To niewielkie jezioro jest również dość płytkie. Na próżno szukać w nim rzadkich magicznych istot, co najwyżej można tu natrafić na parę magicznych, niegroźnych ryb. Czarodzieje często spędzają czas nad brzegiem wody, czy to na pomoście, czy na licznych, zielonych terenach. Zachęcające są także łódki, możliwe do wypożyczenia.
Nie wyspał się tego dnia kompletnie, ale i tak wstał z uśmiechem, podekscytowany, że w końcu Kyran poczuł się na tyle dobrze, że mógł bez wyrzutów sumienia (dobra, z niewielkimi) zostawić Fillina samego na warcie i spotkać z Fredką, której nie widział raptem dwa tygodnie, ale w jego głowie urosły one do jakiegoś niedorzecznie długiego okresu czasu. Umówili się na piknik, bo tak któreś z nich palnęło, i prawdę mówiąc, chyba nigdy na takowym nie był, ale co w tym skomplikowanego, wrzucić w plecak jakąś szmatę do siedzenia i coś do żarcia, no nic, więc tak właśnie zrobił, a potem włożył ogromny wysiłek w to, by prezentować się przyzwoicie. Nie miał zbyt wielkiego pola do popisu, bo ostatnie pół roku, miał wrażenie, było dla niego pod tym względem równią pochyłą i obecnie zdecydowanie bliżej było mu wizerunkowo do jakiegoś nieszczęśnika w przedostatnim stadium gruźlicy niż wschodzącej gwiazdy Quidditcha i potencjalnego kandydata na zostanie jednym z jesiennych miesięcy w kalendarzu tygodnika Czarownica - ale przecież nie ma takiej brzydoty, której nie uratuje odpowiednio elegancka koszula. Wygrzebana z dna komody starego, pamiętająca jeszcze czasy drugiej wojny czarodziejów perełka, miała wszystko czego potrzebował: luźny rękaw o okropnej długości prawie-do-łokcia, maskujący nie już tak imponujący jak kiedyś bicek, tonację kolorystyczną utrzymaną w okolicach oczojebnego pomarańczu, odwracającą uwagę od zmęczonej, poszarzałej twarzy i - co najważniejsze - nadruk splątanych w bojowym tańcu hipogryfów i widłowęży, dający jasno do zrozumienia, kto tu jest największym samcem alfa na dzielni. Znaczy takim nie był, ale przecież nikt mu nie zabroni sprawiania pozorów. Efekt końcowy pozostawiał wiele do życzenia (choć staremu chyba zaimponował, bo pożegnał go uprzejmym pytaniem: a co ty się tak młody odjebałeś jak szczuroszczet na otwarcie kanału? ha ha kup mi fajki po drodze), ale kiedy już aportował się na miejscu, Fredka wcale nie wyglądała na rozczarowaną, kiedy go zobaczyła. Wręcz przeciwnie! Zareagowała bardzo entuzjastycznie, ciesząc mordę, tak jak on zresztą; spodziewał się raczej zbicia piątki na powitanie niż całusów i przytuleń, ale ani trochę nie narzekał na taki obrót spraw, nie miał też zamiaru zbyt szybko wypuszczać jej z objęć, skoro już tak ochoczo rzuciła mu się w ramiona. Dopiero kiedy poczuł znajomy miętowy zapach, uświadomił sobie, jak za nim tęsknił; i za jej durnymi tekstami, za prostackimi odzywkami, za idiotycznymi żartami, za uśmiechem szaleńca i za każdym niedorzecznym pomysłem; za wspólnym przesiadywaniem z piwkiem w pubach albo ewentualnie w krzakach i we dwójkę rozkręcaniem zawsze najlepszej imprezy; za kościstym łokciem wbijanym w bok w ramach przyjacielskiego kuksańca i szturchającym go niechcący, kiedy w nocy wierciła się na tapczanie, rozwalając się na całej powierzchni; za rozczochraną głową i zaspanym wzrokiem, kiedy się budziła i natychmiast musiała spadać; za śmiesznymi wzorkami na paznokciach, do których malowania zdawała się mieć większą cierpliwość niż do wszystkiego innego na świecie razem wziętego. Zupełnie normalne odczucia wobec kogoś, kogo darzymy platoniczną sympatią przecież. - A ty wykurwiście - odwdzięczył się kulturalnie równie eleganckim komplementem, i równie zgodnym z prawdą; przecież musiałby być ślepy, żeby nie zauważyć tej subtelnej zmiany w jej twarzy, no i tej spektakularnej sukienki. Miał tylko nadzieję, że to nie dlatego, że po ich spotkanku miała randkę z jakimś angielskim frajerem. Znaczy, nie że miał nadzieję, mogła się spotykać przecież z kim chciała; tak tylko się zastanawiał, z jakiej okazji ten wysiłek, gryząc się w język żeby nie spytać, bo gdyby usłyszał odpowiedź twierdzącą, pewnie rzuciłby się z tego pomostu prosto do wody i tyle byłoby z pikniku. - Dokładnie tak chujowo jak się spodziewałem! - odpowiedział dziarsko, ignorując zupełnie to dziwaczne pyrgnięcie i sam złapał Fredkę za rękę ale tylko i wyłącznie po to, żeby ją pociągnąć w stronę pomostu, no bo przecież jakby jej powiedział "e chodź" no to na pewno by nie dosłyszała, tak głośno tam było, ptaki świergoliły jak pojebane. - Przedwczoraj wróciłem w końcu na chwilę do domu i na wejściu dostałem wpierdol od jedenastolatki i to i tak było najfajniejsze, co mnie tam na razie spotkało. - zrelacjonował po drodze. - Przebijesz takie atrakcje? - spytał, żywo zainteresowany tym jak Fredka spędziła te dwa tygodnie, bo z lakonicznych listów raczej niewiele można było się dowiedzieć; nie żeby mu to przeszkadzało, średnio lubił się porozumiewać przez korespondencję. Kiedy dotarli na pomost, wydobył z plecaka gustowny kocyk w serduszka, podjebany którejś siostrze, machnął zamaszyście zapraszającym gestem w jego stronę, gdy już wyścielił drewnianą podłogę niczym najwspanialszy perski dywan i sam usiadł, szykując się do dalszego wyjmowania przyniesionych przez siebie wiktuałów. - Oliwka mi gadała, żebym wziął jakieś owoce i sałatkę z czymśtam i coś jeszcze, ale uznałem że pierdolę takie coś i przywiozłem ci irlandzkie piwko iiiiiiii frytki, bo w naszym Magicu są lepsze, sama zobaczysz. - oznajmił zachęcającym tonem, kładąc wszystko na kocu, chociaż w środku był nadal tak podekscytowany widokiem Fredki (czego miał nadzieję, że nie było po nim widać), że nawet niespecjalnie miał ochotę cokolwiek jeść.
Freddie Moses
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 180
C. szczególne : luźne ubrania | wzrost | miętówki | kolorowy tatuaż z mieniącymi się gwiazdami na całym przedramieniu
Pewne niedoskonałości, zmęczenie, mniejszy bicek. Wcale mi to nie przeszkadzało. Kiedy bliżej poznawałam Boyda był wyrośniętą kupą nieszczęścia, po wielkiej tragedii osobistej. Teraz wydawał się być wręcz okazem zdrowia. Szczerzę się jak głupia, dopiero po chwili zauważając, że odrobinę dłużej przytulaliśmy się na powitanie, niż wymagałaby przyzwoitość (której i tak nie posiadaliśmy). Miałam wcześniej w zwyczaju prędko uciekać z ramion Callahana. Nie tylko dlatego, że straszliwie wiercę się podczas snu; ale również za często przyłapywałam drobnych gestach, które wychodziły same z siebie. Kiedy zasypiał, bezwiednie wyciągałam rękę, by delikatnie przesuwać po bladej skórze na jego torsie; a jak ja powoli odpływałam w sen, na pożegnanie całowałam zawsze jego przylegające do mnie ramię. W nielicznych momentach, gdy nie trzymaliśmy się razem, a on wybuchał śmiechem na żart innej dziewczyny, czułam jak paląca mnie zazdrość, gorzeje od środka, aż czułam w gardle gorzki smak, nadciągających wróżb. Uśmiechałam się też w momentach, w których kompletnie nie miałam powodu. Gdy marszczył szerokie brwi, przechodząc w fazę kompletnego skupienia, podczas pisania czegokolwiek, nadal lekko opornymi ruchami. Do tego doszły rzeczy na, których przyłapałam się w swoim własnym domu. Tak głupie, że widząc co robię, spotkałam się ze zmieszanym spojrzeniem swoich jasnych tęczówek w lustrze, po tym jak mechanicznie powąchałam list od Boyda, jakbym chciała sprawdzić czy jest gdzieś ten znajomy element. Kompletnie zażenowana wyrzuciłam list do śmietnika. A potem przeszukiwałam kontener, by ponownie go odszukać. Po tak żałosnych zachowaniach zostało mi ubrać się lepiej niż zwykle na nasz piknik. Nawet jeśli chciałam długo nie zauważać żadnych znaków na niebie i ziemi. Odpowiadam szaleńczym uśmiechem na jego komplement. Pąsowieje jak dziewica, kiedy ten niefrasobliwie łapie mnie za rękę, ja zaś dość niezręcznie dopasowuję się do jego kroków. Zakładam, że mówi o swojej siostrze i kiwam lekko głową słysząc te wyznania. - Mam nadzieję, że wygrała - rzucam radośnie kiedy wspomina o bitce, podnosząc iskrzące spojrzenie na Boyda. - No i tyle masz do powiedzenia? - pytam próbując dźgnąć go łokciem, co było odrobinę utrudnione przez to, że trzymałam nadal jego dłoń. - Matka jest wniebowzięta, bo skończyłam szkołę, mam przyzwoite oceny, nie uciekłam z domu, nie zaćpałam się i idę na studia. Myślałam, że się popłacze ze szczęścia. Już zaczyna bełkotać o tym, że słyszała o jakimś chłopcu z rodu z darem. Powiedziałam jej, że spotykam się dziś z Irlandczykiem z mugolskiej rodziny. Trochę to ubarwiłam, ale nie mogłam się powstrzymać od tego, musiałbyś zobaczyć jej minę, żeby to docenić. Mój ojciec popsuł zabawę mówiąc, że to przecież bez znaczenia, a matka zaczęła być nagle poprawna, wyliczając jakimś cudem zalety Irlandii, w których znalazła się też duża liczba owiec - zaczynam paplać do Callahana. Nagle przestaję być niezręczna kiedy zaczynamy rozmowę, zwykle szczerze wymienialiśmy się swoimi niezbyt bystrymi spostrzeżeniami, więc rozpędzam się i mówię wszystko co mi zapadło w pamięć, w tym historyjkę z dzisiejszego dnia. Rzucam się na kocyk i patrzę na wyjmującego szamkę Gryfona. - Nie lubię owoców. Ani sałatek... Ale chciałabym zobaczyć jak jakąś robisz! - stwierdzam i biorę frytkę z Dublina, która smakuje dokładnie tak samo jak angielska, więc z powątpiewaniem unoszę brwi, spoglądając na Boyda. Próbuję zerknąć do tego barłogu co przyniósł i kręcę z niezadowoleniem głową. - Byłeś w Mcmagicku i kupiłeś fryteczki bez burgera? - pytam niedowierzająco. Popłakałabym dłużej nad tym faktem, ale stwierdzam, że nie ma co, bo właśnie oznajmiam, że uda mi się wsadzić mu więcej frytek do mordy, niż on mi. Nie pytając go czy chce jeść, czy nie biorę żarcie i zaczynam pakować mu do buzi. Podczas szamotania z nim, sadowię swój kościsty tyłek na Boydzie, by było wygodniej mi wykonać zadanie, oczywiście. - A potem pójdziemy na łódki z piwkiem? - proponuję ze śmiechem, nie przerywając próby upchania fryteczek w gębie chłopaka.
Spacerowanie po Dolinie Godryka było czymś cudownym. Przyroda i magia żyły tu w komitywie, tworząc atmosferę sprzyjającą samotnym wędrówkom, kontemplacji i temu, co japońscy mugole nazywali shinrin yoku. Tak było oczywiście jeszcze do niedawna. Brak księżyca wywrócił wszystko na drugą stronę. Hogsmeade zostało zalane, zwierzęta wodne szalały, lunaballe zniknęły, a dementory powróciły. Młody Puchon aka @Peter Stryder, zachęcony swoją niedawną wyprawą nad strumyk, postanowił kusić los. A może po prostu zapomniał o czyhających wszędzie zagrożeniach. Co by nie było tego przyczyną, los się postanowił od niego odwrócić. Chłopak beztrosko spacerował wzdłuż linii brzegowej jeziora, kiedy to dostrzegł błysk tuż pod powierzchnią wody. Wciąż mając z tyłu głowy nie tak dawny sukces, o czym przypominały mu galeony brzęczące w sakiewce, zanurzył dłoń w wodzie… i był to błąd. Okazało się bowiem, że to młode trytony postanowiły wyciąć mu psikusa. Chłopak nie zdążył się nawet zdziwić, kiedy już znajdował się pod powierzchnią. Trytony były bezlitosne. Bawiły się nim jak kot ranną myszą, a kiedy skończyły, wyrzuciły go na powierzchnię jak zużytą zabawkę, którą się znudziły. Chłopak, półnagi, zziębnięty oraz zadrapany, nie miał wyjścia, jak tylko uciekać stąd w podskokach w poszukiwaniu pomocy medycznej.
/ Niniejszy post jest pokłosiem zignorowania kostek na dementory oraz kelpie w temacie „Strumień”. Spotkanie z trytonami pozostawiło wiele zakażonych ran na Twoim ciele, które nie chcą się goić. O ile większość z nich wywołuje jedynie dyskomfort, o tyle jedna z nich, na Twojej dominującej ręce, jest na tyle paskudna, że znacznie zmniejsza Twoje umiejętności magiczne. Do pierwszego dnia wakacji, za każdym razem, kiedy Twoja postać rzuca jakieś zaklęcie, musisz rzuć k6 na powodzenie. Parzysta oznacza, że udało Ci się rzucić czar, nieparzysta oznacza niepowodzenie. Do tego proszę o napisanie 1 postu na 1500 zzs w skrzydle szpitalnym lub Mungu. W razie pytań zapraszam: @Julia Brooks. Proszę również oznaczać mnie w postach.
Czy istniało jakieś, możliwe do wymierzenia, ograniczenie, jeśli chodziło o ilość rzeczy, którymi z dnia na dzień interesowała się Honeycott? Możliwe, choć wyliczenie go spędziłoby sen z powiek niejednemu specjaliście trygonometrii. Było wcześnie, stanowczo zbyt wcześnie jak dla normalnych ludzi w dzień wolny od pracy, a jednak cała taka dziarska i rześka, wylądowała na polance koło pomostu - możliw, że ten poranny przelot na miotle trochę ją rozbudził, temuż się na niego zdecydowała, zamiast teleportacji prosto z ciepłego salonu na moczary. Łowisko o świcie było najlepszym rozwiązaniem. Co więcej, rozpoczynał się niewielki, lokalny turniej rybacki, a Gwen dowiedziawszy się, że nagrodą jest Czarlakser Pro 3000 okazała się nagle być świetną rybołówczynią. I wszystko byłoby ok, gdyby na tym ta tragiczna historia porannych pobudek się zakończyła - tak jednak nie było. Towarzyszem jej przygody, niezależnie od swojej woli, musiał być przystojniak @Ryan Maguire, którego namówiła, a jeśli nie to zmusiła jakimiś celnymi groźbami opartymi na latach znajomości, do akompaniamentu. Zapewniała go jednocześnie, że był jej szczęśliwym idolem i bez niego żaden konkurs nie miał sensu. Poza tym, jak oboje spróbują, to jest dwa razy większa szansa, że któremuś się uda wygrać! Podciągnęła rękaw wiatrówki, patrząc na zegarek, by się upewnić, że jeszcze jest czas i Pino się nie spóźni. Była ubrana jak modelka z Wędkarskiego Świata wydanie 1983, w pełną łatanych kieszeni kurtkę, zaopatrzoną w komplety haczyków i zanęt, poukrywanych w zakamarkach, wysokie, ocieplane gumofilce i bezbłędny czepek typu bucket hat. Wyjęła kilka galeonów, by opłacić łódkę i zaczęła szykować ją przy pomoście w oczekiwaniu na swego dzielnego Sancho Panzę.
Ryan Maguire
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : irlandzki akcent | niesforne loki | podobny do Tomasza ale wyższy i ładniejszy ofc
Zderzenie z rzeczywistością po powrocie z Francji było dużo gorsze niż cios prosto w twarz pięścią rzecznego trolla, a tak się składa, że miał porównanie. I gdyby mógł, bez wahania wybrałby kolejny wpierdol od tamtej ekipy niż to, co przeżywał teraz, a był to istny dramat - na własne życzenie, oczywiście, dlatego starał się jak mógł, by uporać się z tym samodzielnie i nie zawracać nikomu głowy swoim cierpieniem. Gwen z kolei nie posiadała tego typu refleksji i beztrosko zawracała głowę jemu, z tym że nie rozterkami miłosnymi, a jakimś niedorzecznym konkursem wędkarskim. Sam do końca nie pamiętał, jak to możliwe, że się zgodził, być może po omacku odpisał "ok" na pięćdziesięciolinijkowy esej wysłany przez przyjaciółkę na wizzengerze, a może był po jednym wieczornym drinku za dużo i jakimś cudem uznał, że to doskonały pomysł. Tak czy siak, kiedy zjawił się nad brzegiem jeziora o nieludzkiej porze, odziany w firmowy polarek Ministerstwa Magii i pożyczone od Freda kalosze, bo nie posiadał własnych, przeklinał w myślach nie tylko swoją głupotę, ale i Gwen, szczupaki i w ogóle cały świat. - Ile to zajmie? O dziewiątej powinienem być w pracy - burknął tonem godnym dogorywającego inferiusa na powitanie i, westchnąwszy głęboko, upił łyk kawki przyniesionej w czarotermicznym kubku z napisem Najlepszy brat na świecie, zmieniającym co jakiś czas w Największy gumochłon na świecie (prezent od rodzeństwa na jakieś bardzo dawne urodziny). Nie był dzielnym Sancho Pansą, raczej połamanym w walce wiatrakiem. Podszedł do Gwen, jakby chciał ją objąć na powitanie, ale zamiast tego bezradnie oparł czoło o jej ramię - mógł być to albo wyraz wielkiego załamania, albo przybranie odpowiedniej pozy do drzemki, kto wie.
Skąd umiała marynarskie węzły? Otóż nauczyła się ich wczoraj w nocy metodą na ZZZ opanowaną podczas studiów. Zapewne za trzy dni zapomni, jak to się robi, bo jej adhd mózg już zarejestruje na to miejsce w bazie danych inną, chwilową umiejętność, teraz jednak wprawnie zawiązała linę łódki przy jednym ze słupków pomostu i obmacywała kieszenie w poszukiwaniu cukierków, kiedy Ryan wyłonił się z nicości, choć minę miał taką, jakby chciał w tej nicości pozostać. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, machając do niego energicznie, na tyle w sumie energicznie, że trzeba by się kiedyś zastanowić, czy nie słodziła kawy kokainą, niemniej teraz objęła go lekko, starając się jednak nie miażdżyć go, kiedy wydawał się jej taki słodki i kruchy. Jak cukrowa laseczka. - Nie jestem pewna. Do dwunastej? - zamyśliła się, obmacując kieszenie ponownie, w poszukiwaniu ulotki ze szczegółami imprezy - Tak. O dwunastej jest ogłoszenie wyników. Więc jak chcesz o dziewiątej pryskać, to do dziewiątej musisz złowić szczupaka na przynajmniej dwanaście kilogramów. - poinformowała go, dziarsko klepiąc w ramię, kiedy jednak przybił gwoździa na jej ramieniu, pogładziła go lekko po plecach. - Można wygrać czarlakser pro trzy tysiące. - powiedziała z powagą w jego szyję - Bardzo chcę wygrać czarlakser pro trzy tysiące. - dodała, jakby próbowała go jakoś może zahipnotyzować do działania. Szturchnęła lekko jego ramię i wskazała zacumowaną łódkę, jednak kiedy zdecydowała się go w tamtą stronę pociągnąć, nagle zaczęło jej się wydawać, że jest przed nią jakiś wielki most i choć musiała go przejść, by dostać się do łódki, to na drugim jego końcu czaił się jakiś złoczyńca bez twarzy. - Uważaj, Pino! - ostrzegła go lojalnie.
Ryan Maguire
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : irlandzki akcent | niesforne loki | podobny do Tomasza ale wyższy i ładniejszy ofc
Załamał ręce, słysząc że ta wątpliwa rozrywka została zaplanowana na pół dnia, a ponieważ doskonale wiedział, że nie ma żadnych szans by złowić choćby szprotkę, to w odpowiedzi na słowa Gwen tylko westchnął dramatycznie, wzniósł oczy do nieba i wydobył z kieszeni różdżkę. Wbrew pozorom wcale jednak nie strzelił sobie Avadą w skroń, a wystosował uprzejmego patronusa do swojego wiernego asystenta Fairwyna z uprzejmą prośbą, żeby wyczyścił mu kalendarz na przedpołudnie. I w ten oto sposób nie tylko na pewno sprawił radość przyjaciółce, ale i wymigał się, a przynajmniej odsunął w czasie, od bardzo nudnego spotkanie zaplanowanego na dziś. Zawsze coś. A potem przybił gwoździa. Ocknął się z letargu, w jaki zapadł na ramieniu Gwen, gdy z jej ust padł argument, który absolutnie nie przekonał go, niestety, do wzięcia udziału w wędkarskim przedsięwzięciu. - Gieniu. To ja ci kupię ten czarlakser pro trzy tysiące. W jakim tylko kolorze będziesz chciała - obiecał i usiłował dyskretnie zrobić krok albo trzysta w stronę wyjścia z terenu jeziorka -Hm? Możemy wracać? - kusił, gotowy natychmiast zajechać do Czaro RTV AGD i spełnić jej marzenie; przyjaciółka wskazała jednak w stronę łódki, a gdy spojrzał w tamtym kierunku, dostrzegł most i czającego się przy nim tajemniczego napastnika, przed którym zaraz też ostrzegła go Honeycott. Nie mógł dostrzec jego twarzy i w głowie pojawiła mu się idiotyczna myśl, że może to ojciec Irwety jakimś cudem dowiedział się o wszystkim, wytropił go i szukał zemsty, a z wrażenia aż zapomniał że chciał wracać do domu - ruszył więc naprzód, unosząc różdżkę. - Spacyfikujemy go bez problemu - zapowiedział pewnym siebie tonem głosu, gotów w każdej chwili rzucić zaklęcie, jeśli tylko ów czarodziej zaatakuje pierwszy.
Zapowietrzyła się, biorąc gwałtowny wdech na tę niegodną propozycję. Bo byłą to propozycja poniżej jej honoru. - Ale Ryan, ja też mogę go sobie kupić. Tylko że ja chce go WYGRAĆ, rozumiesz? - powiedziała, łapiąc go za ramiona i potrząsając nim lekko. W oczach, którymi wpatrywała się w jego twarz, widać było ośli upór zakrawający o zaburzenia psychiczne, ale to właśnie Honeycott. Lodołamacz, czołg, cokolwiek jest postanowione, to choćby ostatkiem sił na zakrwawionych kolanach pełznąc, dopełznie do celu. Tylko teraz między nią a potencjalnym celem był jakiś obesrany przez mewy, choć wciąż uroczy i magiczny most, a po jego drugiej stronie nikczemnik, zapewne dybiący na jej czarlakser. - To dobrze, bo ja z tych zaklęć pojedynkowych to mało pamiętam. - przyznała półgębkiem, wyciągając i swoją różdżkę. Rozważała może rzucić mu zaklęciem szatkującym w twarz, to nie miało większego sensu, ale przecież mogło zadziałać! Nieznany czarodziej jednak ich nie atakował, tylko rozłożył ręce, jakby chciał im pokazać, że nie przejdą. - A co to za Czardalf. - uniosła brwi - Ide po mój czarlakser, dziadu! - wycelowała w niego różdżką - Braccassum! - wywinęła różdżką, przypominając sobie swoje ulubione wczesnoszkolne zaklęcie atakujące i ciskając nim w zakapturzoną postać. Nie umiała jedynie dostrzec, czy majty czarnoksiężnika wywróciły się na drugą stronę, czy nie.
Issy Rain
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : piegi, septum, rude loki, pachnie masłem shea, chodzi w kolorowych szatach czarodziejskich;
Szczerze mówiąc zakładam, że Gwen napisała i do mnie z czystej grzeczności. Na pewno nie wierzyła to, że faktycznie się zjawię na jakąś jej kolejną mini fobię. Jednak kiedy już obudziłem się o jakiejś nieboskiej godzinie i przypomniałem sobie o wiadomości, pomyślałem jak to smutno że musi iść tam sama i w przypływie empatii postanowiłem, że pójdę tam gdzie mnie zapraszała. Ubieram się oczywiście kompletnie nie tak jak powinienem. Fioletowa czarodziejska, zwiewna szata, buty na wyższym obcasie, które noszę od kiedy nie chcę być niższy niż moi wszyscy uczniowie, elegancko ułożona fryzura. Mam nadzieję, że ktoś będzie nam strzelać fotki na tej całej wyprawie najwyraźniej. Oczywiście wybitnie się spóźniam, teleportuję się gdzieś w okolicach i jak się pojawiam, moje starannie dobrane ciuszki stają się jeszcze piękniejsze, wystawne i bajkowe. Aż się chichoczę wesoło na ich widok. Ależ mam dobry humor o tej wczesnej porze. - Gwen? GWEEEN? - krzyczę śpiewająco po okolicy i w końcu widzę ją i Romka, którzy wyprawiają... nie jestem pewny co, ale niesamowicie mnie to bawi, więc ponownie parskam melodycznym śmiechem. - Czyli nie zaprosiłaś tylko mnie, mogłem nie przychodzić! - zauważam szalenie rozbawiony sytuacją, jakby to była gratka roku. - Co robicie? - pytam jeszcze ubawiony z szerokim uśmiechem na ustach.
Westchnął ciężko, pokonany argumentem. Niestety doskonale rozumiał, że dostać coś a wygrać to zupełnie dwie różne sprawy, a ta druga - znacznie bardziej atrakcyjna, przynajmniej dla takich ludzi jak oni. - No tak - bąknął tylko zrezygnowany, dając sobie spokój z dalszymi próbami wyperswadowania Gwen wzięcia udziału w konkursie; zresztą, i tak nie miałby na to czasu, bo już po chwili na drodze stanął im tajemniczy czarodziej, zabraniający przejścia. Zakasał rękawy, wymienił z przyjaciółką spojrzenia wyrażające absolutną gotowość do walki na śmierć i życie, a potem zaczęli naparzać w typa zaklęciami. Ryan sprzedał mu Drętwotę i kilka innych podstawowych uroków, aż dotarło do niego że ktoś do nich dołączył. Oderwał wzrok od wroga i zobaczył przed sobą bardzo rozentuzjazmowanego Issy' ego, najwyraźniej nie zdającego sobie sprawy z zagrożenia. Odwrócił się z powrotem w stronę mostu, który nagle zniknął tak samo szybko jak się pojawił, a wraz z nim przeciwnik. No tak, halucynacje. Może gdyby nie miał tak wisielczego nastroju, podzieliłby rozbawienie Raina i dołączył do tej karuzeli śmiechu, ale niestety zdołał wykrzesać tylko krzywy uśmiech. Trochę go pocieszało, że mają kompana, bo mógł dzięki temu liczyć na to że Gwen i Izydor zajmą się sobą nawzajem, a on dyskretnie utnie sobie drzemkę ewentualnie przycupnie z boku i odda się użalaniu nad sobą. - Jak to co, napierdalamy zaklęciami w wyimaginowanego czarnoksiężnika - wyjaśnił takim tonem jakby to było oczywiste i może językiem niezbyt eleganckim, ale za to idealnie oddającym to co się tu działo. Zresztą, w tym towarzystwie nie musiał wcale być kulturalny. - A tobie po czym tak wesoło? Też chcę.
Z tego szalonego ataku p[oplątanych zaklęć, którymi wraz z Pino obrzucała zakapturzoną postać, wyrwał ją jakiś śpiewny głos, nawołujący ją po imieniu z daleka. Przez chwilę jeszcze cieszyła się chaosem, bo to, co wyczyniali z Maguire'm na pomoście było zupełnie absurdalne, by po chwili jednak pozwolić rzeczywistości wciągnąć się, a może raczej wyciągnąć z omamu. Obejrzała się zamaszyście przez ramię, aż jej przynęty i spławiki zadzwoniły wokół rybackiego bucket-hata i uśmiechnęła promieniście, niczym nuklearna elektrownia. - ISSY! - powiedziała stanowczo za głośno, w kilku susach dobiegając do radosnej wróżki, którą chyba reprezentował w swoich falbankach i zwiewnych tiulach, po czym ścisnęła go z siłą imadła między swoimi pozornie słabymi ramionami kucharki - No właśnie, bijemy wyimaginowanych złodupców. Czekaj, co? - obejrzała się w stronę mostu i poza wzburzoną przez oberwanie serią dziwnych zaklęć wodą i nieco oskrobanymi z ptasiego gówna deskami, nie było widać żadnego śladu po tej niesamowitej potyczce, którą tu uczynili. - Nie, nie, nie. Nie ma wykręcania, wsiadajcie na łódkę. - wskazała przycumowaną szalupę - Przez Czardalfa straciliśmy już kwadrans, ukradną mi wszystkie bubole! - spojrzała zajadle na pozostałych rybaków, którzy szykowali swoje łódki, zerkając w ich stronę z minami wskazującymi powątpiewanie względem poczytalności tej drużyny. Na szczęście regulamin konkursu nie wymagał bycia poczytalnym- Mam zapasową wędkę i cały słoik brzęczoskrzeczków. Tych żuczków, pamiętasz, co Ci się kiedyś spodobały u mnie w szafce, te z migoczącymi skrzydełkami... - zaczęła wlec swoich dwóch niewolników pomagierów do łódki, opowiadając o swoim wielkim planie złowienia największego szczupaka w stawie.
Issy Rain
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : piegi, septum, rude loki, pachnie masłem shea, chodzi w kolorowych szatach czarodziejskich;
Na tą absurdalną odpowiedź Ryana, chichoczę się jeszcze bardziej, nadal w świetnym humorze, jakby spotkanie dwójki przyjaciół o świcie nad jeziorem było najlepszym co mogło się przydarzyć się w moim życiu. Przytulam się do Gwen i aż czuję że muszę podskoczyć w miejscach kilka razy z ekscytacji na to spotkanie, kompletnie mi nie przeszkadza nawet, że dziewczyna próbuje mnie zmiażdżyć. - Nie rozumiem o czym mówicie - stwierdzam z szerokim uśmiechem i patrzę tam gdzie oni co raz zerkali w niedowierzaniu. - I nie mam pojęcia co mi jest, bo to nie jest moje prawdziwe ubranie - odpowiadam jeszcze na pytanie Romka i tłumaczę moją stylówkę wróżki, chociaż pewnie pomyśleli, że po prostu postanowiłem dziś ubrać się jeszcze bardziej jak księżniczka. - Oczywiście! - krzyczę z entuzjazmem i już śmigam do łódki, chociaż tak naprawdę nie mam zamiaru szczególnie starać się podczas łowienia ryb. Planuję spędzić przyjemny czas z moimi przyjaciółmi. Łapię za dłoń markotnego Ryana, kiedy Gwen nas wręcz wpycha do łódki i uśmiecham się do niego promiennie, żeby się rozpogodził. - Dobra, dobra, wszystko złowimy - uspokajam dziewczynę, biorę wędkę, ale nawet jej nie zauważam. Honeycott siedzi naprzeciwko nas, żeby w razie czegoś mogła nam wykrzykiwać jakieś polecenia, a ja obok Romka niczym uczniowie w ławce. - Co taki naburmuszony, wolałbyś pewnie randkować, taki z ciebie dżolero? Widziałem pannę z którą się bujasz, znalazłem na wizie. Jestem prawie pewny, że wydaje ci się atrakcyjna bo przypomina ci mnie, prawda? - zaczynam od droczenia się na temat najfajniejszych tematów do plotek - czyli romansowych.
Jeżeli przez chwilę pomyślał, że dzięki hałaśliwej obecności Issy'ego uda mu się dyskretnie wymigać od tej przygody i zostawi ich dwójkę szczebioczącą sobie razem a sam teleportuje się z powrotem do domu, to srogo się mylił. Zanim zdążył się ruszyć, Gwen złapała ich oboje za szmaty i b r u t a l n i e wepchnęła do łódki, niestety już nie bronionej przez złodupca Czardafla, tylko bujającej się zachęcająco na wodzie. Wysłuchał cierpliwie i w milczeniu instrukcji bardzo zaangażowanej i zorientowanej w temacie przewodniczki wyprawy, posłusznie przyjął od niej wędkę, przeklinając w myślach swój nieszczęsny los, a nawet nadział na haczyk przynętę w postaci żuczka. Myślał, że ryby wolą raczej robaki, ale nie znał się aż tak żeby wchodzić z Gwen w jakieś dyskusje na ten temat. Właściwie to najchętniej nie wchodziłby w żadne dyskusje, a już na pewno nie na temat, który podjął właśnie beztrosko Izydor. Miał ochotę go wypchnąć z łódki do wody, ale nie wypadało mu robić takiego bezczelnego zamachu na życie przyjaciela, dlatego wzniósł tylko oczy do nieba w odpowiedzi. Merlinie, dlaczego? Dlaczego Issy nie ma żadnego filtra? Po tej jego głupiej gadce wspomnienie Irwety wróciło natychmiast i jak SZTYLET przebiło Romkowi serce i tak dalej; oczywiście, nie zamierzał się przyznawać jakie dramaty przeżywał, zgodnie z daną jej obietnicą, że wszystko zostanie między nimi. - Prawda, ale niestety żadna kobieta nie może się z tobą równać - westchnął teatralnie i chociaż powinien teraz wytknąć ziomkowi, żeby tyle nie gadał bo spłoszy ryby, to doskonale wiedział że to nic nie da. Postanowił więc sprytnie przekierować rozmowę na inny temat, czy raczej ten sam, ale związany z innym obiektem. - Skoro już ustalilśmy, że moje życie uczuciowe się kręci tylko wokół ciebie, to niech lepiej Gwen opowie jak się bawiła na celtyckiej ze swoim nowym amantem - rzucił wraz ze spojrzeniem na Honeycott, zarzucając również pokracznie wędkę do wody, bo wypłynęli powoli na środek jeziora, więc chyba czas najwyższy.
Uniosła w zdziwieniu brwi: - Nie prawdziwe? A wygląda jak prawdziwe. - pochwaliła wróżkowy strój, ale prawdą było, że Rain mógł założyć na siebie worek jutowy pomalowany sprejem w tęczę i by jej to nie zdziwiło. Taki już miał ten styl! Kiedy wtarabanili się na łódkę, ewidentnie przeznaczoną dla jednego, maksymalnie dwóch rybaków, zaklęciem odepchnęła ich od brzegu gdzieś w głąb wody, manewrując napędem różdżkowym tak, by znaleźć spot gdzieś z daleka od konkurencji. Oczywiście jednym uchem podsłuchiwała co tam chłopy sobie pierdololo, bo nie ma większych plotkarzy od chłopów, to Gwen wiedziała nie od dziś, a kiedy oddalili się od brzegu wystarczająco, zatrzymała ich drewnianą, wodną karocę i zaczęła szykować spławiki w trzech wędkach, patrząc badawczo na Ryana. Miała wrażenie, że jego twarz przeciął jakiś bolesny grymas, kiedy fashionista wspomniał rudowłosą miłość Maguier'a, więc zmarszczyła lekko brwi, ale kiedy Pino zdecydował się krótko uciąć temat, pomyślała, że może to nie jest dobry moment, by go ciągnąć za język. - E, jakim amantem. - parsknęła, kręcąc głową i przymocowując wabik do żyłki - Czaicie, że dałam typowi majtki z cukierków. Majtki. Z cukierków. I nic? - uniosła rozbawiona brwi- nawet ze mną nie pośmieszkował, że powinniśmy przetestować je wspólnie. - podała każdemu z nich po wędce - Więc z tego pieca chyba chleba nie będzie. Ale fajny kolega, polubiłam go. - napięła żyłkę w swojej wędce i zerknęła na kompanów - Oczywiście nie tak fajny jak wy, bo nie łowi ze mną ryb. A teraz: darz bór! - zakomenderowała i zarzuciła swoją wędkę, by po chwili po cichu dodać - W tej lodóweczce turystycznej mam piwko... Bo co to za wędkowanie bez browarka. Mechanika wędkowania: Każde z nas rzuca jedno k6 na to ile złowiło ryb. Na koniec ja rzucę 3k6 ile złowiła konkurencja i zobaczymy, czy zdołamy wygrać!
Popołudniowe słońce odbijało się od powierzchni jeziora, gdy przyszedł na umówione spotkanie, sam do końca nie wiedząc czego się po nim spodziewać. To on wysłał pierwszy list i choć pisał w nim, że ostygł już po rozmowie w głębi lasu, tak teraz nie był tego do końca pewien. Starał się o tym nie myśleć nadmiernie, uwagę swoją skupić na dzikich kwiatach rosnących niedaleko brzegu wody, owadach szukających słodzenia w słoneczny dzień, ptakach przelatujących by nakarmić je okruchami chleba. Gdyby nie to, ze rozmowa nie zapowiadała się lekko, byłoby to wymarzone miejsce na spotkanie nad wodą, na wypoczywanie i zachwycanie się ostatnimi dniami lata. Usiadł na pomoście, który dni swojej świetności dawno miał za sobą, ale nie był w tak opłakanym stanie jak wszystkie, które wydział na Podlasiu. Zamyślił się. Jego ostatniego spotkania z dużymi zbiornikami wodnymi było, gdy utopiec chciał go do jednego wciągnąć. Nie uwzględniał dziwnych obrazów z O'Malleyem w roli głównej w trakcie leczenia, wtedy według słów Sierry, nie udało mu się wybiec z przyczepy do jeziora, choć bardzo o tym marzył. Potem dostał kategoryczny zakaz zbliżania się do zbiorników wodnych na dłuższy czas. Czy on już minął? Nie odliczał dni od tego dziwnego zdarzenia, ale nie czuł potrzeby wbiegnięcia do niej, więc chyba był bezpieczny. Dopiero dźwięk butów idących po drewnie za nim, wyrwał go z tych rozmyślać. Wstał by podać rękę Trevorowi na przywitanie, po koleżeńsku. Bądź co bądź ciągle go za niego uważał. - Siadamy? - Zapytał, chcąc wyczuć w jakim nastroju jest teraz jego kompan. Nie chciał zgadywać, obserwacje ostatnio zawodziły, doprowadzały do fałszywych wniosków. Patrzył na niego łagodnie, nie starał się jednak na siłę uśmiechać. Najnormalniej w świecie patrzył na niego jak na osobę, którą chciał właśnie spotkać. - Wiem, że miałeś do mnie pytania. Nie wiem czy chcesz je dalej zadawać czy ja mam mówić? - Zaczął, przechodząc od razu do sedna sprawy. Wiedział, że dzisiaj nie było już miejsca na niedomówienia.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Pierwszy raz w okresie letnim miał na sobie dresowe spodnie. Dotychczas w okresie letnim przyzwyczaił wszystkich do krótkich nogawek i rękawów więc dzisiejsza zmiana była zauważalna dla tych, co czasem mu się przyglądają. Zwlekał z decyzją spotkania. Przez kilka godzin był przekonany, że oleje wszystko i zajmie się w końcu jakąkolwiek pomocą przy Żądlibusie. Ostatnie dni przechorował zwykłym, ludzkim przeziębieniem jednak dzięki eliksirom Pieprzowym i zupom cioci Cassi szybko wyzdrowiał. Zorientował się, że podąża w umówione miejsce dopiero wtedy, gdy Ced wręczał mu swoją miotłę i zastrzegał, aby wróciła w całości. Nie spieszył się, przelatywał nad dachami domostw i w myślach narzekał na dziwne buczenie w okolicach wici. Cały czas zastanawiał czy nie lepiej będzie zawrócić. Mógłby zrobić porządny łuk, zahaczyć o sklep "wszystko po 5 galeonów" z nadzieją na znalezienie oryginalnych dodatków do Żądlibusa i wrócić do domu cioci. Było co robić skoro przygotowywali większą imprezę. Póki jednak Holly i Ced nie chcieli mu wydrapać oczu za znikomy udział, zabierał jeszcze kilka godzin dla siebie. Zrekompensuje im swój brak pomocy tylko później, gdy odzyska humor. Wylądował kilkanaście metrów od brzegu. Miotła od razu uniosła swój trzonek i cicho odetchnęła, gdy mogła już zwinąć swoje lotki i ukryć wśród nich podparcia dla stóp. Przeczesał palcami rozwiane latem włosy i podparł miotłę o pobliską ławkę. Podniósł wzrok na molo i od razu zobaczył, że ktoś już tam czeka. To był jeszcze dobry moment aby zawrócić i udawać, że wcale nie przyszedł. Nie wiedział dlaczego to robi, dlaczego stawia kroki w jego stronę. Teraz nie było już odwrotu, ten podnosił się, odwracał i wyciągał rękę na powitanie. Skinął głową i lekko uścisnął jego dłoń, a potem usiadł sobie na drewnianym molo, podparł się rękoma i przez chwilę milczał. Nietrudno był odczytać jego samopoczucie wszak był człowiekiem prostym w obsłudze. Mieszała się w nim niechęć, ciekawość, ostrożność i przede wszystkim przekonanie, że dziś znów coś pierdyknie. Westchnął. - Co się stało w tym pochrzanionym lesie? - miał nie przeklinać ale gdy przypomniał sobie jak bardzo się rozchorował przez półtora godzinny nocnym spacer w kurtynie zimnego deszczu to las zasługiwał na znacznie większe obelgi. Nie patrzył na Benjamina tylko na płytkie wody. Słuchał ale nie szukał kontaktu wzrokowego bowiem nie był pewien czy chce tu być. Nie potrafił traktować go jako zwykłego kumpla skoro wewnątrz zwijał się z rozczarowania, niedowierzania i przejęcia tym, co się ostatnio wydarzyło.
Usiedli, a Ben odczuł ogromną ulgę. Trevor przyszedł, był ostrożny, ale nie wydawał się gniewny. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że przed jego przyjściem bardziej się spodziewał, że on nie przyjdzie, albo przyjdzie tylko po to by na niego nakrzyczeć. Zacieśnianie więzów najwyraźniej nie wychodziło im na dobre skoro oboje tracili o sobie dobre zdanie. Wiedział o tym, że ludzie zawsze o nim dobre zdanie tracili, ale by on względem kogoś? Najwyraźniej musiał pogodzić się z tym, że się zmieniał, a jego moduł opiniotwórczy dostał poważny update, którego funkcji jeszcze nie poznał. Widział jak on na niego nie patrzy, a on korzystając z tego postanowił obrócić wzrok jeszcze raz w bok, za Trevora by popatrzeć na rośliny naokoło nich. Nie chciał patrzeć prosto w wodę. Co prawda dalej był zdania, że już wodnelico go nie dotyczy, ale wolał nie testować na skórze Collinsa co by było jeśli jednak tak. Dopiero gdy usłyszał pytanie, spojrzał ponownie na niego, tak bardzo nieobecnego wzrokiem. - Dalej nie wierzę, że mieliśmy takie szczęście. - Zaczął, nawiązując do prawdopodobieństwa błędnej teleportacji akurat w miejsce gdzie akurat Bazory spacerował w poszukiwaniu ucieczki. - To było nagłe, przeszył mnie strach. Zacząłeś mówić, być wesołym jak zawsze, a ja już wtedy źle oceniłem sytuacje. Nakrzyczałem na ciebie, bo czułem jak mnie bagatelizujesz. Byłem okropny. Gdy już się opamiętałem, ty byłeś wściekły. - Zrobił chwilową pauzę, by sprawdzić czy w ogóle jest słuchany. Nie przepraszał, pamiętał jeszcze cierpki smak tego jak Trevor obrócił to jedno słowo w atak. - Starałem się to naprawić, ale nie potrafiłem. Nie wiem czemu chciałeś bym cię atakował. To moje obawy były problemem. - Zamilkł, czekając na komentarz ze strony Trevora, w końcu już tyle razy się do niego odniósł. Czuł się winny tego, że muszą teraz tu być i odbywać te rozmowę. Nie sądził, że będzie musiał mówić od samego początku, ale skoro Trevor nie dał celniejszego pytania to ten przydługi wstęp był konieczny. Nie czuł się z tym jednak dobrze. Opowiadanie swojej perspektywy, swoich emocji i odruchów, było dla niego ogromnie niekomfortowe. Wręcz nienaturalne. Sądził, że z tym ludzie się nie rodzą, a nabywają na jakimś etapie życia od zbyt wylewnych rodziców lub dziadków. On miał Beverly, a to wiele mówiło o jego umiejętnościach interpersonalnych. - Nie cofnę tego. Nie chciałem cię skrzywdzić, ale to zrobiłem. - wypowiedział te wszystkie słowa i w tym momencie po prostu czuł się bezradny. Czuł kolejną emocje, która była na samym dole jego listy. Nie nauczył się jej przeżywać, więc po prostu czekał na to co usłyszy. Nie mógł więcej wypowiedzieć w tym momencie. Potrzebował odetchnąć.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
- Nie nazwałbym już tego szczęściem. - doczepił się słówek, a jakże. Zwracał uwagę na szczegóły w rozmowie i gdy coś wyjątkowo mu nie odpowiadało albo miał ochotę na zgryźliwość to czepiał się, aby wyszło na jego. Zadał ogólnikowe pytanie bo nie wiedział jeszcze, że powinien bardziej precyzować słowa. - Na brodę Merlina, czyli ty źle oceniłeś mój stan, a ja twoje poczucie humoru. - nie mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że nie zbagatelizował go. Było w tym prawdy - nie potraktował poważnie jego troski bo też sam nie czuł się szczególnie sponiewierany. Przeszedł w żartobliwy ton tylko i wyłącznie po to, aby pokazać, że z jego strony wszystko jest w porządku. Nie wpadłby na to, że to rozwścieczy Benjamina... i dzięki tej jakże nieudanej interakcji doszło do rozlania kwasu. Zdecydowanie lepiej wychodziło im całowanie niż ostatnie próby dogadania się. Z drugiej strony, spotkali się, mimo ogólnej niechęci Trevora. Gdzieś tam na tyłach głowy cieszył się, że go zobaczył, usłyszał i mógł próbować dowiedzieć się więcej, ale już na neutralnym terenie. Nie lubił nie mieć dobrego humoru a przez wynik ich przypadkowego spotkania nie było innej opcji niż chodzić z krzywą miną. Zdecydowanie lepiej odnajdował się w wesołości, która niejako była jego naturalnym pancerzem - chroniła przed tym, co trudne. Pozbawiony tej ochrony czuł się podatny na przykre słowa. Być może dlatego słowa i zachowanie Bena cały czas tkwiło w okolicach mostka, niczym drzazga, której nie potrafi samodzielnie wyjąć? - Pojebały się te nasze sposoby komunikacji. - oznajmił bo przecież nie chciał być przez Benjamina atakowany. Słysząc te słowa rwał się aby im zaprzeczyć ale... czy to nie będzie błędne koło? Czy warto tracić na to energię? Nie lubił zamiatać spraw pod dywan jednak czepianie się i tego byłoby ponad siły nawet i najbardziej cierpliwej osoby. Oderwał wzrok od tafli wody. Przyłapał się, że nie potrafiłby podać żadnego szczegółu tego, co tak oglądał bo tak naprawdę nie przyglądał się otoczeniu a całym sobą słuchał Bena. Przez ten cały czas nawet nie drgnął. Dopiero jego ostatnie zdanie sprowokowało Trevora do nawiązania kontaktu wzrokowego. W ciemnych oczach cały czas tkwiła uraza ale fakt, gniewu tam próżno doświadczyć. - Od tamtego momentu nie potrafię się pozbyć przekonania, że masz mnie w dupie i że wściekasz się, że śmiem zabierać ci wolny czas. - nie czuł się skrzywdzony a odtrącony i sprowadzony do parteru. Wyobrażał sobie, że ich relacja nabierze płynności, że odnajdą wspólny grunt i sprawdzą czy dadzą radę poznać się bardziej szczegółowo. Teraz? Widział to w czarnych barwach. Nie chciał się więcej narzucać ani swoją obecnością, ani wesołością ani tym bardziej zachwytem, który do niedawna przyjemnie mrowił pod skórą. - Jedyny plus taki, że teraz wiesz jak się mniej więcej czułem gdy zobaczyłem cię w Dziurawym Kotle. - dodał i choć nie było mu już wygodnie siedzieć w takiej pozycji, nie ruszał się bo wtedy wprawi w ruch powietrze między nimi. Wzbraniał się przed wybaczeniem mu wszystkiego, co zaszło. O dziwo, nie miałby z tym większego problemu mimo żywionej urazy zostawienia go w środku lasu, po zmierzchu, w trakcie burzy i to bez uzmysłowienia w której części świata się znajdował.
Spodziewał się, że rozterka między szczęście, a nie szczęściem się pojawi. Sam gdzieś w głębi czuł, ze mógł to inaczej ubrać w słowa. Nie miał jednak gotowej przemowy, jakiś rozwiązań, które wiedział, że się sprawdzą. Wszystko mówił tak jak w danym momencie sądził, że będzie najlepiej. Zrozumiał, że najwyraźniej druga wersja będzie dla Trevora wygodniejsza więc tylko przytaknął skinieniem głowy. Niech tym razem będzie na jego. - Poczucie humoru? - Pytanie samo nasunęło mu się na języka zanim jeszcze przemyślał czy chce je wypowiadać. Nie wiedział co to wszystko mogłoby mieć z nim wspólnego. Czuł, że atmosfera wcale nie robi się lżejsza, choć przecież oboje siedzieli na tym samym pomoście, rozmowa jakoś się toczyła, nikt nie wypowiadał w stronę tej drugiej osoby złych słów. Może to była kwestia miny Trevora, a może po prostu wyolbrzymiał, znowu kierowany strachem. Nie wiedział. Trzymał to w sobie, przesuwał po kątach, chcąc znajdować się każdą cząstką swojego umysłu właśnie tu i teraz. Przysunął się bliżej o szerokość dłoni, na której wcześniej się opierał. Nie potrafił opowiadać o swoich emocjach, a co dopiero wylewnie reagować na czyjeś. Spokojnym ruchem objął go bliższym ramieniem, prowadząc rękę przez plecy młodszego krukona, zatrzymując dłoń na jego ramieniu. Robił już tak wcześniej, przecież było to bardziej przyjacielskie i wspierające niż wyniosłe i romantyczne. Twarz odwrócił w stronę wody, ale wzrok utkwił w drugiej krawędzi płytkiego jeziora. Nie chciał by jego twarz w tym momencie znajdowała się bardzo blisko policzka współrozmówcy. I tak już zbliżył ich do siebie w znaczący sposób. - Chciałeś więcej w tamtej chwili. Nie przewidziałem, że tak bardzo. - część Bena chciała uważać, że to jego wina bo to jego ruchy zaczęły wszystko kilka dni temu. Druga część mówiła mu, że miał prawo odchorować zdarzenia z Polski i swoje myśli w tempie, jakiego potrzebował. Kolejna chciała po prostu pomóc zapomnieć o tych emocjach Trevorowi. Czuł więc, że nie powie nic więcej, by żadna z jego części nie była mniej ważna. "wiesz jak się mniej więcej czułem gdy zobaczyłem cię w Dziurawym Kotle." - chwile w nim te słowa rozbrzmiewały, rezonowały z jego wewnętrznym przekonaniem, że te sytuacje nie były miarodajne. W dziurawym kotle on słuchał, znajdował w sobie cierpliwość by nie zachować się wobec podburzonego pełnią źle, szukał w jego słowach dobrych intencji. W lesie, jego najlepsze intencje nie zostały już tak wyrozumiale potraktowane, co prowadziło w rezultacie jego myśli na bardzo ciemne tory. Myślał o tym chwilę, nie chcąc pokazywać smutku, który się w nim zradzał z każdą kolejną myślą w tym temacie. Jedynie spojrzenie wyraźniej w nim zgasło. Końcowe wniosku postanowił zostawić sobie, bo przecież przyszli tu po to by to Trevor usłyszał to co powinien, nie na odwrót. - Być może. - Odpowiedział nieco wymijająco, jednak dalej tym samym spokojnym tonem, którym starał się mówić na tym spotkaniu wszystkie słowa.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Wychodzi na to, że muszą rozpracowywać każde wypowiedziane słowo bo ich interpretacje bywały niekiedy skrajne. - Nie rozumiałeś moich żartów bo żartowałem w nieodpowiednim dla ciebie momencie. - co oznaczało, że za jakiś czas będzie próbował - tylko próbował - powstrzymać swój język kiedy z różnych powodów zbiera mu się na dowcipkowanie. Musieli znaleźć neutralny grunt jeśli chcieli dalej się kumplować. Nie sposób ukryć, że chciał poznać go lepiej skoro mieli za sobą tak prywatne i burzliwe doświadczenia. Teoretycznie zbliżało to do siebie ludzi a więc musieli sprawić, aby działało to także w ich przypadku. O ile Benjamin nie odwracał twarzy w jego stronę, gdy przesuwał się, tak Trevor to zrobił. Przesadnie uważnie śledził tor jego dłoni, która niepotrzebnie (nie narzekał!) przesunęła się po jego plecach zostawiając za sobą lekki ciepły dreszczyk. Czy go wyczuł? Usiadł wygodniej na drewnianym molo, krzyżując nogi w kolanach i zastanawiał się nad jego gestem. Co w jego oczach miał oznaczać? Przecież zakomunikowano mu, że nie powinien chcieć więcej. -Powinienem dopytać o którą konkretną chwilę ci chodzi ale chyba o wszystkie.- na jego ustach zamajaczył cień uśmiechu. Nie wiedział co ma zrobić z rękoma, skoro nie musiał się podpierać to obracał jałowcową różdżkę w palcach. Była ciepła w przyjemny sposób. - W dniu pełni jestem nieznośny w tym chceniu wszystkiego więc zazwyczaj trzymam się w tym terminie na uboczu. Zrobiłem wyjątek i proszę, sam widziałeś jaki byłem niepoczytalny. - czy żałował? Z początku ani trochę ale teraz już sam nie wiedział czy może się cieszyć z tamtych chwil. Chyba go wystraszył? Choć, czy gdyby tak było, to czułby teraz ciężar jego dłoni na barku? Cały czas mu się to podobało i przez to jego złość też topniała. - Będę pamiętać aby przed i w dniu pełni trzymać się od ciebie z daleka. Nie będę kusić losu i psuć nam w głowach. Naprawdę nie mam wtedy umiaru. - obiecał, wierząc, że robi coś dobrego dla ich relacji. Nie czuł, że to dobroduszność a przykra decyzja, która narzucała na niego przymus samokontroli i próbę zapomnienia o jego gorących pocałunkach i zdecydowanych dłoniach. Powinien zapytać czy te trzymanie się z daleka musi obowiązywać w ciągu normalnych dni ale nie zdobył się na to. Zerknął na jego policzek i mimowolnie rozchmurzył się, co było widać w błysku w oku, jak i w uniesionym lekko kąciku ust. - Postawisz mi piwo i myślę, że możemy dalej rozmawiać na temat pogodzenia się. - no przecież musiał zażartować i zostawić w słowach pole do popisu. Czuł bijący z niego zapach i ciepło. Przez chwilę delektował się tym bodźcem ale nie był pewien czy nie zdradzał się wyrazem twarzy skrywającej stęsknienie. Zamrugał, otrząsnął się. Chyba. - Mam tylko jedną prośbę. - wewnętrzną stroną dłoni roztarł swój policzek i wyglądało to trochę nerwowo. W końcu nadszedł dzień kiedy obaj wyglądali zdrowo i żadnemu nic nie dolegało. - Nie bierz mnie za rękę bo wtedy zaczynam sobie coś wyobrażać. - poprosił rozbrajająco szczerze aby obaj wiedzieli gdzie jest granica. W ich przypadku, konieczna, jeśli Benjamin nie chciał mieć na głowie napalonego i ciekawskiego kolegi.
Spotkanie z uśmiechem na ustach Trevora było dla niego kolejną ulgą w tej rozmowie. Czuł, że słowa które tak trudno przechodziły mu przez gardło, przynosiły rezultaty. To, że Trevor słownie komunikował, że zaczyna pojmować jego perspektywę to jedna strona medalu. Drugą była akceptacja, której potrzebował by móc normalnie patrzeć w jego oczy. Przejmował się komunikatami zarówno werbalnymi jak i tymi niewerbalnymi. Dla niego ten uśmiech był warty więcej niż słowa w tym momencie. - Masz racje. - odparł na słowa o chwilach, których nie doprecyzował. Dla niego wyliczenie każdej nie było konieczne, a o niektórych z całą pewnością wolałby zapomnieć. Również się uśmiechnął łagodnie, jednak twarz wciąż miał skierowaną w stronę jeziora. Widział ruchy Collinsa, czuł w nich pewne napięcie, ale nie chciał ich nadinterpretować. Pierwszy raz robili małe kroki ku znalezieniu wspólnego języka i nie chciał tego zepsuć. W pewnym wymiarach nawet podobało mu się takie wspólne siedzenie i rozmawianie nad wodą, delikatne i niewinne, zupełnie nie podobne do tego jakie chwile już mieli za sobą. - Widziałem to mało powiedziane. - chciał się zaśmiać z tego niedopowiedzenia, które na pewno Trevor by mu wytknął, ale zamiast tego w jego głosie znalazło się kilka weselszych tonów. Nie chciał by poczuł się nie traktowany na poważnie. Naprawdę chciał zrozumieć to przejęcie izolacją przez tą trudną nocą, a jednak nie widział w tym poranku nic tak złego, by tak poważnie o nim teraz mówić. Ben czuł na sobie jego spojrzenie, gdy obrócił się w stronę jego policzka. Wydychane przez niego powietrze przyjemne poruszało się po jego skórze, akcentując ich wspólną obecność. Czuł, że mógłby w tym momencie również się do niego obrócić, spotkać ich twarze przyjemnie blisko, ale wcześniejsze słowa jasno mu sugerowały by nie robił kolejnych kroków. Wziął głębszy wdech nosem, a powietrze rozpierające jego klatkę piersiową przywołało jego myśli do porządku. Zastanawiał się czy się nie przesłyszał, gdy Trevor otwarcie zasugerował, że mogłoby wszystko wrócić do normy. Czuł żartobliwy ton w jego głosie, co nie ułatwiało mu oceny sytuacji. Chciał wierzyć, że ma dobre intencje, ale czy potrafił? - Kiedy? - Zapytał, mając nadzieje, że odpowiedź rozwiąże jego rozterki. Nie spodziewał się, że kolejne co poczuje to ruch powietrza, którym głębiej oddychała osoba obok niego. Może mu się wydawało? Nie był do końca pewien, ale było to tak nagłe, że mimowolnie obrócił policzek i głowę bardziej w jego stronę. Widział, jak mężczyzna otrząsa się, a w jego spojrzeniu jest coś innego, niż na początku rozmowy. Słuchał dalej i zastanawiał się dlaczego otrzymuje tak sprzeczne sygnały. Młodszy mężczyzna najwyraźniej sam nie wiedział czego chciał, co dla Benjamina nie było zaskoczeniem. Czuł wręcz, że tak musiało być, gdy myślał o zdarzeniach z Dziurawego Kotła i późniejszych w lesie. Każde z tych zdarzeń było intensywne, tego nie dało im się odjąć. Słuchał spokojnie i cicho, a gdy Trevor wypowiedział ostatnie słowo, pocałował delikatnie jego usta. Był dostatecznie blisko by nie było to trudne do osiągnięcia. - Nie złapałem za rękę. - Powiedział na przekór, w odpowiedzi. Spojrzał na niego, chcąc ocenić jak bardzo się zagalopował. Postąpił tak, bo czuł jak bardzo nie chce udawać do kolejnego spotkania, że nie jest nim zainteresowany. Jednocześnie czuł, że delikatne, powolne rozmowy właśnie trafił szlag.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Musiał powiedzieć coś, co Benjamina uspokoiło. Nie był pewien które zdanie mogło kwalifikować się do roli pocieszenia czy łagodzenia ale skoro udało się - był rad. Im dłużej tu siedział tym trudniej było mu przypomnieć sobie złość, która go zżerała te parę dni temu. Miękł i to go irytowało bo chciał się wciąż gniewać za to, że został zostawiony w środku lasu bez jakiejkolwiek wskazówki jak się stamtąd wydostać. Zacisnął usta aby nie roześmiać się gdy dla odmiany to Benjamin doczepił się niedopowiedzenia. Tu była widoczna między nimi różnica - chciało mu się śmiać na tę drobiazgowość, chętnie by jej przytaknął, pociągnął dalej - a Benjamin się wkurzał, gdy role były odwrócone. Wychodzi na to, że Bazory ukrywał siebie znacznie bardziej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Tyle lat był po prostu kumplem z dormitorium, ot, takie tam dwa lata starszym. Ostatnimi czasy odkrywał, że wystarczy przyjrzeć się danej jednostce aby odkryć w niej całą kolorową historię życia. Zaciekawienie sięgało wtedy zenitu a relacja rozbudowywała się. Będzie to praktykować znacznie częściej. - Po imprezce. - rzucił bliżej nieokreślony termin bo jednak wolał sobie zagwarantować jakiekolwiek spotkanie poza szkołą we wrześniu. Zapewne utoną w nauce więc dobrze zabezpieczyć sobie wolny czas z tym tutaj osobnikiem. Nie wiedział jeszcze jak będą się wówczas traktować lecz asekuracyjnie dobrze mieć u niego obietnicę wyjścia na piwo. Dobrze będzie się po to upomnieć. Nie mówił mu, że po branych eliksirach nie powinien pić alkoholu przez kolejną dobę, a i starał się pić mniej z racji, że podświadomie szukał nałogu, w którym mógłby utonąć. Pocałunek był ostatnim czego się dzisiaj spodziewał. Wstrzymał oddech i chyba własne krążenie krwi, gdy cały gorąc zbiegł się pod cienką warstwą warg. Coś w nim zawyło aby odpowiedział z nawiązką. Gdzieś na dnie jestestwa czuł rodzące się intensywne pragnienia lecz nim miał im ulegnąć, uśmiechnął się przepraszająco i odrobinę odsunął, zsuwając tym samym jego rękę ze swojego barku. - Wyjaśnij mi. - odezwał się od razu, bez jakiejkolwiek zwłoki jakby próbując zagłuszyć ten dystans. Usilnie odrywał wzrok od jego niepocałowanych ust. Niech to szlag. To był cios poniżej pasa! Nie dość, że dekoncentrował to i wprowadzał zamieszanie w głowie. - Gubię się. Przez te parę dni moja głowa zakodowała, że nie chcesz do tego wracać... że cię sobą przytłoczyłem, potem zdenerwowałem a teraz... muszę wiedzieć... co naprawdę sądzisz o tym, co się między nami wtedy stało i może trwać dalej. - mówił i patrzył na jego usta mu w oczy. Narzucony dystans bardzo go irytował, był zbyt namacalny jednak konieczny jeśli miał wołać o kolejne wyjaśnienia. Delikatne rozmowy już nie istniały, choć obaj przestrzegali jakiejś niewidzialnej granicy - bez osądzania, krzyku, oskarżeń. Starali się jakoś dogadać i trzymać w bezpiecznej sferze, która ich nie poróżni.
Problemem nie było jednorazowe wytknięcie niedopowiedzenia czy zażartowanie z niego, a ciągłe robienie tego przez Trevora. Różnili się, bo Benjamin po prostu mówił półsłówkami na co dzień, dawał wiele przestrzeni współrozmówcy na interpretacje swoich słów. Często też wiązało się to z jego ironiczną częścią, w której czuł się sobą. Czy Trevor potrafił to zrozumieć? W jego oczach zdecydowanie nie. Ben i tak już się starał wypowiadać najdłużej, najjaśniej i najnudniej jak potrafił, a mimo to zdawało mu się, że to wciąż za mało, i całkowicie nie wiedział co o tym właściwie sądzić. Przyjmował to więc tak jak było i szedł dalej, bo czy coś więcej mógł uczynić? Wiedział o parapetówce kamperowej, którą urządzali, przecież sam zaprosił na nią Sierrę i Ike'a by nie iść tam sam jak palec. Teraz była to dla niego zbyt daleka przyszłość. Był w tym miejscu, w tej chwili i przypomnienie o tym, że niedługo znowu będą się widzieli wywołało w nim jakąś iskierkę radości. Nie chciał jej wypuszczać z siebie, pokazywać jej światu, a zwłaszcza Trevorowi. Czemu? Bo zwyczajnie obawiał się kolejnych reakcji i pytań, choć było to zupełnie niepotrzebne. Ponownie zaakceptował słowa skinięciem głowy. Byli umówieni na... kiedyś. Potem czuł jak wszystko popsuł gdy pocałował Trevora. Starał się nie interpretować odsunięcia się jednoznacznie, ale przychodziło mu to z ogromnym trudem. Pytanie, które się pojawiło, wcale nie było dla niego iskierką nadziei, a raczej smutnym obowiązkiem, który musiał wypełnić. Chciał jednak by Trevor tego nie odczuł, więc dalej patrzył mu prosto w oczy, a wyraz twarzy starał się mieć spokojny jak wcześniej. Nie był mistrzem aktorstwa, ale miał nadzieje, że taka poza wystarczy. - Było intensywnie, zajebiście się wtedy czułem. Jesteś świetny, tak jak mówiłem, i czuje do ciebie przyciąganie. - to chyba była odpowiedź na pytanie, której chciałby udzielić. Nie sądził by była ona wystarczająca, bo nie składała się przynajmniej z dwudziestu różnych słów. Czekał na kolejne pytanie. Jeśli tym razem Trevor uzna, że powiedział coś niejasno, to wyjdzie z siebie i stanie obok.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Teraz patrzył na niego bez przerwy. Spokojnie, bez unoszenia się emocjami, rzeczowo, miał w sobie więcej instynktu samozachowawczego niż wcześniej... drastycznie różnił się od tego, co mu zaserwował parę dni temu. Jedno było jednak niezmienne - w oczach miał wymalowane pragnienia. Ciągnął Benajmina za język i nie zdawał sobie sprawy jak go tym okrutnie męczył. Zachowywał się bezlitośnie zmuszając do tłumaczenia się z własnego zachowania i bezpardonowo wykorzystywał przewagę tego, który jest przepraszany. Ba, to Trevor powinien się tu kajać... jeśli tylko w końcu pojmie, że nie jest bez winy. Czasami zachowywał się dosyć krytycznie względem własnego samopoczucia a to wszystko dla tej wizji przyjemności i zabawy, której nie potrafił sobie odmówić. Nie po męczącej pełni. Odreagowywał przed pełnią i po pełni księżyca, dlatego też podświadomie szukał nałogu. Nie radził sobie tak, jak to świat myślał. - To już sporo rozjaśnia. - odetchnął z ulgą i momentalnie się rozluźnił. Różnica była bardzo zauważalna bo nie dość, że uśmiechnął się nieco cieplej to i nie spinał już tak ramion, nie był przesadnie ostrożny w gestykulacji czy tonie głosu. Ta ulga, że jednak nie przepłoszył Benjamina... była obiecująca. Skoro zniósł Trevora nie posiadającego rozumu, umiaru i instynktu samozachowawczego to powinien poradzić sobie z Trevorem w życiu codziennym. Chyba. - W takim razie muszę ci oddać. Nie mam innego wyjścia. - oznajmił, siląc się na ponury, złowrogi ton kiedy wyciągał rękę do jego koszulki. Zgniótł jej kawałek w pięści i przyciągnął go w swoją stronę, instynktownie odnajdując drogę do jego ust. Od razu zamknął oczy aby cieszyć zmysł smaku gdy wyprowadził porządny pocałunek - niezbyt delikatny ale na tyle przyzwoity, aby nie przytłaczać. Ba, zachowywał nad sobą kontrolę, a dreszcz ekscytacji mile rozgrzewał od środka. Powoli pozwalał sobie na powrót radości, wystarczyło rozchylić jego usta i ledwie musnąć koniuszek jego języka, tak zaczepnie, sygnalizując swoją wesołość. Krew zbiegła się gdzieś w okolicach policzków ale na szczęście nie barwiła ich rumieńcem bo były tej przypadłości pozbawione. Dopiero po trzecim pocałunku, najdłuższym z tych dzisiejszych, oderwał się i z westchnieniem wyprostował, na nowo opierając ręce za plecami. Teraz był zadowolony a wzrok szukał zaczepki bo cały czas uciekał w kierunku Benjamina. - Czuję się przeproszony. - oznajmił i silił się na rozsądek bo miał ochotę stąd pójść, zabrać ze sobą Benjamina i jeszcze poeksperymentować w pocałunkach czy poznać inne rodzaje przyjemności cielesnej. - No nie, za dużo sobie wyobrażam. Widzisz, co narobiłeś. - westchnął, oczywiście żartując, czym przecież tak Benjamina potrafił denerwować a nie był tego jeszcze do końca uświadomiony. Był sobą i nie widział w tym niczego złego. - Ty wiesz oczywiście, że jesteś dla mnie pierwszym? - zapytał, choć nie chciało mu się rozmawiać bo wolał go całować. Niestety ale był teraz nieznośnie rozsądny, a wpływ na to miało zapewne miejsce publiczne. Hamował się. - Jeszcze tego nie ogarniam ale bardzo przypadasz mi do gustu. - pochwalił go, skomplementował na swój sposób i uśmiechał się kącikiem ust, czując jak po paru dniach marazmu wraca mu dobry humor.
Słuchał słów Trevora i wiedział, że absolutnie nic to nie rozjaśnia. Nie jemu. Nie rozumiał skąd takie zakodowanie pojawiło się u niego w głowie. Tak samo jak tego, że ponownie odpowiadał na to samo pytanie. Czuł, że zrobił coś jeszcze źle, szukał w sobie winy, zastanawiał się, zatopił się w tym przez dłuższą chwilę. Momentalnie trafił do punktu, w którym nie powinien właśnie się znajdować. Wcześniej skrywany smutek teraz mocniej o sobie przypominał, domagając się jego atencji. To sprawiło, że nie widział rozluźnienia i uśmiechu Trevora. Oczy patrzyły, ale mózg zajęty przemyśleniami, całkowicie nie wiedział czego wzrok był świadkiem. Dopiero słuch nie zawiódł, sprowadzając go na ziemie, gdzie Trevor przyciągnął go do siebie. Nie opierał się, dał się ponieść chwili. Wiedział, że to nie jest to, co rozwiąże jego rozterki, ale było mechanicznym pobudzenie do wydzielania endorfin, który potrzebował teraz bardziej niż powietrza. Odwzajemnił pocałunek, przymknął oczy, a jego oddech pogłębił się. Nie czuł się euforycznie, jednak przestał czuć się tak bardzo źle, co było pewną odskocznią. Trevor kusił swoim zaangażowaniem, pokazując je w swoich ruchach. Nie wiedział czy jest ono prawdziwe, ale miejsca na pytania już nie był. Zaangażował się w kolejny pocałunek, marząc o tym by i on trochę rozświetlił ciemność tego co właśnie w nim się działo. Bena usta naciskały mocniej, ręce przesunęły się na skrzyżowane nogi Trevora, a bliskość przyniosła oczekiwane rezultaty. Mógłby go tak całować do jutra, zostawiając za sobą niewypowiedziane pytania, ale naturalnie po trzecim pocałunku Trevor odstąpił od jego ust. Przed oczyma ponownie miał jego, zadowolonego z życia, promiennego. Szukającego ciekawskim spojrzeniem nowych doznań. Żartował. Ben czuł, że to coś dobrego, że przecież nie tak dawno temu byłby w skowronkach widząc sytuację, jaką ma przed sobą. Uśmiechnął się, mniej pogodnie niż by chciał, ale wciąż zauważalnie. W jego oczach nie było już smutku, ale nie było to spojrzenie pełne radości i optymizmu. Spór minął i to mu musiało wystarczyć jako dzisiejsze trofeum. Przypieczętował to pocałunkiem, trwającym tyle co jeden głębszy oddech. Kolejną dawką kojącego rozluźnienia. Odetchnął lekkim, wilgotnym powietrzem, na chwile przymykając oczy gdy Trevor mówił o swoim braku doświadczenia, o którym Ben wiedział. Pamiętał jego dziewczynę ze szkolnych lat. Wrócił do niego spojrzeniem, a ironiczny humor postanowił dość do głosu. - Nie przesadzaj, całowałeś się już wcześniej. Trudno było nie zauważyć. - szelmowski uśmiech pojawił się na jego twarzy. Wiedział, że kąśliwa uwaga była tylko odbiciem jego mieszanych uczuć, ale przynajmniej na wesoło. Wyprostował plecy, kładąc się na niekoniecznie czystym drewnie. Promienie słońca nadal przyjemnie ogrzewały. Słyszał jak Trevor przyznaje, że przypadł mu do gustu. Ugryzł się w język by nie powiedzieć, że trochę ten gust niezweryfikowany, by wrócił do niego jak pocałuje kolejnych dziesięciu mężczyzn. Niewypowiedzenia tego nie żałował, uśmiechnął się do tych szumiących mu w głowie myśli, co Trevor mógł potraktować jako ucieszenie się z komplementu. - Spędzimy tu jeszcze chwilę? - zapytał, nie chcą tracić tego cudownego słońca, wody i okazji na otrzymanie jeszcze kilku całusów. Przyzwoitszych, niż wyobraźnia Trevora by chciała, ale może to i lepiej? Ben nie chciał tego dnia galopować, a przedłużenie spotkania nad wodą było jakąś ku temu możliwością.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
- Naprawdę uważasz, że mam na myśli całowanie się? - zapytał ale retorycznie, z rozbawieniem. Brakowało mu jeszcze trochę do tego pierwotnego entuzjazmu jakim się charakteryzował ale i tak widać było po nim postęp jeśli chodzi o mimikę i poziom rozluźnienia. Całowanie leczyło duszę, usuwało wszelkie rozterki i zbędne myśli. U Trevora rzecz jasna budziło ciekawość lecz tym razem kontrolowaną... choć zapewne równie nienasyconą. Powiódł wzrokiem za Benjaminem, który postanowił położyć się i pochillować. Coś mu tu taj nie grało - w oczach chłopaka nie było... tej iskry. Nie miał pojęcia czy to coś normalnego u niego, wszak wciąż słabo się znali, ale po chwili namysłu stwierdził, że nie może zostawić tego nieruszonego. W odpowiedzi na propozycję położył się, ale na boku, przodem do niego; podparł się ręką i przyglądał się jego profilowi oparty o swój łokieć. - Co jest? - zapytał i przeniósł sobie jego dłoń na drewniane molo, między nich, tak na wysokości bioder a tylko po to aby mógł tam wodzić palcem, tak od nadgarstka do zgięcia łokcia, czasami nawet do ramienia. Ten gest brzmiał znajomo i łączył w tej odległości. - Intuicja mi mówi, że nie wszystko jest w porządku. - nie był domyślny ani tym bardziej nie potrafił bezbłędnie intepretować ludzi ale za to mógł pochwalić się intuicją. Według taty, to dobry znak jeśli wiąże swoją przyszłość z aurorstwem. W chwili obecnej coś mu nie pasowało w całym tym obrazku. Niby Benjamin uśmiechał się ale ten uśmiech nie docierał w pełni do oczu. Owszem, pocałunek jaki od niego dostał był stanowczy, mocny, pełen oddania ale gdy ten podnosił powieki to coś mu nie pasowało. - Jak nie chcesz mówić to pokaż. - dodał zaraz jakby wyczuwał, że znów pojawi się ta jego udręczona mina gdy stawiał go w ogniu pytań.