By uczniowie z innych domów mogli się bardziej z integrować, równocześnie odpoczywając po ciężkim dniu nauki powstał Salon Wspólny. Jego wnętrze jest wypełnione barwami wszystkich czterech domów. W wielkim kominku naprzeciwko kanapy zawsze miga wesoło ogień. Wokół niego rozstawione są żółto- czerwone sofy. Oprócz tego można tu znaleźć niewielkie stoliki razem z pufami, by móc przy nich na odrobić lekcje. Są one rozstawione przy ścianie, naokoło kominka. Na co dzień z ogromnych okien padają promienie słoneczne, rażące w oczy siedzących blisko nich uczniów. Zaś sufit Salonu Wspólnego posiada malunki zwierząt czterech domów razem z przynależnymi do nich kolorami.
Autor
Wiadomość
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Chodziło mu po głowie Dispareo Oedema, krążąc wokół myśli o tym, czy antyalergiczne zaklęcie mogłoby zadziałać w ramach opuchlizny spowodowanej oparzeniem. Pamiętał, że czytał o kombinowanych zaklęciach, których zastosowanie mierzyło się intensywnością i intencją inkantacji. Zastanawiał się nawet, czy byłby w stanie tak operować magią uzdrawiania, by nagiąć jej właściwości do zaistniałej potrzeby i nawet już planował jak to rozpracować na dłoniach gryfonki, kiedy ta uznała za stosowne próbować tworzyć świąteczny cud, który miał się nigdy nie wydarzyć. Stęknął, prychając i wywracając oczami. - Nie znasz mnie, Kate. - powiedział z rozbawieniem. Mogła z uporem twierdzić, że jego gesty miały w sobie namiastkę troski, a on z takim samym uporem zamierzał tę troskę ignorować, nawet jeśli rzeczywiście tam była. Nie lubił bycia troskliwym, nie lubił okazywania współczucia, od tak wielu lat zasłaniał swoją empatię grubiaństwem, że już sam w to wierzył. Pochylił się do przodu, niespodziewanie zmniejszając odległość między nimi do bardzo niewielkiej i uśmiechnął się, patrząc jej w oczy - Ale takie słodkie dziewczęta zawsze chcą wierzyć w dobre intencje, prawda? - przechylił głowę- Może dlatego tamten buc się zabawił Twoimi uczuciami. - w przeciągu dwóch uderzeń serca potrafił zmienić ton sytuacji, z zakrawającej o sympatię, ciepłej i wrażliwej, na ostrą niczym krawędź noża, kaleczącą przy najmniejszym ruchu. Sięgnął po swoją książkę i klepnął się w uda dla animuszu, nim nie podniósł się ze swojego fotela, spoglądając na nią jeszcze bardziej z góry niż zazwyczaj. - Bardzo zdrowo jest się czasem wkurwić Kate. - przyznał z dziwnym uśmieszkiem, jakby rzeczywiście chciał ją podpuścić do złości- Po siódmej idę poćwiczyć na boisku, jakby napierdalanie pałką w tłuczki miało Ci pomóc, to zapraszam. - zakomunikował od niechcenia i po prostu sobie poszedł. Ani cześć, ani pocałuj w dupę, nawet nie spojrzał na nią przez ramię jak w pięknych filmach o nastolatkach.
zt
+
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm
Znała go słabo, był to fakt znany im obojgu. Mogła odbić piłeczkę, on przecież też niewiele o niej wiedział. Jaka była, każdy widział - raczej zadowolona z życia, pogodna, skora do żartów, ale to również nie stanowiło całości jej osobowości. Sądzić, że to jedyne, co składało się na jej charakter, to jak stwierdzić, że miała maksymalnie dwa wymiary. Zdawała sobie sprawę, że w Lockie'm było więcej niż to, co można było zobaczyć goły okiem. Skrywał niejedną tajemnicę i chował się za wieloma maskami - miała okazję zauważyć to podczas tego jednego popołudnia spędzonego przy fortepianie. Jasne, że była naiwna powierzchownie oceniając go na podstawie zaledwie kilku interakcji, lecz czy było to czymś złym? Czy krzywdziła go, nadając mu w swojej głowie wartość wyższą niż ta, którą sam sobie przypisywał? Czy aż tak bardzo mógł być zraniony faktem, że przejmowała się jego osobą? W pierwszej chwili zmarszczyła brwi, słysząc jego śmiech. Miał prawo tak stwierdzić, zgadzała się, lecz nie dostrzegała tego elementu komizmu. Gdy odległość między ich nosami drastycznie się zmniejszyła, wzdrygnęła się nieco, z lekkim strachem spoglądając mu w oczy, niepewna zamiarów czających się za złotem tęczówki. Słowa cięły boleśnie, rumiane policzki piekły ją, jakby właśnie wymierzył jej w twarz. Przez zaciśnięte szczęki nie pisnęła ani słowa, ogłuszona dudnieniem w uszach. Patrzyła jak podnosił się z wymalowaną na twarzy wyższością - nie tylko czuł przewagę nad nią, lecz także nie omieszkał jej pokazać, o ile poziomów górował nad nią, głupią kurką. Miała przemożną ochotę wstać i odszczeknąć się, zrobić coś, cokolwiek, lecz gniew przyszpilił ją do sofy, na której siedziała nieco przygarbiona, skulona pod jego nagłym chłodem. Wkurwił ją. I może powinna pójść na boisko - złapać pałkę i zamachnąć się na jego głupi łeb, nie na tłuczek. Patrzyła na jego szerokie plecy, oddychając płytko i bezwiednie zaciskając uleczone dłonie w piąstki. Cholerni faceci, co było z nimi nie tak?
Każdy potrzebuje chwili odpoczynku, prefekt również. Tym bardziej kiedy za oknami sypie śnieg, kiedy w zamku jest ciemno i ponuro, kiedy wszystko robi się dziwnie powolne i naprawdę senne. Chwila wytchnienia w miękkim, ciepłym fotelu, nikogo jeszcze nie skrzywdziła.
Siedzisz więc spokojnie w salonie wspólnym, gdy nagle spostrzegasz jakiegoś wielkiego szczura za pobliskim fotelem. Nie, to nie jest szczur, to najzwyczajniejszy w świecie pies! Któryś z mugolaków widocznie musiał przemycić swojego pupila do zamku mimo wyraźnego zakazu w regulaminie. Od Ciebie zależy, co zrobisz z tym faktem, czy najpierw porozmawiasz z właścicielem, czy może zaniesiesz futrzaka do kogoś z nauczycielskiej kadry.
Bez względu na wybór, rzuć kością k100. Wynik mniejszy lub równy 40 oznacza, że zwierz jest niesamowicie agresywny i gryzie Cię na tyle dotkliwie, że potrzebujesz wizyty uzdrowiciela.
Prawdę powiedziawszy, nie spodziewała się, że Anna poprosi ją o pomoc w nauce. Była raczej człowiekiem nieprzystępnym, ciężkim nauczycielem, który zwykł stawiać na swoim, wiedząc, że nie może odpuszczać swoim uczniom. Wymagał od nich, by się w pełni koncentrowali, by nie zatrzymywali się w swoich działaniach, by po prostu robili to, co do nich należało. Nie znosiła porażek, od siebie wymagała jeszcze więcej, nie zatrzymując się nawet na chwilę, pogłębiając własną wiedzę na każdym możliwym kroku. Tak czy inaczej, umówiła się z kuzynką w salonie wspólnym, by omówić z nią kilka najważniejszych kwestii, wiedząc, że będą musiały znaleźć pierwszy punkt zaczepienia, coś, za czym będą mogły podążyć, coś, od czego się odbiją, żeby później działać wspólnie i móc się rozwijać. Skupiały się na tym przez długą chwilę, ale w końcu Victoria oderwała spojrzenie od kuzynki i przyniesionych książek, żeby przeciągnąć się i usiąść wygodniej. Była mimo wszystko zmęczona, zbliżający się koniec semestru, który wymagał na niej złożenie części przygotowywanej pracy dyplomowej, był mimo wszystko ciężki. Jej plany i działania były również zakrojone na wielką skalę, sięgały zdecydowanie dalej, niż u przeciętnego człowieka w jej wieku, ale również to one pozwalały nie myśleć jej o osobistej porażce, której nie umiała i nie chciała rozwiązać. Nie chciała jednak również o tym wspominać i miała już powiedzieć coś całkowicie innego, gdy jej spojrzenie przykuło jakieś stworzenie. - Nie wiedziałam, że mamy w zamku takie wielkie koty. Albo szczury - stwierdziła, marszcząc brwi, bo w otaczającym je przyjemnym półmroku, nie była do końca w stanie stwierdzić, na co właściwie patrzy. Była pewna, że ma przed sobą żywe stworzenie, ale najnormalniej w świecie nie była w stanie ocenić, czym było. Najwyraźniej zmęczenie postanowiło rzucić jej się w tej chwili na oczy, pozbawiając ją jasnego osądu sytuacji.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Anna Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 156
C. szczególne : Odznaka prefekta naczelnego na piersi i bransoleta Urqharta na ręce
Aneczka była puchonką z krwi i kości, dlatego nie obawiała się ciężkiej, sumiennej pracy. Wytrwałość w dążeniu do celu i konsekwencja jawiły jej się jako cechy na wskroś arystokratyczne i brandońskie. A ponieważ najbardziej na świecie ufała rodzinie, rzadko kiedy wątpiąc w jej moc, Victoria wydawała jej się jedynym słusznym wyborem na nauczycielkę. Z tego powodu była wdzięczna kuzynce za jej gotowość do niesienia kaganka oświaty, a przynajmniej udzielenia paru wskazówek na dalszą pracę. Panny Brandon spędziły nieco czasu na całkiem rozwijającej rozmowie, kiedy została ona przerwana w dość niecodzienny sposób. Ania ze zdziwieniem spojrzała w stronę, w którą patrzyła kuzynka, a potem dłuższą chwilę starała się zrozumieć, co właściwie widzi. - To chyba nie jest szczur - powiedziała ostrożnie, a potem powoli podniosła się i kucnęła przy fotelu, wyciągając dłoń w stronę zwierzęcia. - Hej, maleństwo! No chodź do mnie... Victorio, to zdecydowanie nie jest szczur. Puszyste stworzonko nie było agresywne, za to ewidentnie czuło się zagubione i niepewne. Ania miała rękę do zwierząt, więc ujęła futrzaka delikatnie i podniosła. - To jest pies. Ale nie wydaje mi się, żeby mugole wyhodowali miniaturki akurat tej rasy...
Jeśli nie był to szczur i nie był to kot, Victoria chyba wolała nie pytać, z czym dokładnie miały do czynienia. Właściwie nie chciała chyba również musieć mierzyć się z tym, co się właśnie działo, odnosząc wrażenie, że właśnie rozbolała ją głowa. Odetchnęła głęboko, wpatrując się w stworzenie, jakby miała nadzieję, że dzięki temu to za chwilę zniknie, chociaż oczywiście była pewna, że nic podobnego zwyczajnie się nie stanie. Mogła sobie czegoś bardzo życzyć, jednak takie marzenia nie prowadziły do tego, że wszystko działo się dokładnie tak, jak tego pragnęła. Musiała przyznać, że z reguły niestety wszystko działo się na opak i właśnie dokładnie tak samo było w tej chwili. - Uważaj - przestrzegła od razu Annę, kiedy ta zbliżyła się do zwierzęcia kryjącego się za fotelem. Nie była zbyt zdolnym uzdrowicielem, żeby nie powiedzieć, że była w tym tak naprawdę wręcz fatalna, więc wolałaby, żeby obyło się bez odgryzanych, zniszczonych kawałków ciała albo czegoś podobnego. Oczywiście, była pewna, że inni pospieszyliby im z pomocą, ale wycieczka do skrzydła szpitalnego jakoś wcale jej się nie uśmiechała, wolałaby coś zdecydowanie innego. - Pies. Jak, na Merlina, ktoś zdołał przemycić tutaj psa? To tak jawne złamanie regulaminu, że aż szkoda mi słów - stwierdziła, jednocześnie jednak marszcząc brwi, kiedy podeszła do Anny, bo faktycznie nie była w stanie pojąć, jak mogło dojść do tego, do czego doszło. Kto i w jaki sposób wprowadził tutaj to stworzenie? I jak miały się teraz go pozbyć? Może należało wezwać profesora Rosę? Ostatecznie bowiem, to właśnie on zajmował się różnymi stworzeniami i skoro zabrał nieszczęsnego dumbadera, zapewne mógł również zabrać psa, jakim zająłby się niewątpliwie lepiej, niż jego właściciel. - Komu w ogóle mogło przyjść do głowy, że trzymanie w zamku psa jest takim fantastycznym pomysłem. Na dokładkę wygląda na to, że ten fantastyczny pomysł właśnie postanowił uciec. Albo zrobił to jego właściciel - dodała, uśmiechając się krzywo, bo taka możliwość była również prawdopodobna.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Anna Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 156
C. szczególne : Odznaka prefekta naczelnego na piersi i bransoleta Urqharta na ręce
Aneczka była ostrożna, ale też wiedziała, na ile może sobie pozwolić względem stworzenia. Zwierzęta ją lubiły, miała do nich rękę tak samo, jak do roślin. A od tego psiaka wyczuwała bardziej zagubienie, niż wrogość. Nie wydawał się też agresywny. Kiedy się oswoił z jej obecnością, wzięła go na ręce i zaczęła głaskać uspokajająco. - Jeśli ktoś włożył tyle wysiłku w przemycenie do zamku psa, to chyba nie po to, żeby celowo pozwolić mu uciec - rozważała na głos Aneczka, której nie mieściło się w głowie jakiekolwiek zaniedbywanie swoich obowiązków względem istot, którymi winno się opiekować i za których dobrostan było się odpowiedzialnym. - To mugolska rasa. Myślę, że to sprawka jakiegoś ucznia pochodzenia niemagicznego. Chyba że ktoś starszy stroi sobie żarty w wyjątkowo złym guście. Swoją drogą, to chyba bardzo ryzykowne tak zmniejszać żywe stworzenie, prawda? Krótkotrwale rozumiem, że nie wyrządzi to szkód, ale na dłuższą metę taki organizm nie jest zbudowany w sposób umożliwiający funkcjonowanie w takich rozmiarach. A jest już druga połowa stycznia. Westchnęła i przyjrzał się zwierzakowi. Fizycznie zdaje się, że nic mu nie dolegało. Ale behawioralnie raczej nie było najlepiej. Zamek zdecydowanie nie był miejscem dla tego rodzaju zwierząt, a w dodatku ewidentnie opieka nad nim zawiodła. - Sądzę, że trzeba będzie to zgłosić nauczycielom. Psiak powinien wrócić do domu, o ile go ma. A jeśli nie... Spojrzała smutno na psiaka. Gdyby była studentką, może sama by się podjęła opieki? Ale jako uczennica absolutnie nie miała takiej możliwości. Poza tym pies to zupełnie inny rodzaj odpowiedzialności, niż kot. Delegowanie skrzata również nie było rozwiązaniem długoterminowym. - Nie znam zaklęć, którymi można by było wytropić właściciela, a ty? - spytała, trochę nawiązując do wcześniejszej rozmowy o nauce zaklęć. - A na tym piętrze nawet nie wiadomo, czy szukać właściciela w wieżach, czy w podziemiach. Chociaż takiemu maluchowi łatwiej zeskoczyć z wyższych stopni, niż się na nie wdrapać.
Victoria nie miała ręki do zwierząt. Dogadywała się jedynie z Paskudą, ale ją kochała miłością absolutnie bezwarunkową i z całą pewnością, gdyby tylko miała taką możliwość, przygarnęłaby więcej kotów. Znajdująca się pod jej opieką jednostka była jednak, a przynajmniej tak się wydawało, niesamowicie zazdrosna. Sprawy mogły się zmienić po skończeniu studiów, na razie jednak starsza z panien Brandon nie miała o czym w ogóle myśleć w tej materii. Na razie zaś słuchała tego, co miała do powiedzenia jej kuzynka, starając się zorientować, jak się sprawy miały, ale prawdę powiedziawszy, była w nich potwornie zagubiona. Bo kto byłby na tyle lekkomyślny, żeby sprowadzić do zamku psa? I jeszcze w jakiś sposób go skrzywdzić? - Jeśli to ktoś z mugolskimi korzeniami, to albo jest w pierwszej klasie, albo to student, któremu naprawdę brakowało psa. Albo to naprawdę jest bardzo idiotyczny żart, kosztem stworzenia, ale to już w ogóle nie mieści mi się w głowie - powiedziała, przypatrując się stworzeniu, nie do końca mu ufając. Wiedziała, że psy nie są groźne i miała z nimi doświadczenie, oczywiście, ale jakoś nie do końca ufała w to, że ten akurat jegomość nie zrobi im żadnej krzywdy. Wolała nie ryzykować, wolała się nie wystawiać na uderzenia. - Poślę patronusa do profesorów, tak będzie najlepiej. Wolałabym nie nosić go po szkolnych korytarzach, to wydaje mi się zbyt niebezpieczne - stwierdziła i trudno było powiedzieć, czy niebezpieczeństw dopatrywała się w psie, nich samych, czy może innych uczniach. Być może - we wszystkim po trochu. Tak czy inaczej, już wkrótce srebrzysty sokół pomknął ze swoją wiadomością, a Victoria miała nadzieję, że ich prośba zostanie prędko i pozytywnie rozpatrzona. - Hm, jest kilka, które mogłabym spróbować wykorzystać, choć oczywiście, to nie jest nic podanego wprost. Nie wiem, czy to ma aż tak wielki sens, być może lepiej, żeby zajął się tym ktoś z kadry - stwierdziła z namysłem, marszcząc lekko brwi, powoli rozglądając się dookoła, jakby szukała jakichś wyjaśnień. - Pewnie nie ma żadnej obroży?
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Anna Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 156
C. szczególne : Odznaka prefekta naczelnego na piersi i bransoleta Urqharta na ręce
Aneczka, której umiejętności rzucania zaklęć były bardzo ograniczone, nie całkiem wierzyła w pierwszą możliwość. Początkujący mugolak raczej nie byłby zdolny do takich zaklęć, w dodatku na żywych stworzeniach. To by oznaczało, że jest albo bardzo zdolny, albo miał wyjątkowe szczęście, że nie wyrządził zwierzęciu poważnej krzywdy. Z drugiej strony student miał możliwość wynajęcia pokoju w Hogsmeade, a tam już zakaz posiadania psów nie obowiązywał. To by sprowadzało wszystko do rangi żartu, co było tak oburzające, że panienka Brandon nie chciała nawet o tym myśleć. - To doskonały pomysł - przyznała Aneczka, po raz kolejny uświadamiając sobie, jak praktyczną umiejętnością była zdolność wyczarowania patronusa. - Muszę dołożyć wszelkich starań, żeby się tego nauczyć. To bardzo ułatwia wiele spraw. Ujęła pieska nieco pewniej, by nie dopuścić do jego ucieczki, ale i żeby go nie wystraszyć. Nie wiedziała jak niemagiczne zwierzę zareaguje na świetlistego sokoła. Na pytanie o obrożę puchonka przyjrzała się stworzeniu i zaczęła głaskać je delikatnie przy szyi, żeby wyczuć, czy coś na niej jest. - Ma! - ucieszyła się w pierwszej chwili, ale kiedy sprawdziła, okazało się, że obroża nie była równoznaczna z adresówką. Zasępiła się, po raz kolejny myśląc o tym, jak nieodpowiedzialny był właściciel. - Ale jest na niej wyłącznie imię. Dolly! Miło cię poznać, Dolly! Jesteś prześlicznym stworzonkiem. Hmmm... Obroża z lawendowej plecionki. Kolor też nie podpowie z jakiego jest domu. Popatrzyła na Victorię, zastanawiając się nad tymi zaklęciami. Nic wprost? Być może rzeczywiście nie było to warte zachodu, skoro opiekunowie już zostali poinformowani. Rzeczywiście rozsądniejszym wydawało się czekać. - Najważniejszą kwestią jest dopilnowanie, by Dolly nie uciekła. Jeśli zaklęcia można rzucać bez ryzyka, możemy spróbować. Ale rzeczywiście zaczekanie na kogoś z profesorów wydaje się lepszym pomysłem.
Zaklęcie zostało rzucone, ułatwiając im tym samym wiele spraw, choć Victoria nadal nie była pewna, jak prędko przybędą do nich profesorowie. Nie do końca wiedziała również, czy powinna zainteresować się kwestiami związanymi z dziwnymi zaklęciami i jakąś pokrętną transmutacją, bo eksperymentowanie na zwierzętach, nawet gdy chciało się im pomóc, było szaleństwem. Wierzyła w swoje umiejętności, a jakże, nie była w końcu dzieckiem, które wiecznie uważa, że coś jej nie wychodzi, ale mimo wszystko była przeświadczone, że profesor Whitelight niewątpliwie poradziłby sobie z tym problemem o wiele lepiej. Dlatego też uznała, że lepiej na razie nie próbować cudów na kiju, bo okażą się czymś tragicznym. - Siądziemy do tego w najbliższych dniach. Zastanów się tylko nad naprawdę szczęśliwym wspomnieniem, ale najlepiej takim, które nie jest związane z jakąś osobą - powiedziała prosto, nim ostatecznie w pełni skoncentrowała się na psie i uniosła lekko brwi, gdy Anna odkryła obrożę. Był to kolejny szczegół tej sprawy, który ani trochę jej się nie podobał, bo ostatecznie gdyby to miał być faktycznie jakiś niemądry żart, to chyba nikt nie przynosiłby tutaj psa z obrożą, imieniem i całym tym bałaganem. Chyba że tylko na chwilę, żeby sprawdzić, co się stanie i w którym dokładnie momencie kadra nauczycielska albo prefekci wpadną na ślad tego idiotycznego szwindla. Przemknęło jej nawet przez myśl, że coś podobnego mógłby zrobić Maximilian, ale zaraz to odrzuciła, dochodząc do wniosku, że chociaż był szaleńcem, nie był aż tak głupi. - Nie, to nam nic nie powie. Nie bardzo wiem, jak mogłybyśmy jeszcze szukać, więc może lepiej skupmy się na czymś innym. Woda? Coś do jedzenia? W końcu nie wiemy, jak długo tutaj siedziała - powiedziała ostatecznie, bo chociaż w niektórych sytuacjach wiedziała, jakie jest dobre rozwiązanie, tak w tej chwili nie znajdowała logicznego sposobu na poszukiwanie przestępcy. Z drugiej jednak strony... - Jeśli tutaj zostaniemy, ktoś w końcu zacznie nas obserwować. W końcu taka zbrodnia wymaga widowni - mruknęła cicho, tak by usłyszała ją tylko kuzynka.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Anna Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 156
C. szczególne : Odznaka prefekta naczelnego na piersi i bransoleta Urqharta na ręce
Aneczka podniosła zaciekawione spojrzenie na kuzynkę. Skąd akurat takie zastrzeżenie? Zafascynował jej warunek narzucony przez Victorię i jakoś nie potrafiła się wyzbyć głębszych rozmyślań na ten temat. - Dlaczego niezwiązanym z osobą? Czy to dlatego, że ludzie się zmieniają i nasze uczucia względem nich również? - spytała, ale zaraz potem potrząsnęła głową. - To jest prawdziwe wyzwanie. Mam wrażenie, że wszystkie moje najszczęśliwsze wspomnienia wiążą się z ludźmi. Ale przemyślę to i z pewnością będę przygotowana. Z początku sądziła, że istniało ryzyko konieczności opowiadania Victorii o konkretnych wspomnieniach, ale skoro miała wymyśleć coś innego rodzaju, nie musiała troszczyć się o to, jak dochować tajemnicy. W końcu uczucia jej i Atlasa były sekretem najwyższej wagi, który nawet dla Vick musiało pozostać dochowany. Ba! O sama Lottie o niczym nie wiedziała! - Woda to bardzo dobry pomysł. Ale z jedzeniem zaczekałabym na profesora Rosę. Nie mamy przecież przy sobie nic adekwatnego, a noszenie Dolly po zamku to ryzyko. Chyba najlepiej zadbać o jej spokój i bezpieczeństwo tutaj. Mam ze sobą eliksir spokoju, ale ta mała doświadczyła już i tak więcej magii, niż powinna. Słysząc cichą uwagę Victorii, ledwo powstrzymała chęć rozejrzenia się. Na szczęście lata arystokratycznego wychowania nauczyły ją panowania nad takimi odruchami. Również ściszyła głos i nieprzerwanie, spokojnie głaszcząc psinkę zapytała: - Dlaczego powinnyśmy się tym martwić? Może właśnie w ten sposób zwabimy winowajcę?
Victoria skinęła lekko głową, czując, że coś znowu poruszyło się w okolicach jej żołądka i wcale jej się to nie spodobało. Nie chciała myśleć, nie chciała za bardzo zastanawiać się nad tym, co się za tym kryło, nie chciała tak naprawdę rozdrapywać pewnych ran, ale te uparcie do niej wracały. Starannie jednak je odrzucała, całkiem profesjonalnie starając się wytłumaczyć Annie, że w istocie, ludzie się zmieniali i ktoś, kogo do tej pory się kochało, mógł okazać się kimś całkowicie niegodnym zaufania. Inni odchodzili i chociaż wspomnienia z nimi związane miały w sobie słodycz, kryła się w nich również gorycz, o jakiej nie dało się w żaden sposób zapomnieć. I zdaje się, że to właśnie było w nich najgorsze. Bo nie prowadziły w żadne sensowne miejsce. To nie były jednak rozważania na tę chwilę, więc skoncentrowała się na tym, co jej kuzynka miała do powiedzenia, kiwając lekko głową. - W takim razie woda - zgodziła się z Puchonką, po czym transmutowała najbliższą poduszkę w miskę i wypełniła ją wodą jednym prostym zaklęciem, mając nadzieję, że w ten sposób jakoś pomogą psu. Widać było, że nie wiedziała do końca, co w tej sytuacji byłoby właściwe i zachowywała się nieco jak człowiek, który pierwszy raz w życiu trzymał w rękach niemowlę i naprawdę, ale to naprawdę nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Była w tym zabawne i z tego również zdawała sobie sprawę, ale ostateczne nie we wszystkim można było być alfą i omegą. Widać życie poskąpiło jej zdolności w stosunku do innych stworzeń, tak jak poskąpiło jej zdolności rozpoznawania uczuć względem innych ludzi. - Właśnie dlatego nie będziemy się tym martwić. Chociaż, wiesz, ktoś może uznać, że odkryłyśmy jego sekret i nie będzie tak miło - stwierdziła, uśmiechając się do kuzynki, jakby chciała w ten sposób zdradzić jej jakiś wielki sekret, jakby chciała pokazać całą sobą, że jest w tym coś, na co zdecydowanie powinna się nastawić, bo ostatecznie, kto wie, co kryje się w ludzkich głowach i czego ci ludzie mogą pragnąć.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Anna Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 156
C. szczególne : Odznaka prefekta naczelnego na piersi i bransoleta Urqharta na ręce
Ktoś, kogo do tej pory się kochało, mógł okazać się kimś całkowicie niegodnym zaufania. Te słowa rozbrzmiały w głowie Aneczki z taką mocą, że aż na moment zapomniała o uspokajającym głaskaniu Dolly. Dopiero po chwili się zreflektowała i wróciła do tego odrobinę zbyt mechanicznie. Cokolwiek jednak pomyślała, nie powiedziała tego na głos, zostawiając wszystko dla siebie. Ot, niektóre rzeczy nigdy nie powinny zostać wypowiedziane. I czasem lepiej było powiedzieć za mało, niż za dużo. Kiedy skończyły temat patronusa, starała się skupić na psiaku, ale nie całkiem jej to wychodziło. Myśli krążyły w jej głowie, nie dając spokoju, więc poszukała tematu, który byłby możliwie neutralny i który nie ściągałby bolesnych wspomnień i uczuć u żadnej z nich dwóch. - A jak idą twoje przygotowania do pracy dyplomowej? Masz już wybrany temat? - spytała, naprawdę ciekawa tego zagadnienia, w dodatku uważając, że praca naukowa będzie dla krukonki komfortowym tematem. - Właściwie to nie wiem, kiedy się to robi. Jeśli pójdę na studia, będę miała sporo informacji organizacyjnych do nadrobienia. Jeśli, kluczowe słowo zdradzające może ciut za dużo z długoterminowych przemyśleń Aneczki. Puchonka zajęła się dopilnowaniem, by psiak zajął się wodą i nie uciekał, ale na szczęście, a może właśnie nieszczęście, stworzenie było bardzo spragnione i zajęło się miską. Wyglądało na to, że było też dość zmęczone i nie w głowie mu były wycieczki, skoro znalazł już troskliwe dłonie i życzliwe serca.
- Mam napisaną sporą część pracy. Nadałam jej nawet roboczy tytuł: Transmutacja jako podstawa egzystencji czarodziejskiej, czyli twórczość nieograniczona, ale nie jestem do niego nadal przekonana - powiedziała, spoglądając na psa, jakby chciała mu powiedzieć, że to było strasznie głupie rozwiązanie i powinna, z całą pewnością, pomyśleć o czymś sensowniejszym. To zaś, że jej praca stawała się, a jakże, opasłym tomiszczem, nie powinno nikogo dziwić. Ostatecznie bowiem Victoria nigdy nie umiała się ograniczyć i nawet teraz było jej trudno to zrobić. Szło jej jednak całkiem dobrze i nie zamierzała przestawać, chociaż może powinna. Na razie jednak nie usłyszała niczego w tym temacie, więc trzymała się swojej drogi. - Studia są pomocne, ale chciałabym już tak naprawdę prowadzić całkiem, cóż, wolne życie - powiedziała, a później wstała, uśmiechając się lekko, zapewniając Annę, że pozostanie w Hogwarcie przez kolejne trzy lata nie było żadnym obowiązkiem. Usłyszała jednak zbliżające się do nich kroki i po chwili stanęli przed nimi profesorowie, sprowadzeni za sprawą jej patronusa, wyraźnie zainteresowani problemem, z jakim się spotkały. A ona, niezależnie od wszystkiego, z prawdziwą przyjemnością przekazała ów problem w ich ręce, wiedząc doskonale, że wiedzieli lepiej, jak się nim zająć. - Niestety, nie znalazłyśmy osoby, która jest za to odpowiedzialna - przyznała, bo faktycznie, nie było tutaj nikogo, kto mógłby być tajemniczą osobą, dostarczającą psy do zamku. Zapewne było to coś, co wymagało dłuższego śledztwa i gdyby tylko profesorowie uznali, że powinny się tym zająć, Victoria by nie protestowała. Była pewna, że niektóre rzeczy zwyczajnie należało zrobić i nie gadać nadmiernie, bo to do niczego nie prowadziło. Odpowiedziała jednak na zadane pytania, część z nich odbijając od razu na Annę, bo ostatecznie obie brały udział w tym, co się tutaj działo.
+
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Anna Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 156
C. szczególne : Odznaka prefekta naczelnego na piersi i bransoleta Urqharta na ręce
Aneczkę zastanowił tytuł i chciała Victorii odpowiedzieć coś mądrego, ale Nędzny na dyplomie ukończenia szóstej klasy dość adekwatnie oddawał jej poziom wiedzy z tego przedmiotu. Skomentowała więc tylko, że temat pracy brzmi dość ambitnie i rzuciła parę pytań o to, czy kuzynka omawia temat ogólnie, czy na konkretnych przykładach. Kwestia jej własnych studiów wciąż ją nurtowała, bo i niespecjalnie widziała siebie jako kogoś innego niż po prostu mamę i serce kochającej rodziny. Nie potrzebowała pieniędzy, Brandonowie byli bogaci, więc z pewnością umożliwiliby jej takie życie, nawet gdyby dziwnym trafem coś poszło nie tak z zarobkami jej szanownego małżonka. Ale może będąc panią domu mogłaby jednocześnie prowadzić swoją własną, prywatną działalność eliksirowarską? I okazjonalnie pomagać w sklepie rodzinnym jako sprzedawczyni. To by była doskonała okazja do przyprowadzania dzieci i dbania o to, by chłonęły rodzinne tradycje. Ale te dzieci... No właśnie. Aneczka coraz częściej przypominała sobie, że choroba może jej utrudnić realizację tego największego marzenia. Ale miała jeden pomysł, subtelną, kiełkującą myśl, która dawała jej pewną nadzieję na przynajmniej jedną udaną ciążę i szczęśliwe rozwiązanie. Musiała to jednak przedyskutować ze swoją uzdrowicielką i oszacować ryzyko. Jej rozmyślania zostały przerwane przez nadejście nauczycieli, którym musiała zrelacjonować swoją część wydarzeń związanych z tym, po co ich tu wezwały. Odpowiadała na pytania skrupulatnie, ale bez niepotrzebnych detali, za to podkreśliła wyraźnie, że Dolly była spragniona i z pewnością potrzebuje pilnej opieki. Kiedy już przekazała zaklętą suczkę opiekunom, spojrzała za nią z troską, ale szybko otrząsnęła się z niekomfortowych myśli. One z Victorią spełniły swój obowiązek, a Dolly była we właściwych rękach.
Helena właśnie robiła to, za czym niezbyt przepadała. Czytała książkę. Napisaną ciężkim, przeintelektualizowanym językiem, dotycząca spraw historii magii. Eastwood znała materiał, ale na wszelki wypadek wolała się jeszcze lepiej przygotować i teraz siedziała z cierpiętniczą miną, na skraju przyśnięcia. Wyłowiła jednak kątem oka ruch, ruch zwierzęcia, a na nie, jako łowca, była niezwykle wyczulona. Szczury w Hogwarcie to byłoby coś. Ale nie, po tym jak Hex zerwała się z fotela i z ciekawością zajrzała za firankę, odkryła, że to nie był żaden szczur, a pies o ciemnym umaszczeniu, mieszanka charta. Pies w salonie wspólnym, całkowicie sam, przestraszony i zagubiony. Przywołała go delikatnie dłonią, żeby uspokoić spokojnym głaskaniem po karku. Czyli ktoś się bawił w łamanie regulaminu. Wisiało to Helen, ale w tej sprawie krył się jeden aspekt, który obudził w ciemnowłosej irytację. I nie, nie wiązało się to w ogóle z tym, że była prefektem. Akurat o tym kompletnie zapomniała. Wzięła sporej wielkości charta na ręce, gdy już miała pewność, że nie zamierza okazywać agresji. Wmaszerowała do odpowiedniego pokoju z wykrzywioną twarzą. To był ten moment, kiedy Helenie lada moment mogły puścić hamulce. Stanęła wprost przy dziewczynce o niebieskich włosach, która aż podskoczyła przed dużo starszą, dużo wyższą i dużo silniejszą dziewczyną. Chwila rozmowy i wyjaśniło się, że to nie był pies przewodnik, który miał specjalne zezwolenie na przebywanie w Hogwarcie. Jedyna szansa na ratunek tego dziecka właśnie została spłukana w kiblu. - Ty debilko skończona, czego psa stresujesz?! - warknęła, puszczając zwierzę, który podbiegło do nóg Gryfonki. Uświadomiła sobie z trudem, że takim krzykiem to i ona to biedactwo zdenerwuje, więc zacisnęła szczęki i mówiła ciszej przez zęby. - Myślisz, że ja nie myślałam o przemyceniu sobie różnych zwierzaków? To nie jest Twoja zabawka! Mam Ciebie tak spakować w kufer, tępa smarkulo? Zdzieliła ją pacnięciem w głowę na znak ostatecznego upokorzenia. Nie tak, żeby jej nabić guza, nie będzie bić jakichś dzieci małych, poza tym dziewczynka była na granicy rozpłakania się, a Hex nie lubiła patrzeć na mazgajenie się. Dlatego tylko wydmuchiwała powietrze ze świstem przez swoją złość. - Idziemy do jakiegoś nauczyciela. - zawyrokowała po chwili z dużą niechęcią, bo psa należało odstawić tam, skąd został w ogóle wzięty. Eastwood w ogóle nie zamierzała pozwalać go dłużej ukrywać po kątach i karmić zapewne resztkami przyniesionymi z obiadu, zwierzęta nie zasługiwały na takie cyrki. Jak sobie ta głupia dziewczynka to w ogóle wyobrażała? Egoistyczne dziecko, wcale nie myślała o tym, jakie to nieodpowiedzialne i niebezpieczne dla tego psa, którego niby kochała tak mocno, że nie mogła go zostawić w domu. Pod względem szanowania zwierząt Hex była nieugięta i bardzo ostra, dlatego w żaden sposób nie dało jej się teraz przegadać. Niestety, Gryfonka musiała faktycznie pójść do kogoś z grona pedagogicznego, ale namówiła dziewczynkę, aby sama zaczęła rozmowę, a kiedy zobaczyła, że do tego doszło to odeszła korytarzem w inną stronę bez słowa.
Nie sposób powiedzieć, z jakich przyczyn Vera postanowiła zapisać się do kolejnego koła. W sumie, jakby nie liczyć, to już drugie z kolei… Chyba ta wycieczka w Himalaje dała jej nowe siły, a już szczególnie przejście klasztoru Chetana w świątyni mnichów. Miała już p l a n y, pierwszy raz od dłuższego czasu miała poczucie, że jej życie zmierza w jakimś określonym kierunku. Czekała ją masa przygotowań i szczerze poczuła chęć do samorozwoju. Jak na Krukonkę przystało, naprawdę lubiła się uczyć, ale jeszcze bardziej lubiła to robić, gdy nikt jej do tego nie zmuszał. Profesor Papadakis, mając na uwadze dobro wspólne wszystkich uczniów poprosiła uczestników koła o to, aby zrobili rundkę po szkole i zamienili obicia foteli, kanap i szezlongów. Zadanie wydawał się wykonalne, ale tak ledwo, toteż ochoczo wzięła się do pracy, zaczynając od salonu wspólnego. Gdy weszła do pokoju było tuż po śniadaniu, nikogo tu jeszcze nie było. Bardzo dobrze, od razu wzięła się więc do roboty. Używając dobrze znanego „morfio” transmutowała powolutku materiał na skórę. Niestety, z tegoż powodu w powietrzu unosiło się tak wiele wróżkowego pyłu. Ronnie aż kichnęła i zakręciło jej się w głowie. Szybko się z tego otrząsnęła i podjęła przerwany wątek, ale zamiast mówić… śpiewała! Na Merlina, za jakie grzechy. Dobrze, że nikogo tu nie było...
______________________
I told you that we could fly 'Cause we all have wings But some of us don't know why
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Ferie w Himalajach stanowiły cudowną ucieczkę od nudnej szkolnej rzeczywistości, kiedy więc wyjazd dobiegł końca, a uczniowie ponownie zapełnili zamkowe korytarze, dało się wyczuć wszechobecny zawód i rozleniwienie wywołane niedawnym wypoczynkiem. Powrót do nauki okazał się tym trudniejszy, że podczas ich nieobecności w Wielkiej Brytanii pojawił się jakiś dziwny smog, na punkcie którego wszyscy zdawali się wariować. Terry nie do końca rozumiał, dlaczego robiono z tego pełnowymiarową aferę, nie zamierzał jednak narzekać na coś, co wprowadzało odrobinę chaosu do zazwyczaj drętwej i bezbarwnej szkolnej codzienności… szczególnie, że sam miał ogromny problem, by z powrotem przestawić się na Hogwardzkiego rozkład dnia. Po raz trzeci w tym tygodniu zaspał na śniadanie i tylko bliskie sąsiedztwo między kuchnią, a borsuczą kwaterą uratowało go od chodzenia o pustym żołądku aż do obiadu. Dziękując skrzatom po stokroć, puchon zapakował do torby górę kanapek z masłem orzechowym i dżemem, po czym wyruszył na poszukiwanie jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie mógłby w spokoju zaspokoić głód. Lekcje zaczynał dopiero za dwie godziny, miał więc mnóstwo czasu i jeszcze więcej możliwości. Postanowił wdrapać się na ostatnie piętro w nadziei, że o tej porze korytarz na siódmym piętrze będzie świecił pustkami, co pozwoliłoby mu pałaszować późne śniadanie podziwiając jednocześnie widoki przez wysokie okna. Zaledwie jednak dotarł na piąte piętro usłyszał czyjś śpiew, a że z natury był osobą dość ciekawską, to bez zastanowienia zmienił dotychczasowe plany, podążając w kierunku, z którego dobiegał obcy głos. Uchylił nieśmiało drzwi do salonu wspólnego i wetknął do środka kędzierzawą głowę, omiatając wzrokiem pomieszczenie. Krukonka, którą znał przede wszystkim z widzenia, bo nie mieli raczej sposobności na dłuższą rozmowę, stała z wyciągniętą różdżką nad jedną z kanap, która – o ile go pamięć nie myliła - do tej pory nie była skórzana. Dziewczyna najwyraźniej ćwiczyła zaklęcia transmutacyjne, ale dlaczego robiła to śpiewając? Z jednej strony czuł, że powinien się wycofać i nie przeszkadzać, iść na siódme piętro i zjeść kanapki, tak jak to sobie wcześniej obmyślił, było jednak w tej scenie coś, co go zainteresowało i nim Terry zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję co do dalszych poczynań, rudowłosa dojrzała go, sterczącego w progu jak bezmyślne cielę. Teraz już nie mógł po prostu wyjść. - Hej, sorry. – wybąkał zmieszany – Nie wiedziałem, że ktoś tu będzie.
Relacja Veronici z muzyką była pełna miłości. Każdy kto choć trochę znał ją lub jej historię (a tych ludzi w murach jej szkoły było naprawdę mało) doskonale wiedział o naturze tej relacji. Z tym, że Vera raczej grała na bębnach a śpiew… no cóż, nie robiła tego idealnie. A jeśli coś nie wychodziło jej doskonale, to w jej oczach nawet nie warto było próbować. Dlatego gdy odkryła, że nie jest w stanie normalnie nawet zaintonować zaklęcia, nieźle się przestraszyła. A potem uświadomiła sobie jeden, bardzo prosty fakt. Była tu zupełnie sama. Zrobiła coś, na co nie pozwalała sobie nigdy, no, może raz czy dwa z Marcellą… Postanowiła się powygłupiać, co było okropnie niestosowne patrząc na jej wiek. No przecież ma już prawie dziewiętnaście lat! A jako, że była otwarta na każdy gatunek muzyki, sięgnęła po to, na co miała ostatnio świeżą zajawkę. Gospel! Po zlepianiu zagubionych ksiąg tej jesieni, Vera kontynuowała skrycie swoją mugolską edukację w równie niemagicznym (choć według niej wprost przeciwnie) pokoju. A tam, pośród wielu winyli była płyta Elvisa Presley’a. A na niej, znajdował się tak jeden utwór, który tak bardzo spodobał się Veronice, że zaczęła mieć obsesję na punkcie tego gatunku muzyki. Chciała przemycić jego motywy do swojego zespołu, ale prawda była taka, że niezwykle ciężko było zgrać się im na próbę. Toteż pozostało jej samotne śpiewanie, które z coraz to cichszego stawało się coraz to głośniejsze. Oczywiście w akompaniamencie tu i ówdzie wplecionej formuły morfio. Gdy wszedł do pokoju, akurat była odwrócona tyłem do niego. Wygłupiała się w najlepsze, śpiewając do różdżki o bożej łasce, choć problematyka wiary póki co była w jej życiu równie odległa co widmo oceny wybitnej u Pattola. Wymruczała sugestywnie śpiewnym głosem, że ta łaska (której przecież nigdy nie zaznała) nauczyła jej serce strachu i tego, by się od niego uwolnić. I przekręciła się, wplatając w to równie melodyjne morfio – spokojnie, na tę chwilę skierowała różdżkę na kolejny fotel – a potem zamarła, bo nagle zorientowała się, że nie jest tu sama, Nie wyglądał na starszego od niej, kojarzyła zresztą go z widzenia. Chyba był Puchonem, ale to doprawdy nic nie zmieniało. Zobaczył, jak robi z siebie durnia i wcale nie tego było nosić szat z zielonym akcentem, by zrobić z tego faktu pożytek. - Och, czeeeść. Przepraszam. – Zakryła usta dłonią, zupełnie jakby zrobiła coś karygodnego i spojrzała z przerażeniem na przybysza. Ale jego oczy nie patrzyły na nią z niechęcią czy dezaprobatą. Zarumieniła się mimo to i zaśpiewała jeszcze. - Tooo teeen pył, maaam go już dooość. I wzruszyła ramionami, próbując całą sytuację obrócić w żart. Co innego jej zostało?
______________________
I told you that we could fly 'Cause we all have wings But some of us don't know why
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Terry przywykł, że Hogwart nie był jak inne normalne szkoły. To było miejsce pełne niespodzianek, gdzie zasady bezpieczeństwa obowiązywały w znikomym stopniu, a zachowania, które gdzie indziej uchodziłyby za przejaw braku siódmej klepki tutaj były na porządku dziennym. Już nawet pomijając rzucanie zaklęć, hodowanie podejrzanych ziółek czy warzenie nie do końca legalnych eliksirów – w końcu to wszystko, choć niezwykłe, stanowiło normę w szkolę, której zadaniem było kształcenie młodych czarodziejów i czarownic – zamek miał w sobie coś ekscentrycznego i nie przestawiał zaskakiwać nawet po latach spędzonych w wiekowych murach uczelni. Puchon swego czasu sporo szwendał się bez celu po szkolnych korytarzach, poszukując ukrytych przejść i próbując zapamiętać najkrótszą drogę z lochów aż na szczyt najwyższej wieży. Podczas tych wędrówek zdarzało mu się natykać na całujące się pary, samotników poszukujących miejsc ustronnych i spokojnych, a także na tych uczniów, którzy pomimo wyjazdu do Hogwartu nie porzucili dawnych zainteresowań i teraz oddawali się ćwiczeniom w pustych klasach czy ogólnodostępnych pokojach. Rok temu sam pokazał pierwszorocznej Puchonce, jak rzucić zaklęcie wyciszające, po tym jak dziewczyna postawiła pół szkoły w stan gotowości swoją grą na skrzypcach. Kiedy więc usłyszał niosący się echem po korytarzu śpiew, w pierwszej chwili pomyślał, że jakiś niedoszły muzyk urządził sobie próbę i zapomniał odpowiednio zabezpieczyć salę koncertową. Planował tylko rzucić okiem, który z uczniów pała taką miłością do śpiewu, a następnie po cichu wrócić do swoich zajęć i niesionych w torbie kanapek. Kierowała nim zwykła ciekawość, która dopiero później przerodziła się w prawdziwe zaintrygowanie, gdy chłopak zorientował się, że podglądana przez niego Krukonka nie tylko śpiewa, ale przy okazji rzuca zaklęcia na stojące dookoła sofy i fotele. Była to scena tak niecodzienna – nawet biorąc pod uwagę tutejsze standardy – że piętnastolatek przez dłuższą chwilę wpatrywał się z konsternacją w poczynania dziewczyny, prawie zupełnie zapominając o dotychczasowych planach. Z osłupienia wyrwał się dopiero, gdy napotkał wzrokiem równie zdumione spojrzenie rudowłosej. Śpiew ustał. - Ach, no tak. – pokiwał niezgrabnie głową. Do tej pory słyszał jedynie o halucynacjach spowodowanych wróżkowym pyłem, niewykluczone jednak, że magiczna substancja mogła wywoływać też inne reakcje. Kto jak to, ale Terry nie zamierzał decydować jak może a jak nie może działać zupełnie obcy mu złośliwy pyłek. Uśmiechnął się, jak miał nadzieję, pocieszająco. – Ale to i tak nieźle Ci idzie z tą transmutacją, biorąc pod uwagę, że, no wiesz, śpiewasz. – rozejrzał się po pomieszczeniu, nieco dłużej zawieszając wzrok na skórzanych kanapach. – A właściwie po co to robisz? Jakaś nowa moda?
Veronica lubiła myśleć o sobie, jaka to nie jest tajemnicza i zjawiskowa. Nie lubiła siebie, tej prawdziwej siebie, która miała chwile słabości i wady. A za jedną z nich uważała fakt, że robi coś nieidealnie. Jako, że znała się co nieco na muzyce, to wiedziała, że nie jest niestety talentem wokalnym na miarę Celestyny Warbeck. Dlatego też tak potwornie speszyła się przez to, że nieznajomy chłopak ją podglądał. Wyglądało jednak na to, że nie zamierzał się z niej zaśmiewać. Widziała to w jego spojrzeniu, w tych niezgrabnych gestach, w stonowanych słowach. Nie znała go, ale w sumie chyba w tej chwili właśnie się poznawali. On nie uciekł z krzykiem na dźwięk jej melodii, a ona miała tu jeszcze sporo to skończenia. Uniosła brwi w geście zdziwienia, gdy dotarło do niej, że niejako ją pochwalił. Może nie za wokal, a za umiejętności w dziedzinie transmutacji, w której była cienka jak ta zupa z buraków, co jedli ją na wschodzie. Poza tym nie umknęło jej uwadze pocieszające spojrzenie. I ten uśmiech, który zwiastował zalążki bezinteresownej sympatii. Choć czy w istocie jest ona niepodszyta egoistycznymi pobudkami okaże się dopiero później, prawda? - Dzięęękuuję. – Vera uśmiechnęła się tryumfalnie, w gruncie rzeczy zadowolona z pochwały. Pozwoliła sobie przy tym na iście teatralny, a raczej, baletowy ukłon. Odgarnęła włosy i spojrzała tam, gdzie on podążył wzrokiem. - Prooofesoor PaaaPaaadaaakisss… - Na Merlina, jakie to śpiewanie było irytujące! – Poooprooosiła wszyyystkich o poomoc! – Ewidetnie im dalej w las, tym bardziej ją to frustrowało. Westchnęła i wzruszyła ramionami, z miną „no taki już zasrany los”. Ostatnio, lekko mówiąc, nie miała szczęścia i pomimo szczerych chęci spotykały ją same przedziwne przygody. - Jesteem Veroonica – dodała po chwili, w sumie uświadamiając sobie, że nawet się przedstawiła.
______________________
I told you that we could fly 'Cause we all have wings But some of us don't know why
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Terry był ostatnią osobą, która naśmiewałaby się z kogokolwiek z powodu braku talentu. Być może wśród przyjaciół, w formie żartobliwej czułostki, ale z pewnością nie złośliwie. Sam dobrze wiedział jak to jest, kiedy pomimo najlepszych chęci coś nie wychodzi tak, jakby sobie tego życzył. Nie był zresztą na tyle wprawnym muzykiem, by oceniać cudze zdolności wokalne – może i potrafił zagrać kilka prostych melodii na pianinie, ale do śpiewaka było mu bardzo daleko. Gdyby to on znalazł się na miejscu dziewczyny, prawdopodobnie momentalnie spaliłby się ze wstydu. Rudowłosa natomiast zdawała się tylko zaskoczona niespodziewanym towarzystwem, jak gdyby pojawienie się Puchona wybiło ją z dotychczasowego rytmu. Zbyt zmieszany, chłopak nawet nie dostrzegł, że lica nieznajomej przybrały nieco bardziej rumiany kolor. Kiedy pierwsze zdumienie już przeszło, Terry niemal przestał zwracać uwagę na to, że Krukonka zamiast mówić śpiewa, zbyt pochłonięty jej transmutacyjnymi wyczynami. Chłopak rad był z każdej nadarzającej się okazji, by poszerzyć wiedzę na temat ulubionej dziedziny, toteż jego ciekawość walczyła ze świadomością, że był w tym miejscu intruzem. Bardzo chciał dołączyć do dziewczyny i pomóc jej w zleconym przez nauczycielkę zadaniu – po trochu z empatii, a trochę w ramach praktyki – nie wiedział jednak, jak zaoferować swoją pomoc w taki sposób, by Krukonka nie poczuła się urażona. Ostatnie czego potrzebował, to by jego propozycję wyśmiała lub co gorsza wygoniła go z pomieszczenia rzucając nań klątwy. Poruszył się nerwowo, przestępując próg i wślizgując się nieco dalej w głąb pokoju, nadal jednak zachowując bezpieczny dystans. – Terry. Miło poznać. – uśmiechnął się i był to jeden z tych nieśmiałych, ale szczerych uśmiechów, które wykwitają na twarzach dzieci podczas nowych dla nich sytuacji. Jeszcze raz omiótł wzrokiem komnatę. – Trochę tego jest do zaczarowania. Jeśli chcesz mogę się przyłączyć, razem skończymy szybciej. – zaproponował niby od niechcenia, choć z jego postawy można było wyczytać nieudolnie skrywany zapał. Rany, byle tylko nie rzuciła na niego zaklęcia żądlącego…
Studiowała niecały rok, a już zapomniał wół, jak cielęciem był. Jej przybycie do Hogwartu nie było usłane różami, to przecież był taki trudny okres w jej życiu. Nie znała Terry’ego ani trochę i w pierwszej chwili nawet nie pomyślała o dzielącej ich różnicy wieku. Jak i o tym, że chłopak podobnie jak ona sama nie ma lekko w murach szkoły. Nie była jednak ślepa, widziała nieśmiałość w jego uśmiechu i na ten widok momentalnie złagodniała. Nie żeby wcześniej w jej spojrzeniu uparcie tkwiła surowość, ale na pewno mógł dostrzec w nim nieufność. Wychodziła z założenia, że każda okazja jest dobra do podjęcia próby zdyskredytowania jej dobrego imienia, a niekontrolowany śpiew (na pewno w ocenie niektórych niewątpliwa oznaka szaleństwa) to idealna ku temu okazja. Ale przecież nie mogła z góry zakładać, że każdy z marszu będzie chciał zrobić jej krzywdę. Była stanowczo zbyt uprzedzona i nieufna, a Terry nie zasługiwał na takie traktowanie, bo póki co nie zrobił przecież nic złego. Słysząc jego propozycję, posłała mu pełne życzliwości spojrzenie. To kochane, że tak wspaniałomyślnie zaofiarował jej swój czas. - Jaaasneee, nie wiiiidzę przeeeciwskaaazaaań – uśmiechnęła się pogodnie, zachęcona jego zapałem. Może warto czasem skoczyć na głęboką wodą i chociaż spróbować poszerzyć grono znajomych. - Luubisz traaansmuutaację? – zapytała, choć tak bardzo wstydziła się swojego śpiewu. Paradoksalnie, nie mógł wyczuć w jej głosie fałszu. To była autentyczna ciekawość, próba nawiązania rozmowy. No i może delikatne wybadanie, czy w ogóle jest w stanie jej pomóc czy przebiera tak nogami do pomocy skuszony perspektywą pozyskania starszej koleżanki do sobie tylko znanych celów.
______________________
I told you that we could fly 'Cause we all have wings But some of us don't know why
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Napisał do Andersona po drugim śniadaniu, bo przypomniał sobie ich gadkę któregoś razu na korytarzu o ćwiczeniach z transmutacji. Odkąd odbyli całkiem od serca rozmowę przy akompaniamencie muzykowania Irytka późnym wieczorem przy męskich łazienkach, ich relacja zdawało się, zmieniała się na lepsze. Gdyby Lockie posiadał w sobie więcej wrażliwości niż głaz, zrozumiałby, że zadowolenie, które czuje, to nic innego, jak szczęście, że kontakt z młodszym kolegą się naprawił. Terry był dla niego jak rodzeństwo, którego nie miał, a przecież zawsze chciał mieć. Fakt, że ten go unikał, uciekał przed jego obecnością, nawet spojrzeniem, budził w nim dyskomfort, nawet jeśli emocjonalnie nie był w stanie udźwignąć świadomości, o co z tym dyskomfortem chodzi. Skierował się do salonu wspólnego wszystkich domów, razem ze swoimi notatkami i kilkoma podręcznikami do młodszych klas, bo chciał z Andersonem omówić coś konkretnego. Jasne, mogli poćwiczyć jakieś zaklęcia, ale właściwie liczył na to, że Terry rzuci nowe, świeże spojrzenie na jego projekt dyplomowy. I jasne, może to wydawało się głupie, że prosił o pomoc uczniaka, ale Swansea nie był zbyt dumny, by się o pomoc schylić, a Puchon był niezwykłym talentem w dziedzinie transmutacji, nawet jeśli nie miał całej wiedzy, posiadał intuicję i wyczucie, pozwalające mu panować nad tą niebagatelnie trudną sztuką transfiguracji. Byłby głupi.... - no, głupszy niż jest teraz, gdyby nie spróbował chociaż z nim tego przegadać. Rozsiadł się przy jednym ze stolików, uprzednio prychnięciem pozbywając się siedzących obok trzeciorocznych puchonów - tak, jego sympatie były bardzo wybiórcze - i rozłożył swoje materiały, po czym wyciągnął wizzengera, by dać dzieciakowi znać, że jest na miejscu jakby co i poczeka.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Być może wyglądał jak idiota, przemierzając szkolne korytarze z szerokim uśmiechem na piegowatej twarzy, krokiem niemal skocznym, a już z pewnością zbyt radosnym jak na środek tygodnia. Być może cieszył się odrobinę za bardzo, że jego relacja z Lockie’m wróciła na stare tory, biorąc pod uwagę, że nie minęło wcale tak wiele czasu od ich ostatniego spotkania i wiele mogło się jeszcze w tej kwestii zmienić. Być może powinien trochę ograniczyć swój zapał – dla własnego spokoju, bo nie od dziś wiadomo, że im większa ekscytacja, tym większy zawód, kiedy coś idzie nie tak. A pójść nie tak mogło wszystko, w końcu był sobą i zawsze coś partaczył. Być może kiedyś się nad tym wszystkim pochyli – ale to nie był ten dzień. Dzisiaj wyglądał jak naćpany radością i miłością do całego bożego świata do tego stopnia, że nawet Patola mógłby wycałować, gdyby go spotkał po drodze do salonu wspólnego. Z odrobinę zbyt wielkim entuzjazmem pchnął drzwi do środka, robiąc przy tym mnóstwo hałasu, jednak nawet mordercze spojrzenia pary siedzących w rogu pomieszczenia Krukonów nie były w stanie wpędzić go w tej chwili w zły nastrój. Złowił wzrokiem interesującego go Ślizgona i z banenem na ryju ruszył w stronę zajmowanego przez niego stolika, mijając po drodze uciekających w popłochu młodych Puchonów. - To Twoja sprawka? – skinął głową w kierunku drzwi, za którymi znikał właśnie ostatni młody borsuk, zrzucając z ramienia torbę i przysiadając się do Lockie’go. – Chcesz żabę? – wyciągnął dwa pudełka czekoladowych łakoci, jedno oferując rozwalonemu naprzeciwko Ślizgonowi.- To jaki plan wodzu?
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Łupnięcie drzwi wyrwało go z zamyślenia, w które wpędziła go malutka książeczka o maciupkim druku, którą czytał jak jakiś stary dziad za pomocą lupy. Podniósł wzrok, widząc rozanielonego Andersona i uniósł brwi, po czym parce krukonów rzucił spojrzenie równie, jak nie bardziej, mordercze, niemal zachęcając, by coś pierdnęli nie w takt. - Ale co? - obejrzał się na uciekających puchonów - A nie wiem, powiedziałem, że mi stolik potrzebny. - wzruszył ramionami. Nieprawda, warknął coś o tym, że mają spierdalać i tylko w jego głowie potrzeba użycia stolika była wyjaśniona, niemniej nie był to pierwszy i nie ostatni raz, kiedy rzeczywiste intencje nie pokrywały się z werbalną komunikacją Locka.- Pytasz lunaballe czy sra przy księżycu. - sięgnął po żabę i wpakował ją sobie do buzi - Żbierasz? - zapytał, pokazując mu kartę i podrzucił ją w jego stronę. - Pracuje nad takim projektem i muszę zbadać trwałość złota. Pomyślałem, że mi pomożesz, a przy okazji trochę się pouczymy. - poinformował, wyciągając z torby pudełko z kilkoma kawałkami kruszcu, które kupił u jubilera i położył je na stoliku. Pokazał mu swoją małą książeczkę - Znalazłem to na pchlim targu, nie wiem, kto ją pomniejszył, ale nie da się odwrócić tego zaklęcia i od trzech dni wyłupiam oczy, żeby doczytać o zakuwaniu formy złota. - westchnął. Ze swojego rozklekotanego notesu, w którym miał zapiski chyba o wszystkim, włącznie z analizą sumeryjskiego kalendarza słonecznego, wyciągnął kilka papierów ze wzorami i szkicami różnych kształtów i form, od ażurowych siatek po klocki, kule i kolczaste wielokąty. - To co chcemy dziś sprawdzić, to przede wszystkim, czy miękkość złota jako metalu szlachetnego, po wielu modyfikacjach sprawi, że stanie się ono bardziej kruche, a po drugie interesuje nas to, czy jest różnica w oporze metalu, w zależności od tego, czy powierzchnia jest gładka, chropowata, ciągła, ażurowa i tak dalej. Możesz popatrzeć, przygotowałem tabelki. - podsunął mu jeden z papierów - Robię to sam, ale potrzebuje mieć porównanie, żeby wyciągnąć wnioski ze średniej. - spojrzał na Terry'ego, by zorientować się, czy ten kuma.