracy.
- Aha, nie odszczekujesz bo nie wiesz co. - zakpił sobie, a co. - Zapomniałaś z jakiego domu pochodzisz? - tutaj się zaśmiał wszak dziewczyna obrażając w jakikolwiek sposób Slytherin obrażała też i siebie. Cóż, cechy tego domu miały niesamowity rozrzut, dlatego ta dwójka tak się od siebie różniła. Tak to już jest, kiedy humor nie dopisuje to język się wyostrza. Przez to wszystko szlaban miał przedłużony o jeden dodatkowy dzień bo postanowił odszczeknąć nauczycielowi. Czasami nie potrafił ugryźć się w język, a teraz najwyraźniej nawet nie próbował. Wywrócił oczyma kiedy postanowiła wezwać z tak daleka marchewkę. Nie sądził, aby miało się jej to udać, w końcu w kuchni nie ma żadnego okna przez które warzywo miałoby wylecieć i przemknąć aż tutaj. Zajmował się wzmacnianiem okolic bałwaniej szyi bo coś czuł, że jeszcze trochę, a ta rzeźba jednak straci głowę. Żałował, że nie chciała podzielić się garderobą. Przecież nie prosił o dużo. Tyle dobrego, że czapki nie zabrała. Niesłychane było jego zdziwienie kiedy marchewka do niej przyleciała. W niebieskich oczach chłopaka pojawił się podziw, ale dosyć szybko zdusił tę reakcję, aby nie pokazać, że jednak jej nie docenił. Nie będzie jej przecież komplementować, prawda? Lepili bałwana, a ona tutaj się popisuje, o! Zagwizdał i podszedł do niej, stojąc tuż obok i patrząc na marchewkowy nos. - Sprawdzę czy to prawdziwe a nie sztuczne. - oznajmił i zaraz to wyjął marchewkę ze śniegowej kuli, obejrzał ją sobie i po chwili... wgryzł się w warzywo. Co z tego, że nie było obrane. Pochrupał przez chwilę i patrzył wyzywająco na Laylę. - E... ja nie widzę tutaj marchewki. - zażartował sobie i odgryzł kolejny kawałek, patrząc na dziewczynę iście prowokująco. Zachciało się debilowi żartowania, a co.
Zagryzłam wargę, zastanawiając się czy mu odpowiedzieć czy znowu go olać. Uniosłam spojrzenie do góry, obserwując sunące chmury po niebie. Robiły to wolno, na spokojnie, nie będąc ograniczane przez czasowe terminy. Wracając spojrzeniem na Eskila, byłam pewna, że stanowił kompletne przeciwieństwo chmur. Mnie samej również. -Domu się nie wybiera. - rzuciłam z beznamiętną miną. Czy czułam się w Slytherinie źle? To już był zupełnie inny temat. Sama pozostawałam w zdziwieniu na obecność marchewki. Stukające warzywo w wejście do kuchni zdenerwowało skrzaty? Akurat jakiś uczeń zakradał się po smakołyki? Jakakolwiek była odpowiedź, cieszyłam się z posiadania...czy on właśnie je surową marchewkę, służącą jako nos bałwana? Przez moją twarz przeleciało wiele emocji, z których królowało zażenowanie. Spodziewałam się wiele, naprawdę. Ten czyn wykraczał poza moje rozumowanie. Wolnym ruchem przyłożyłam prawą rękę do policzka, lewym okiem obserwując ciamkającego ślizgona. -Świetny pokaz charakteru, nic tylko nagrać film i wstawić na ten cały wizbook. Zebrałbyś grono wielu fanów. Życzę smacznego, panie Clearwater, upiększy sobie pan cerę. - złapałam za swoją czapkę i ściągnęłam ją z bałwana, rozsypując przy tym śnieg. Trzymając ją w ręku ruszyłam w kierunku zamku, mając dość użerania się z dzieckiem.
Wzruszył ramionami. Nie zagłębiał się w przyczyny przynależności do danego domu. Nie obchodziło go to czy ktoś jest ze Slytherinu, Huffelpuffu, Gryffindoru czy Ravenclawu. Nie obchodziło go cudze pochodzenie, status krwi, a nawet ambicje. Ot, kierował się dobrym samopoczuciem przy danej osobie. Jeśli takowa była nudna, mówił to wprost i sobie odchodził. Jeśli miała w sobie coś ciekawego, angażował się w relację. Layla miała coś z tego drugiego skoro ją tutaj zwabił i zaczepiał, dokuczał, próbował się przekomarzać. Szkoda, że nie podłapywała tonu, to było smutne. Tak trochę. Powinien przejąć się mimiką i zażenowaniem dziewczyny, ale... to nie nastąpiło. Surowa marchewka to surowa marchewka, bo to coś dziwnego takową jeść? Przynajmniej miło chrupie. Gapił się na dziewczynę z niezbyt ogarniającą miną. Nie wiedział co ona widziała w tym dziwnego, przecież to normalne jeść sobie bałwanią marchewkę w pewne styczniowe popołudnie. - Film...? - uniósł brew bo nie do końca rozumiał o co jej chodziło. Chyba dziewczyna się na niego obraziła, a on oczywiście nie miał pojęcia czemu. Nie potrafił dodać tutaj dwa do dwóch ani chociażby wysilić się na wczucie w jej punkt widzenia. - Spoko, miłego sztywniactwa! - pomachał jej na odchodnym i zerknął z powrotem na bałwana. Chrupnął marchewkę. - Brzydki jesteś. - i go kopnął, prosto w kamyczki, które Layla tak pieczołowicie układała. Zabrał mu morką czapkę, w wolną rękę wcisnął śnieżkę i rzucił się biegiem za dziewczyną. Skrzypienie podeszw na śniegu zdradzało jego pojawienie się. Kiedy tylko ją mijał, rzucił w jej stronę najpierw jej mokrą czapkę - kulturalnie zwracał zgubę - i zaraz posłał też śnieżkę w okolice jej szyi. Puścił oczko, czego mogła nie widzieć i potruchtał sobie w kierunku zamku. Ściemniało się, a to idealna pora aby zagrzać się w Wielkiej Sali przy kubku gorącego kakao. Czyżby był chwilowo niepoczytalny? Hm!
Chciałabym mieć możliwość wybierania znajomych na prostej zasadzie, czy ich lubiłam czy nie. Jeśli nie chciałam liczyć na wydziedziczenie i wyrzucenie z domu, to nie mogłam zadawać się osobami mniej niż półkrwi, jeśli nie wymagało tego wykonanie szkolnego zadania. Wybór partnera zapadł już dawno temu, miał mi się trafić stary cap z dużą stertą galeonów u Gringotta. Mógł mnie jedynie wybawić czystokrwisty kawaler, a na to się nie zapowiadało. Zostało mi trzy i pół lat wolności, wolałam poświęcić ten czas na rozwój niż na prowadzenie śledztwa. Tego właśnie potrzebowałabym by zrozumieć Eskila. Jakoś zbytnio się nie śpieszyłam, więc bez problemu mnie dogonił. Rzucił we mnie śnieżką, dopełniając wizerunek gówniarza, zatrzymanego rozwojem na poziomie dziesięciolatków. W taki sposób go widziałam w chwili obecnej. Dlatego też nie zareagowałam, powtarzając sobie w myślach moją małą mantrę. Byłam kwiatem lotosu, unosiłam się spokojnie na tafli wody i nic nie burzyło mojego spokoju. Marząc o wygrzaniu się przy kominku i wysuszeniu mokrych rzeczy, wybrałam najkrótszą drogę do dormitorium, olewając wszelkie zaczepki.
Nie wiedziała czemu nagle, magicznie spadnie na nią wena. Z rysowaniem miała problem już od miesięcy, czasami zebrała się i zaczęła jakieś szkice, ale nigdy nie była z nich zadowolona, miała wrażenie, że są kompletnie puste i nie wie nawet dlaczego akurat za nie się zabrała - ani nie miały ciekawego kąta, ani najciekawszego ustawienia. Zawsze najbardziej lubiła rysować krajobrazy, odrywała się od rzeczywistości i skupiała tylko na martwym obrazie przed nią. Naprawdę miała nadzieję, że wielki dąb ją natchnie i pozwoli ciekawie ująć znajdujący się niedaleko skrawek zakazanego lasu. Miejsce było doskonałe, dlaczego więc ciągle była niezadowolona z efektów. Wymazywała i wymazywała, zaczynała od nowa co chwilę i nadal każdy detal wydawał jej się byle jaki. Próbowała traktować to jak metydację, nie myśleć za dużo o tym co ostatnio działo się w jej życiu, ale kompletnie nie potrafiła się tak wyłączyć już od dłuższego czasu. W końcu w złości zaczęła mocno zamazywać swój rysunek, tak jakby to miało cokolwiek zresetować. W końcu oparła się zrezygnowana o pień i drzewa i przymknęła oczy, czekając aż odnajdzie w sobie jakiś wewnętrzny spokój. Nie spodziewała się zastać kogoś w okolicy, tuż po tym jak je otworzyła.
Anthony 'Moose' Grant
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 1,83
C. szczególne : burza loków; ciemne i długie rzęsy; krzaczaste i nieuporządkowane brwi; kilka magicznych tatuaży; zgrubienia na palcach od strun
Szedłem sobie przez błonia, nucąc jakąś melodię, chociaż nie wiedziałem skąd ona przyszła mi do głowy. Może ją gdzieś usłyszałem, a może właśnie ją wymyśliłem. Niewykluczone, że obie kwestie wchodziły w grę, bowiem mogłem i ją usłyszeć i właśnie ją zmienić. Poprawiłem sobie jedną z moich gitar, którą przewiesiłem przez ramię. Trochę mnie irytował fakt, że w Hogwarcie nie za bardzo była mowa o elektrycznych, ale moja akustyczna Alice też dawała radę. Z jakiegoś powodu nie mogłem wysiedzieć w zamku. Niespecjalnie też opłacało mi się wracać teraz do mieszkania, więc wyszedłem na zewnątrz, bo pogoda była nawet w porządku. No jak na angielskie standardy braku księżyca. Myślałem sobie o ostatnim nagraniu z Archiem i nagle zacząłem się zastanawiać, czy coś jeszcze możemy zmienić, żeby było jeszcze lepiej. Byliśmy bliscy perfekcji, chociaż zawsze tak samo daleko. Nagle zacząłem też myśleć o tym, czy przyjąć to zlecenie na weselu. Z jednej strony potrzebowałem kasy, z drugiej miałem wrażenie, że wesela zabijają moją kreatywność. Nie lubiłem sztywnych ram, a na tego typu eventach musiałem grać co chcieli inni, nie to co chciałem ja. Przystanąłem na chwilę, widząc jakąś dziewczynę, która ewidentnie zmagała się sama ze sobą. A ja nagle uznałem, że potrzebuję towarzystwa. Przyozdobiłem swoją twarz uśmiechem i podjąłem wędrówkę w stronę nieznajomej. Stanąłem za nią i bezczelnie zajrzałem jej przez ramię, akurat kiedy zaczęła agresywnie zmazywać swój rysunek. — Wow wow, co ci ta kartka zrobiła? — rzuciłem i położyłem gitarę na trawie obok dziewczyny — Mogę? — zapytałem, wskazując miejsce obok niej, ale już właściwie siadałem, nie czekając na jej odpowiedź. Skierowałem swoją twarz, ku ledwo przebijającemu się słońcu, ale po chwili sobie przypomniałem, że wypada mi się przedstawić — Jestem Łoś — powiedziałem więc.
Ewidentnie jakaś forma oderwania od rzeczywistości jednak jej się udała - w końcu nie zauważyła, że ktoś się kręci w okolicy. W sumie z ulgą zdała sobie sprawę, że nei zdążyła jeszcze zacząć do siebie gadać w złości i całe emocje póki co przelewała na papier. - W sumie nic, ale obrywa jej się, bo jest pod ręką - pokręciła głową, zrezygnowana odkładając notes. Skoro i tak nic nie miało jej wyjść, równie dobrze mogła skorzystać z dobrej pogody i pogadać z nowo poznaną osobą. Kiwnęła więc głową, kiedy zadał ewidentnie retoryczne pytanie - Łoś? Skoro tak mówisz. Ja jestem Emily. Raczej nie przyszła wielka malarka tego pokolenia - zauważyła, wskazując na swoje bazgroły. Prawdę mówiąc sama nie wiedziała, czy chodzi o szczerą chęć podwrotu do rysowania, czy może raczej zrobienia czegokolwiek produktywnego co sprawi, że poczuje sie znowu sobą. Ostatnio trudno jej to było uchwycić w jakikolwiek inny sposób. - Coś o tym wiesz? - podpytała, mając na myśli oczywiście swój kryzys twórczy. Dopiero teraz zauważyła gitarę, którą miał ze sobą chłopak. - Czy raczej trzymasz się gotowców? - bo w sumie nie każdy kto grał na jakimś instrumencie odrazu uczestniczył w jakimkolwiek procesie twórczym. Może po prostu ćwiczył istniejące już melodie, ale jeśli nie - była chętna przygarnąć każdą radę jak wrócić do formy. Nawet od muzyka.
Anthony 'Moose' Grant
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 1,83
C. szczególne : burza loków; ciemne i długie rzęsy; krzaczaste i nieuporządkowane brwi; kilka magicznych tatuaży; zgrubienia na palcach od strun
Obserwowanie ludzi zawsze sprawiało mi przyjemność, to znaczy nie należy mnie zrozumieć źle, nie byłem jakiś nawiedzony, zwyczajnie uznawałem, że niektóre zachowania się niesamowicie fascynujące. Za każdym człowiekiem kryła się osobna historia, coś do opowiedzenia, coś co mogłoby mnie natchnąć na nowy kawałek, chociaż niespecjalnie często cierpiałem na całkowity brak weny. Miałem to do siebie, że zawsze coś mi grało w głowie, zawsze coś nuciłem i podrygiwałem do melodii, którą tylko ja słyszałem i tylko miałem nadzieję, że to wcale nie objaw bycia wariatem, a jedynie wyrobiony szósty zmysł, który sprawiał, że stawałem się wrażliwy na muzykę. — Czekaj, to może jednak nie będę tu siadał — odparłem, kiedy nowopoznana dziewczyna stwierdziła, że wyżywa się na kartce, bo ta jest pod ręką. Teatralnie się odsunąłem o kilka centymetrów, ale zaraz potem parsknąłem dźwięcznym śmiechem i wyciągnąłem swoje nogi przed siebie. — Proszę mnie nie bić, te ręce są warte sporo galeonów — zaśmiałem się jeszcze, machając rękami jednak jak wariat, bo kto normalny tak robił, ale niespecjalnie żartowałem. Zawsze najbardziej się bałem, że coś mi się stanie, że uniemożliwi mi to granie na czymkolwiek, bo przecież ręce były moim narzędziem pracy. Bo chociaż posługiwałem się instrumentami, to co mi po nich, kiedy nie będę mógł używać dłoni. Właśnie dlatego niemal obsesyjnie uważałem, dbałem o to, żeby nie powodować sytuacji, w których mogłoby mi się coś stać. Z tego też względu sport lubiłem jedynie oglądać, wiązał się ze zbyt dużym ryzykiem. — Nigdy nie mów nigdy, sztuka współczesna bywa i kilkoma kreskami, sprzedawanymi za tysiące galeonów — bo też taka była prawda. Raz mnie zaproszono na jakąś fancy licytację, gdzie musiałem grać same smęty – chociaż doceniałem muzykę klasyczną! Nie zrozumiałem ani jednego dzieła, które było tam licytowane. — Lubię grać utwory innych ludzi, ale chyba mogę się już nazwać kompozytorem — wzruszyłem ramionami, bo nie było kogo oszukiwać, sporo moich kawałków zostało wydanych i sprzedanych, choć jeszcze więcej chowałem do szuflady, bo przecież nigdy nie były dość dobre. Ale nie byłem też żadną gwiazdą, o nie, to można było powiedzieć o Archiem, nie o mnie. — Każdy tak ma, zazwyczaj zamawiam poutine i zmieniam instrument, może to twój problem, może zmień instrument, to znaczy weź farby czy coś — zaproponowałem, bo u mnie to naprawdę działało. Kiedy nie mogłem już nic z siebie wydusić na gitarze, przerzucałem się na fortepian, i tak w kółko. — Albo coś zjedz, nie da się tworzyć na pusty żołądek, wiem co mówię — wyszczerzyłem się do Emily, mówiąc całkiem szczerze i od serca, jak zawsze.
- W takim razie nie będę ryzykować, nie stać mnie na aż takie odszkodowania - pokręciła głową. Zastanawiała się, czy skądś go nie kojarzy, ale nie bardzo potrafiła stwierdzić ani z jakiego jest domu, ani w jakim jest wieku. Wyglądał dość młoda, ale prawdę mówiąc, jakby spojrzeć na nią, też pewnie nie obstawiłoby się ostatniego roku studiów. Nauczona tym doświadczeniem nie skakała do takich wniosków aż tak szybko. - Może i masz rację, kto będzie wiedział, że to niezamierzony efekt? Muszę tylko wymyślić dobry tytuł - prawdę mówiąc, nigdy nawet nie miała ambicji, żeby malowanie było z czymś, z czym miałaby wyjść do ludzi. No, poza tatuażami, ale to było zupełnie co innego. Bardziej użytkowe i trochę bardziej odtwórcze. Jeśli chodziło o jej szkice, robiła to tylko dla siebie, bo pamiętała, że kiedyś znajdywała w tym naprawdę ogromną przyjemność i nie mogła zrozumieć, gdzie to wszystko się podziało. Dlaczego nagle sięgnięcie po ołówek było tak dużym wyzwaniem a wszystkie próby kończyły się właśnie w taki sposób. - Czyli piszesz piosenki? Jakie szanse, że coś usłysze? Skoro ty już widziałeś moje nieudane, bo nieudane, ale jednak wysiłki... - skoro już miał ze sobą gitarę, grzechem by było nie zaproponować. Nie wiedziała nawet, że chłopak już w tym momencie robił karierę, ale i tak odrazu wzięła pod uwagę, że kiedyś może ją zrobić i wtedy fajnie by było móc się pochwalić takim epizodem. - Nigdy nie przepadałam za farbami, ale może coś w tym jest - przyznała szczerze, bo zawsze uparcie trzymałą się notesu, a obawa przed prawdziwym płótnem była duża i trochę niezrozumiała. - Nie wiem, mam wrażenie, że jeszcze bardziej bym się rozczarowała. To już jak próba malowania prawdziwego obrazu, trochę mnie to przeraża - przyznała i uśmiechnęła się na jego kolejną uwagę dotyczącą jedzenia. Nie mogła się nie zgodzić - pusty żołądek był wrogiem każdej trudnej sytuacji. - To już trochę prostsza do zrealizowania rada.
Anthony 'Moose' Grant
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 1,83
C. szczególne : burza loków; ciemne i długie rzęsy; krzaczaste i nieuporządkowane brwi; kilka magicznych tatuaży; zgrubienia na palcach od strun
Parsknąłem śmiechem na jej słowa, ale i uśmiechnąłem się całkiem ciepło no nowej znajomo-nieznajomej. Nie oczekiwałem, że będzie wiedzieć kim jestem, przecież też poniekąd dlatego zjawiłem się w Wielkiej Brytanii. Chciałem trochę spróbować czegoś nowego, trochę mieć czystą kartę i trochę się rozwijać. W każdym miejscu podchodzono do muzyki inaczej, każdy kraj był nowym doświadczeniem, dlatego tez tak bardzo lubiłem podróżować, grać w nowych miejscach, przy nowych ludziach. Uważałem to za prawdziwe piękno tego zawodu, za coś, co pozwalało mi oddychać pełną piersią. — O tak, dobry tytuł to absolutna konieczność, bo skoro dasz kilka kresek i kropek, to musisz pomóc to odbiorcy zinterpretować, bo wierz mi, że sam nie da rady — i tylko może mówiłem na własnym doświadczeniu, bo chociaż byłem prawdziwym artystą, to sztuka nowoczesna i te okropne obrazy, które i ja mogłem namalować, sprawiały, że cząstka mojej duszy umierała. Nic mnie jednak nie zniechęcało do zachęcania Emily, by próbowała czegokolwiek. Zawsze bowiem wychodziłem z założenia, że wszystko jest lepsze niż jedno wielki nic. Spojrzałem na nią dość otwarcie i nie mogłem też ukryć zaskoczenia. Nie sądziłem, że będzie chciała posłuchać tego co tworzę, bo chociaż moja kariera nabierała tempa, to wciąż nie byłem przyzwyczajony do tego, że faktycznie ludzie wiązali moje kawałki ze mną. Nigdy mi nie zależało na sławie i byciu na pierwszym planie, nigdy nie łudziłem się, że jako muzyk zrobię solową karierę, choć i ta powoli się rozwijała, to jednak najbardziej lubiłem, gdy wskakiwałem na scenę z Archiem. Chwyciłem więc za gitarę, wyjmując ją z pokrowca i szybko nastroiłem. Nie potrzebowałem żadnego stroika, posiadanie słuchu doskonałego miało ten plus, że świetnie radziłem sobie bez pomocy, choć oczywiście nie szkalowałem osób, które z niej korzystały. — Okej, będziesz pierwszą osobą, która to usłyszy, więc proszę o wyrozumiałość — rzuciłem i zacząłem grać, dokładając do wygrywanej melodii słowa, które zdążyły pojawić się w mojej głowie. Obserwowałem taniec moich palców na gitarowych strunach, a po prawie minucie przerwałem, podnosząc spojrzenie na blondwłosą Ślizgonkę — Więcej jeszcze nie mam, pracuję nad tym — wzruszyłem ramionami, wyczekując jakiegokolwiek komentarza z jej strony. Nie miałem przecież pojęcia czy znała się na muzyce, czy jednak zupełnie nie robiło jej różnicy czy zagrałem A-dur, czy C-dur. Uważnie jej się przyjrzałem i z niepodobną dla siebie powagą powiedziałem: — Wiesz, rutyna zabija kreatywność, jest wrogiem artystów, nie trzeba być od razu mistrzem, nawet ja, choć mam słuch absolutny, stale się uczę — wzruszyłem ramionami i zacząłem wygrywać nieznaną nawet sobie melodie, pozwalając, by opuszki moich palców delikatnie szarpały metalowe struny.
Fakt był taki, że nie znała się za bardzo na muzyce i kojarzyła jedynie naprawdę duże nazwiska, to Moose'a nigdy nie obiło jej się o uszy. Może nie był to najlepszy znak, może powinna zwrócić na to uwagę wybierając dziennikarską karierę, może to była wskazówka, żeby rozważyć inne opcje. Ostatnimi czasy już nawet nie wiedziała, czemu trzyma jej się tak mocno. Nie czuła, jakby to nadal do niej pasowało. - No, zacznijmy od tego, że ja nie dam rady - zauważyła, kręcąc głową na pomysł chłopaka. Chyba nie miała aż tak artystycznej duszy. Kiwnęła głową, bo nie zamierzała nikogo krytykować za ich muzyczne występy. Nie znała się na tym i pewnie nie umiałaby tego nawet za dobrze ocenić. Mogła tylko subiektywnie stwierdzić, czy brzmienie jej odpowiada. Szybko przekonała się, że jak najbardziej. Chyba nie spodziewała się, że gość faktycznie będzie dobry. W końcu wielu ludzi próbowało swoich sił w muzyce, z większym czy mniejszym talentem, ale chyba tym razem faktycznie trafiła na kogoś nieprzypadkowego. Uśmiechnęła się z podziwem, wsłuchując w niesztampową melodię. - Okej, myślalam że taki będzie z ciebie muzyk jak ze mnie malarka, ale cię nie doceniłam. Mam szczęście, jak już zrobisz karierę będę się mogła chwalić prywatnym koncertem - uśmiechnęła się. Jakoś nie pomyślała, że już może robić karierę, pewnie dlatego, że byli w szkole, więc podejrzenie było chyba dość rozsądne, nawet jeśli nieprawdziwe. - Na ogół dyscyplina nie jest u mnie problemem, zmuszę się nawet do tego, czego nie lubię. A rysowanie lubię. Kiedyś robiłam to bez przerwy. Teraz co najwyżej tatuaże, z poczucia obowiązku...
Anthony 'Moose' Grant
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 1,83
C. szczególne : burza loków; ciemne i długie rzęsy; krzaczaste i nieuporządkowane brwi; kilka magicznych tatuaży; zgrubienia na palcach od strun
Muzyka była całym moim życiem i szczerze nie znałem niczego innego. Odkąd pamiętam skupiałem się właśnie na tym, kompletnie olewając wszystko inne. Bo przecież nie dało się być geniuszem w wielu dziedzinach, a właśnie do geniuszu dążyłem. Kochałem to co robiłem i czerpałem z tego największą radość mojego życia. Właśnie dlatego tak dużo grałem, tyle godzin spędzałem na ćwiczeniu i może przez to nie do końca potrafiłem postawić się w sytuacji Emily, bo nie miewałem chwil zwątpienia. Nie mogłem wątpić, nie byłem dobry w niczym innym, nie miałem planu b, a to nie pozostawiało mi za wielkiego wyboru. Była muzyka, albo nic. Zawiesiłem swoje spojrzenie na Ślizgonce i cicho się zaśmiałem, ale mój wzrok był pełen wdzięczności. — Dzięki, całe szczęście mi wyszło, bo nie umiem w życiu nic innego — odparłem, wciąż ze śmiechem błądzącym w kącikach ust i odłożyłem gitarę na bok, ostrożnie i niemal z namacalną czułością. Bowiem każdy kto mnie choć trochę znał, wiedział, że instrumenty traktowałem tak, jakby były święte, może trochę głupio wierząc w to, że jeśli będę dla nich dobry, to i one będą dobre dla mnie. Jak na razie się sprawdzało, no, przynajmniej taką miałem nadzieję. — Nie zmuszaj się, to przecież nie ma sensu — niewielka zmarszczka pojawiła się między moimi brwiami, a zaraz potem lekki błysk pojawił się w moich zielonych oczach — Tatuujesz? — zapytałem głupio, bo przecież właśnie mi to powiedziała — W każdym razie zmuszanie się tylko cię zrazi, tak uważam, daj sobie czas i zatęsknij za rysowaniem, pasja na siłę przestaje być pasją — wzruszyłem ramionami, a jednak w moich tęczówkach lśniła powaga. — Ale nie bój się nowych rzeczy, nawet jak okażesz się paskudna w malowaniu, to przynajmniej baw się przy tym — dodałem jeszcze, jej słowa sprawiały, że było mi niemal przykro. Nigdy nie byłem zwolennikiem robienia czegokolwiek pod przymusem, uznawałem, że to nie miało choćby i najmniejszego sensu. Szczególnie jeśli chodziło o sztukę, nią należało się bawić, współpracować z procesem tworzenia i oddawać mu się całkowicie. Jeszcze nigdy nie zawiodłem się na tych przekonaniach, może i jej pomogą.
Bazyl był małostkowym chujem i nie trzeba było go dwa razy zachęcać, kiedy ten gryfoński cham zasugerował odjęcie i stu punktów, już otwierał usta, by odjąć maksimum możliwych, czyli według jego pamięci trzydzieści - wchodzenie na dumę i honor nie miało dla niego żadnego znaczenia, bo był ślizgońską szują i takie drobiazgi jak "nie zrobię tego, bo potwierdzę, że coś sobie rekompensuje" nie stanowiły żadnego argumentu. na wielkie nieszczęście, River wciążł mu się w słowo, gorączkowo przerywając tę uprzejmą wymianę zdań i mierzenie się na siusiaki. Przez myśl mu, słuchając Ricka przeszło, że może nie był takim całkowicie skończonym kretynem, skoro też zauważył, że River powinien był skonsumować rogala, zamiast go deptać, powstrzymał się jednak przed rozwarciem japy i zachował ten szczątkowy komplement dla siebie. Nie interesował się specjalnie koligacjami rodzinnymi O'Donnell ani tym, czy cała ta dyskusja rozwiewała wątpliwości kwestii oglądania nagości Coona - bo już zaprogramował w głowie, że ta mała, wdzięcząca się ladacznica komuś pokazywała dupę za jego plecami i tak czy srak uznał, że będzie musiał odbyć z nim poważną rozmowę. Skupił się na wturliwaniu sowy, nieudolnie powstrzymując przewrócenie oczami, jednocześnie samemu dając się złapać na ten trik z podnoszeniem swojej wiarygodności, bo Bazyl i Jinx swoje razem w kozie odsiedzieli, za czasów, kiedy Kane nie miał w dupie kija. Pociągnął nosem raz czy dwa, bo choć widok był smutny, to zgłodniał lekko, takim prażonym apetycznie kurczakiem ta chrupiąca skórka zapachniała. Nawet mu do głowy nie przyszło, by pochować to ścierwo koło Morgany, którą wbrew pozorom i bez niczyjej wiedzy, odwiedzał dość regularnie, tłumacząc to sobie tym, że się jedynie upewniał, że żadne dzikie zwierze nie rozkopało jej małego grobiku. Zapiął suwak torby, coby nikt nie widział, że zabawiają się w kondukt żałobny i ruszył bez słowa dalej, bo ani był rozmowny, ani trzeba było coś mówić, skoro tych dwóch nadpobudliwców mówiło wespół więcej, niż dziesięciu Bazyli za cały dzień. Poprowadził ich przez błonia, z miną tak nietęgą, że nawet jeśli ktoś chciałby podejść i zapytać co to za wesoły trójkąt, dwóch gryfonów i ślizgon, to mijanym ludziom posyłał tak czarujące spojrzenia, że drugoklasiści to w ogóle przechodzili na drugą stronę korytarza. Bazyl licealny bully. Szli wystarczająco długo, by już nie natykać się na innych uczniów, aż pod wielki, rozłożysty dąb, pod którym ślizgon się zatrzymał i zdjął z ramienia torbę ze zdechłą sową. - Nitk tu nie przychodzi zimą, a gleba między korzeniami nie będzie tak zamarznięta, żeby dało się w niej wykopać jakiś dół. - zakomunikował, wyjaśniając wybór miejscówki. Obejrzał się na Ricka, a potem na Rivera, wyczekująco sprawdzając, który z nich rzuci się grzebać w ziemi, bo z pewnością on sam nie zamierzał tego robić. Widząc jednak, jak Coon telepie się jeszcze gorzej, nie dość, że i tak zmarznięty, przez te durne szkolne klątwy, to teraz przecież poleciał na dwór bez nawet szalika. Wsadził rękę do swojej torby, uprzednio upewniając się, że to jest rzeczywiście jego torba, a nie ta z truchłem, którą przecież rzucił na ziemię i wyciągnął szalik i rękawiczki w cudownych kolorach zieleni i srebra. Podał chłopcu rękawiczki i zawinął skrupulatnie szalik tak, że widać było mu jedynie oczy. - Może wykorzystaj ten swój smoczy oddech do czegoś pożytecznego - zwrócił się do McGill'a- rozpal jakieś ognisko, pośpiewamy kumbaja i potrzymamy się za ręce. - uniósł brwi ironizując, chcąc tym samym ponaglić cały proces pochówku, żeby tu nie sterczeli jak pały.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów | głośny i energiczny | zawsze w dobrym humorze
Chociaż początkowo nic na to nie wskazywało, ostatecznie całą sprawę, a przynajmniej jej większość, udało się załatwić na spokojnie, głownie dzięki kompromisowemu podejściu Rivera, który w tym towarzystwie zdawał się jako jedyny być względnie normalny i nie szukał zwady, tylko rozwiązań. Koligacje rodzinne oraz znajomości również ułtawiły im dojście do porozumienia, więc kiedy już zdecydowali się zgodnie ruszyć niczym trzej muszkieterowie w stronę miejsca pochówku sowy, Ricky wykorzystał ten moment na pobieżne wyjaśnienie nowemu koledze, jak to możliwe że nigdy o nim nie słyszał chociaż jest bratem jego przyjaciółki i dlaczego nagle wyskoczył jak jackalope z konopi, okraszył to wszystko paroma fajnymi anegdotami z Czech oraz wypytał Coona o jego pochodzenie i życie, kompletnie przy tym ignorując marsową minę Bazyla, który przewodził konduktowi i skutecznie odstraszał swoją osobą wszystkich, którzy mogliby się zainteresować ich działaniami. Trio idealne po prostu. Szli i szli i już myślał, że odpadną mu kolana, ale dotarli wreszcie pod wielki dąb, który, musiał przyznać, był świetnym wyborem, no, wiele złego można było powiedzieć o Bazylu, ale pomyślunku nie można było mu odmówić. Przynajmniej czasami. Odwzajemnił wyczekujące, ponaglające spojrzenie Ślizgona, próbując przez chwilę wymigać się od zajęcia brudną robotą, ale poddał się dosyć szybko, doszedłszy do wniosku że Bazyl pewnie prędzej by zeżarł tę sowę niż podjął wysiłku kopania dołu, a River wyglądał na tak zamarzniętego, że Riki zwyczajnie nie miał serca czegokolwiek od niego oczekiwać. W trakcie gdy jego towarzysze zaczęli zachowywać się jak urocza para z obrazka i opatulać szalikami, on tylko westchnął ciężko (eh, nikt nie dbał o jego komfort termiczny...) i zaczął grzebać w plecaku w poszukiwaniu różdżki. - Super pomysł, może użyję twojej mordy jako podpałki - odpowiedział miło Bazylowi, który najwyraźniej nie był w stanie wytrzymać sekundy bez złośliwości (typowy Ślizgon), zanim zaczął wykopywać zaklęciami dołek - Żartowałem - dodał jednak zaraz pokojowo do Rivera, nie chcąc za bardzo testować jego cierpliwości, która poniekąd go ratowała. Szło mu całkiem nieźle, ziemia przy korzeniach rzeczywiście nie była aż tak zamarznięta i miał wrażenie, że upora się z tym dwoma machnięciami różdżki.
Kopiąc dół szybko natrafiasz na sporej wielkości kamień, który początkowo może wydawać Ci się zupełnie zwyczajny w swoim bladoszarym odcieniu, jednak jeśli tylko pozwolisz na to, by ziemia osypała się z niego nieco lepiej, będziesz w stanie dostrzec charakterystyczne łuski i jajowaty kształt. Być może od razu zdasz sobie sprawę z tego, na co właśnie natrafiłeś, a może powiążesz fakty dopiero za kilka dni, czytając najnowszy numer Proroka Codziennego, jednak decyzja o tym, co z danym znaleziskiem zrobisz, zależy już tylko od Ciebie. O ile @Basil Kane czy @River A. Coon nie wymuszą na Tobie czegoś innego.
Niezależnie od tego w czyje ręce trafi jajo, to Ricky rzuca kością k100. Jej wynik to liczba dni, która dzieli datę publikacji tego posta od momentu wyklucia. Należy przerzucić każdy wynik poniżej 30.