C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Przyszedł chwilę wcześniej do sali. Gdy dostał propozycję pomocy w eliksirach, nawet się nie zastanawiał. Zawsze chętnie dzielił się wiedzą w tym temacie, a do tego miał w tym czasie pracować nad własnym projektem. Ze względu na ostatni zastrzyk gotówki, zaproponował, że zakupi potrzebne składniki. Wziął więc wszystko i przytuptał na miejsce spotkania. Długo zastanawiał się, nad czym powinien pracować i w końcu do niego dotarło. Amortencja! Jeszcze nigdy poprawnie nie uwarzył tego wywaru. Może zbyt mocno kombinował, a może po prostu brakowało mu skupienia. Nie był pewien, ale uparł się, że dzisiaj w końcu mu to wyjdzie. Był już gotowy do pracy, gdy do sali weszła Aoife. -Hej. Aoife, prawda? Jestem Max. - Przywitał się z nią ciepło. Dziewczyna była młodsza od niego, ale nie zakładał, że przez to miała mniej doświadczenia. -Wszystko jest jak powinno. Ty warzysz bełkoczący, ja miłosny, dlatego tyle tu składników. - Był pod wrażeniem, że na podstawie ingrediencji była w stanie pomyśleć o eliksirze pamięci. Nie każdy by to wydedukował. Składniki faktycznie były podobne, chociaż Amortencja miała jeszcze kilka bonusów. -Sanford mówi, że masz niezły potencjał. Liczę, że go tu dzisiaj zobaczę. - Zagadał z błyskiem w oku. Czyżby dzięki profesorce znalazł potencjalną partnerkę do eksperymentów? Miał zamiar się dzisiaj przekonać. W między czasie już szykował w swoim kociołku bazę pod eliksir. Musiał osiągnąć odpowiednią temperaturę, zanim będzie mógł przystąpić do przygotowywania reszty składników.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Autor
Wiadomość
Anna Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 156
C. szczególne : Odznaka prefekta naczelnego na piersi i bransoleta Urqharta na ręce
Aneczka nie była cnotką. Spędziła wiele czasu na rozmowach z siostrą o jej podbojach miłosnych, choć może nie zagłębiała się w technikalia szczególnie mocno. Panienka Brandon była po prostu romantyczką i na miłość patrzyła w bardzo wyidealizowany, górnolotny sposób. Nie potępiała wyzwolonych kobiet eksplorujących własną cielesność, choć sama czekała na Tego Jedynego, nie obdarzając nikogo nawet nieśmiałym pocałunkiem, nie mówiąc już o poważniejszych aktach. Dla puchonki miłosne igraszki miały być ostatecznym dowodem gorącego uczucia, zjednoczeniem ze swoją drugą połówką, czymś absolutnie wyjątkowym i zarezerwowanym dla tej jednej osoby, która będzie zajmowała szczególne miejsce w jej kochającym serduszku. Właśnie dlatego szczególną niechęcią darzyła tych, którzy dali się ponosić prymitywnym instynktom w sposób tak godzący w zasady dobrego smaku, tak zwierzęco pierwotny i godny pożałowania. Brandonówna była wzorową prefektką nie uchylającą się nigdy od swoich obowiązków, dlatego z najwyższą sumiennością patrolowała szkolne korytarze, nie zapominając o mniej uczęszczanych miejscach i pustych klasach. Pomimo nadchodzących ferii i walentynek, niepomna na kończący się semestr dbała o to, by szanowano regulamin i zachowywano się w zamku w sposób przystający do elit tego świata. Bo Aneczka nie miała najmniejszych wątpliwości, że właśnie taką elitą byli czarodzieje, przejawiając zdolności wyższe nad braćmi mniejszymi, czyli mugolami. I w tym wszystkim ona należała do elity elit, dlatego musiała dokładać szczególnych starań w swych działaniach. Bo tam, gdzie dla innych znajdował się cel, dla niej był to dopiero początek. Pokazywała jej to Victoria, pokazywała jej to Charlotta. I dlatego ona, Anna Luna Brandon, nie mogła ich zawieść. Kiedy znalazła zatraconą w igraszkach parkę gołąbków, zachowała spokój. Była już świadkiem podobnej sceny w szkolnej bibliotece, choć wówczas sprawy nie zaszły jeszcze. Teraz zbrodnia była już bardzo zaawansowana i po prostu nie można było mieć wątpliwości, że regulamin został już nie tylko złamany, ale wręcz sprofanowany, zbezczeszczony i potraktowany w sposób zakrawający o bluźnierstwo. Odchrząknęła, by zwrócić na siebie uwagę, ale wśród jęków i innych nieprzyzwoitych dźwięków była bardzo słabo słyszalna. Posłużyła się więc magią i przywołując strumień zimnej wody, którym ugasiła ogień rozpusty. - Niestety jestem zmuszona wam przerwać. Nie musiałabym tego robić, gdybyście zachowali choć cień przyzwoitości. Rowan, podciągnij spo... - urwała, dostrzegając u gryfona niebieskie krostki na przyrodzeniu. - Zdajesz sobie sprawę, że ta wysypka to objaw sylis? Minnie, po krukonce spodziewałabym się rozpoznania tak ewidentnych symptomów choroby wenerycznej. Mam nadzieję, że miałaś choć tyle pomyślunku, by zażyć eliksir antykoncepcyjny? Cisza, która zapadła, była aż nazbyt wymowna. Aneczka nie traciła więcej czasu. Odjęła tyle punktów, ile przewidywał regulamin, świadoma, że to najmniej istotna część kary, która ich spotka. Zagoniła gołąbki do pielęgniarki i pozostawiła jej kwestię dalszego rozwiązywania problemu, który dla tamtych dwoje niewątpliwie dopiero się zaczął.
ZT
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów | głośny i energiczny | zawsze w dobrym humorze
Kiedy tylko skończył zbierać te nieszczęsne ślimaki, wybiegł z klasy eliksirów i ruszył jak czołg w stronę Skrzydła Szpitalnego (chociaż znając Solberga, Werka wcale nie musiała tam dotrzeć i równie dobrze mogła być teraz na Antarktydzie albo Marsie), taranując po drodze jakichś biednych pierwszoklasistów. Nie interesowało go jednak n i c poza tym żeby jak najszybciej dotrzeć do Weroniki, upewnić się że jest cała, a atak harpii skończył się tylko na zadrapaniach, no i że nie jest na niego zła za to że poniekąd sprowokował całą sytuację. Bo nie miał na swoją obronę właściwie nic poza tym, że chciał dobrze a wyszło jak zwykle. Kiedy chwilę później wchodził do Skrzydła i cały rozgorączkowany pytał pielęgniarkę o Werkę to naprawdę myślał, że inba na eliksirach to był ich najgorszy problem. Kiedy dziewczyna po zapewnieniu że nic jej nie jest zasugerowała, że powinni porozmawiać, zaczął się zastanawiać czy przypadkiem nie chodzi o coś jeszcze. Może leżąc na kozetce doszła do wniosku że jednak nie ma ochoty się spotkać z czubkiem który atakuje koleżanki ślimakami? Byłoby to bolesne, ale całkiem zrozumiałe. Ale kiedy dodała, że nie tutaj, tylko w jakimś bardziej prywatnym miejscu, to już się porządnie zaniepokoił, chociaż starał się tego nie okazywać. Chcąc jak najszybciej dowiedzieć się o co chodzi, znalazł pierwszą lepszą pustą klasę, tą na drugim piętrze, w której ostatnia lekcja odbywała się chyba jeszcze przed bitwą o Hogwart, i poprowadził do niej Werkę. Miejsce było niezbyt atrakcyjne, a w powietrzu unosiło się więcej kurzu niż pyłu wróżek nad Wyspami, dlatego w ramach nieco desperackiej próby umilenia tych okoliczności wyczyścił Chłoszczyściem jedną z ławek, żeby Werka mogła sobie przynajmniej usiąść. - Przepraszam, że przeze mnie oberwałaś. Jakbym wiedział że ona odpali harpię, to bym sobie darował - bąknął, opadając na blat obok dziewczyny. Nie sądził, by to mogło w czymkolwiek pomóc, ale warto próbować.
Z Skrzydła Szpitalnego wyszła z kilkoma plastrami i urażoną dumą. Ale tak jak przewidywała, nie była wcale sama. Ryszard zjawił się przy jej łóżku szybciej, niż można by się spodziewał. Z pewnością biegł, chyba mu więc na niej zależało, co dodało jej otuchy, przed tym, co dzisiaj ich jeszcze czeka. Owszem, użyła tych magicznych dwóch słów, na które normalny człowiek okropnie się niepokoi. Wyrzuciła je z siebie z trudem, bo choć nie chciała go martwić, powinien wiedzieć, że coś się święci. Ignorując narzekania pani Blanc wyszła ze Skrzydła szybciej niż powinna i już po chwili znaleźli się w pustej, zakurzonej klasie. Usadziła tyłek na wyczyszczonej ławce, posyłając mu blady uśmiech. Na Merlina, jak właściwie miała mu to powiedzieć? Nie chodziło wcale o feralną sytuację, nie była zła o eliksirową inbę. Ot, lekcja jak każda inna, nie takie rzeczy działy się w murach zamku. - Daj spokój, nie przejmuj się. Kto wiedział, że mamy do czynienia z taką wariatką? – mruknęła, nie onieśmielając spojrzeć się mu w oczy. Skubała bezwiednie swoją spódnicę, próbując machinalnie pozbyć się z niej jakiś pyłków. - Chodzi o nas, Ricky. Dodała i nabrała powietrza. Kompletnie nie była przygotowana do tej rozmowy, jak powinna mu to powiedzieć? - Po Celtyckiej Nocy… wiesz, my. No, poszliśmy trochę w tango. Bez niczego. – Jej głos był taki cichy. Po prawdzie niczego nie żałowała, ale skończyć się mogło różnie. - Spóźniał mi się. To zrobiłam test i… nie jestem w ciąży, ale… Nie skończyła. Po prostu póki co obserwowała jego reakcję. Czy gdyby wpadli, zostałby przy niej? To było okropnie ważne pytanie. Wiedziała, że nie był podły, ale jakaś część niej irracjonalnie bała się, że po tym co mu powie po prostu ją rzuci. - Jestem chora. Ty chyba też. Dowiedziałam się niedawno. Brawo Verka, jeszcze ze dwie trudne kwestie do poruszenia i będziesz zupełnie sama. Wstrzymała powietrze, w napięciu oczekując jego reakcji.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów | głośny i energiczny | zawsze w dobrym humorze
Werka niby zapewniła go od razu, że nie ma pretensji za akcję na eliksirach i nie uważa go za winnego ataku harpii, to... to niekoniecznie mu ulżyło, gdy usłyszał te słowa, bo cała postawa dziewczyny wskazywała na to że coś było m o c n o nie tak. Choćby to, że tak zafascynowała się brzegiem własnej spódnicy, zamiast spojrzeć na niego, jakby chciała stworzyć jakiś dystans ułatwiający to, co chciała mu powiedzieć. Chodziło o nich? No jasne. Nie należał raczej do panikarzy ani pesymistów, ale był w tym momencie święcie przekonany, że zaraz usłyszy coś w stylu, że fajnie było Ryszard, ale spierdalaj już; nie byłoby to dla niego nic nowego, raczej taki klasyczny obrót spraw, także spoko. Absolutnie spoko - wstał na wszelki wypadek z tej ławki, sam nie wiedział po co, żeby mieć bliżej do wyjścia i żeby Werka jak najkrócej musiała patrzeć na to, jaki jest rozczarowany, kiedy już da mu kosza, bo zamierzał udawać, że wcale nie jest? I niepotrzebnie wstawał, bo chwilę później prawie upadł z wrażenia, kiedy Werka zrzuciła na niego jak Bombardę informację o tym, co tak naprawdę leży jej na sercu. Miał wrażenie, że na hasło c i ą ż a wszystkie wnętrzności wywróciły mu się na drugą stronę, całe życie zaczynało przelatywać przed oczami i chwycił się kurczowo blatu, bo serio poczuł że traci równowagę. Skłamałby, mówiąc że takie niefrasobliwe pójście w tango zdarzyło mu się pierwszy raz, ale pierwszy raz ktoś go z tym konfrontował, bo znajomość nie zakończyła się jeszcze tej samej nocy. Dlatego początkowo nie wiedział, co powiedzieć. A potem się oburzył. - Mogłaś mówić od razu! Zjebaliśmy to razem, więc ogarnęlibyśmy też razem - stwierdził, bo kiedy dotarło do niego, jak Werka musiała się obsrać ze strachu na tym swoim strychu kiedy uświadamiała sobie że powinna wypić eliksir ciążowy i jak czekała na wynik, to robiło mu się słabo. Nie było teraz czasu, żeby się zastanawiać nad tym dlaczego nie powiedziała mu od razu - a może po prostu wcale nie chciałby się teraz dowiedzieć, że w sumie to mu nie ufa. - Może to był fałszywy alarm, ale jakby nie był, to... no... - sam nie wiedział co by zrobił, ale na pewno by był i razem z nią się zastanowił - To nie powinnaś się dowiadywać sama. Kiedy urwała, sugerując że jest jakieś ale, tylko rzucił jej pytające spojrzenie, bo nie miał pojęcia co mogło być gorsze albo równie złe co hipotetyczne dziecko. Szybko jednak się dowiedział i stwierdził, że mimo wszystko każda wenera jest lepszą opcją niż ciąża. Chyba. - Czekaj... w sensie że... - podrapał się w zamyśleniu po głowie i zastanowił intensywnie nad tym, jak zinterpretować jej słowa, bo właściwie to istniało tu kilka scenariuszy, zakładając że dobrze wywnioskował że ma na myśli wenerę. Nie wiedział tak naprawdę, co tam Werka robiła i z kim, dlatego to że to on był tu winowajcą wcale nie wydawało się takie oczywiste. -...że ja zaraziłem ciebie czymś czy... czy ktoś inny ciebie, a ty mnie...? - zapytał więc wprost i niezbyt taktownie, ale za to bez cienia oskarżeń w głosie. Przecież by się nie pogniewał, gdyby się teraz okazało że to Werka świruje z Merlin wie kim i roznosi choróbska! Pytanie, czy ona pogniewałaby się na niego, gdyby sytuacja była odwrotna a prawdopodobnie była.
Gdy wstał, nieźle się przestraszyła, że po prostu wyjdzie. Serce stanęło jej w gardle, chyba na chwilę zapomniała, jak się oddycha. To, jak nagle złapał się blatu stołu wcale nie dodało jej otuchy. Był w szoku, a ona nie wykazała się delikatnością, ale czy istniał lepszy sposób na to, by wyznać, co kryje się w jej sercu? Jej też nie było łatwo. Jego oburzenie sprawiło z kolei, że z miejsca poczuła się źle. To prawda, miał może i rację. Nie powinna tego przed nim ukrywać, choć tak było jej po prostu łatwiej. Spuściła wzrok, teraz patrzyła już po prostu na ziemię. Żałowała, że w swoim arsenale nie miała zaklęcia, które pozwoliło by się jej w nią zapaść. - Przepraszam – powiedziała szczerze i ze skruchą. Nie chciała go tym obarczać, ale czy to nie było egoistyczne? W końcu gdyby była na jego miejscu, też wkurzyłaby się, gdyby ktoś postawił ją przed faktem dokonanym. Jej uwagę przykuło jednak to, co powiedział. A raczej to, czego nie powiedział, co utknęło mu gdzieś w gardle. Co by wtedy zrobił? Wszystko podpowiadało jej, żeby jej z tym samej nie zostawił. Ale to mogło oznaczać multum możliwości od ochoczego powitania berbecia na świecie po zaakceptowaniu jej decyzji o wypiciu eliksiru wczesnoporonnego. No cóż, przynajmniej do tej pory wydawało jej się, że to jedyna słuszna opcja. Jednak gdy teraz była tu przy nim, uświadomiła sobie, że nie tak łatwo byłoby podjąć decyzję o pozbawieniu możliwości zaistnienia ich wspólnego dziecka. Nie żeby chciała go złapać na ciążę, ale… przecież tu chodziło o Ryszarda. Z pewnością brzdąc stałby się dla niej całym światem, równie szybko, co stał się nim niedoszły ojciec. Chciała go złapać za rękę, ale wstyd i poczucie winy powstrzymało ją w połowie gestu. Udała, że wcale nie chciała, odgarnęła więc włosy z twarzy i po raz pierwszy od kiedy tu weszli, spojrzała mu oczy. Było w nich wydać szczery strach, jakby ta bombardą, którą na niego zrzuciła nie było najgorszym, co miała do powiedzenia. - Nie wiem kto kogo zaraził – odpowiedziała szczerze. - Nie mam zamiaru się na ciebie gniewać, ja też swoje przeżyłam i teraz do tego już nie dojdziemy. Ale jeśli to cię pocieszy, od kiedy się spotykamy nie… no, jakby ci to powiedzieć. Nie miałam nikogo innego – mruknęła, jakby przyznawała się do czegoś złego. - Po prostu przejdź się do uzdrowiciela i będzie git. Ale… to nie wszystko, bo… – Na Merlina, im dłużej zwlekała tym było po prostu gorzej. Dlaczego, do kurwy, czekała tak długo? - Jest coś jeszcze. Coś… wcześniej, w sensie. Nie chcę, żebyś dowiedział się tego od kogoś innego. Westchnęła i otworzyła usta. A potem je zamknęła, a w jej oczach zaszkliła się łza. Przeżyła już niejedno, ale nie pamiętała, czy czuła kiedyś tak strach. Mogła złamać mu teraz serce. Może faktycznie wstanie, wyjdzie i nie wróci. Jej szczerość mogła być głupia. Ale co miała zrobić, skoro totalnie się w nim z a k o c h a ł a i nie chciała być wobec niego fałszywa. - Przed Celtycką Noc, był taki ktoś. – Jej spojrzenie momentalnie zbłądziło gdzieś w bok, otarła machinalnie łzę wierzchem dłoni. - Dał mi kosza, zranił mnie, upokorzył. Poszłam na tam z tobą, żeby się na nim odegrać. Ale nie sądziłam, że to wszystko… że jesteś taki, że będzie mi tak… – Kompletnie nie wiedziała co powiedzieć. - Powinnam była ci to powiedzieć już dawno temu. Przepraszam, zrozumiem, jeśli nie będziesz chciał już… nie będziesz mnie już chciał. Ja pierdolę, kiedy to się stało takie trudne?
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów | głośny i energiczny | zawsze w dobrym humorze
Nie brnął w temat dziecka, bo wydawało mu się, że skoro temat tak szybko się zdezaktualizował, to chyba nie było sensu teraz roztrząsać co by było gdyby - zwłaszcza, że ostateczna decyzja co do tego, co powinni zrobić z tą niespodzianką i tak należałaby do Werki. Ryszard mógłby tylko obiecać jej, że nie zostawi jej samej z problemem i podzieli z nią tą odpowiedzialność, bez względu na to czy będzie to wycieczka do apteki po eliksir wczesnoporonny czy do Magismyka po śpioszki. Byłby (chyba) gotowy na obie opcje, chociaż ta pierwsza i bardziej logiczna, wydawała mu się zarazem trochę niekomfortowa, a druga - zwyczajnie abstrakcyjna. Nie chciał robić Werce wyrzutów, że nie pobiegła do niego z tymi rewelacjami od razu gdy zaczęła coś podejrzewać, wyrwało mu się to trochę bezmyślnie i wcale nie uważał, by powinna go teraz przepraszać. Chciał sięgnąć do wyciąganej w jego stronę dłoni dziewczyny, ta jednak umknęła w stronę odgarnianych naprędce włosów, więc i on udał, że nie miało tu być żadnego czułego gestu, tylko chciał poprawić sobie kołnierzyk. Czy coś. - Nie... nie przepraszaj, po prostu... mów mi, jak coś się dzieje - poprosił niezbyt składnie, nagle dziwnie zestersowany, i wcale nie nadchodzącą wieścią o tajemniczym choróbsku którym się wzajemnie pozarażali, a nagłym odkryciem jak bardzo się tym wszystkim przejmuje. Docenił, że Werka nie pogniewała się za kłopotliwy problem zdrowotny i nie musiał jej się z niczego tłumaczyć. Ona zresztą też nie musiała, wcale nie oczekiwał że zwierzy mu się ze szczegółów swoich łóżkowych przygód; nie ustalali przecież, że będą ze sobą na wyłączność. Ale najwyraźniej byli. - Ja też nie - odpowiedział, jednocześnie ujmując zarówno kwestię gniewania się jak i innych ludzi. Czy to już była deklaracja wierności, czy powinni teraz jednak chwycić się za ręce i jak gówniarze z podstawówki postanowić, że będą ze sobą chodzić? Być może tak, chociaż... Ryszard wciąż nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to wszystko by wyglądało, gdyby nie magia która dotknęła ich na rytuale i zakochała w sobie, a w głowie nagle zaświtało mu przykre pytanie: czy Werka żałowała, że dali się wtedy ponieść i że nie przestali się spotykać, kiedy już otrzeźwieli po magicznych psikusach? Wyglądało przecież na to, że zafundował jej same problemy, od prawie ciąży, przez chorobę weneryczną, aż po wpierdol od harpii. I w zamian za to co? Gówno, mogłaby brzmieć poetycka odpowiedź, bo niestety bolesna prawda była taka, że miał naprawdę niewiele do zaoferowania. Kilka miłych nocy, watę cukrową i okropne przypały na każdym kroku. Werka tymczasem miała dla niego kolejne wyznanie, którego zdecydowanie wolałby dziś nie usłyszeć. Ani dziś, ani nigdy, bo naprawdę nie wniosło nic dobrego ani do tej rozmowy, ani ich relacji. Teraz to dopiero zbiła go z pantałyku. Uderzyło go nie tylko to, że dosłownie go wykorzystała do jakichś prywatnych gierek, ale też to, że w ogóle była do nich zdolna, do tego by knuć, mścić się i to kosztem innych ludzi. Podobne intrygi natychmiast skojarzyły mu się z Szarlotą - i trudno byłoby mu wskazać potężniejszy red flag. Czasem się zastanawiał, czy Werka jest prawdziwa. Nigdy jednak nie wpadł na to, że może po prostu nie jest tak fantastyczna jak mu się wydawało - i teraz właśnie przekonał się na własnej skórze. - Ja też nie sądziłem, że jesteś taka - stwierdził, chociaż w zupełnie innym tonie niż ona. Wkurwiony, zraniony, rozczarowany i przede wszystkim ani trochę nie wzruszony łzami w jej oczach. Może dlatego, że uparcie w nie nie patrzył. Z wielkim trudem powstrzymał niemiłe prychnięcie, którym najchętniej skwitowałby jej wspaniałomyślne zapewnienie, że zrozumie i powstrzymał się też od jakiegokolwiek komentarza. Bo i co miałby jej powiedzieć? Nie chcę cię znać, żegnaj na wieki? A może: luzik, polecam się na przyszłość do wykorzystania jak frajer? Próbował nie okazywać, jak bardzo go to ubodło, drążył więc najmniej istotną w tej chwili kwestię, być może nieco złośliwie: - Udało się chociaż? Odegrać na typie?
Ja też nie sądziłem, że jesteś taka. Zmroziło ją. To było przecież zbyt piękne, by tak po prostu trwać, prawda? Całe szczęście, że siedziała, bo gdyby nie to z pewnością nie byłaby w stanie ustać na nogach. A łzy, które jeszcze przed chwilą ocierała bezwiednie z patrzy, kapały teraz po policzkach. Nie miała teraz absolutnie nic na swoje usprawiedliwienie. Widziała, że był wkurwiony. Przede wszystkim widziała, że go zraniła. Bardzo, bardzo mocno. Nie chciała. Tak bardzo przecież nie chciała, ze wszystkich ludzi na świecie nie miała nigdy zamiaru igrać z jego uczuciami. To, co działo się teraz w jej sercu było nie do opisania. Wstyd, przede wszystkim ogromny wstyd. I wielka nienawiść, do samej siebie, do wszystkich tych błędnych decyzji, które miała na koncie. Do tego, co do tej pory przed nim ukrywała. Do swojego wyrachowania i swojego strachu, który teraz odebrał jej mowę. Nie była w szoku, ale na pewno nie spodziewała się tego, że spojrzy na nią w taki sposób. Kiedykolwiek. Milczała przez dłuższą chwilę, a echo jego słów pobrzmiewało jej w głowie. Z całych sił patrzyła jednak wciąż w jego oczy, przynajmniej próbowała, jeśli on dał jej taką szansę. Powinien w tej chwili wyjść i ją tutaj zostawić. Powinien po prostu dać sobie z nią spokój. W jej rozumieniu był cudowną, dobrą duszą. Ona z kolei była splątana i skłębiona jak gordyjski supeł. Nic innego, tylko ostre cięcie może tu coś zadziałać. - Ricky… – mówiła cicho, bo wszystkie rzeczy mówi się szeptem. - Nie wiem i nie ma dla mnie to żadnego znaczenia. Jakaś naiwna część jej wciąż liczyła na to, że jakoś mu wybaczy. Że wszystko będzie jeszcze dobrze, że pojadą do Włoch, do Dublina i na koniec świata. Że wszystkie te razy, gdy przypadkiem wymsknęło im się, że wyobrażają sobie jakąś wspólną przyszłość ich wybroni. Że wszystko się jeszcze ułoży. - Zaufałeś mi, a ja cię zawiodłam. Zraniłam cię, bo nie wiedziałam, jak ci to powiedzieć. Bałam się, że mnie po prostu znienawidzisz. – Ale czy to już właśnie nie stało? Zsunęła się z ławki, nie ośmielając się do niego podejść. A niczego innego nie chciała w tej chwili bardziej niż tego, by wziął ją w swoje ramiona i po prostu powiedział, że wszystko będzie dobrze. Czy nie chciał, aby się do niego teraz zbliżała? To było bardzo możliwe. Serce jej dosłownie k r w a w i ł o. Widząc go w takim stanie, odarta ze złudzeń, że to nie jej wina. - Nie będę się tłumaczyć, bo po prostu było podłe. Przepraszam cię. Możesz mi teraz nie wierzyć, ale zależy mi na tobie. Na twoim szczęściu i to bardzo. Teraz wizja whisky, blantów i waty cukrowej była tak odległa. To nie były kłopoty w raju, to było istne piekło, które zgotowała im sama i nie miała zielonego pojęcia, co ma teraz zrobić. - Nigdy wcześniej nie zraniłam nikogo, jak ciebie – rzuciła, czując, jak robi się słabo. Uświadomiła sobie, że przekroczyła wszelkie granice, że nikogo nie powinna nigdy tak traktować i że jeśli ich drogi się przez to rozejdą to będzie wyłącznie jej wina. Zasłużona. - Byłam głupia. I wściekła. Jestem skończoną kretynką. Nie sądziłam, że tak szybko się o tym przekonasz. Najgorsze w tym wszystkim było chyba to, że Ced był teraz zaledwie niemiłym wspomnieniem. To, że pocałował wtedy Darby już wcale jej nie bolało. To, że kusił ją i mamił nie miało dla niej żadnego znaczenia. Jednoznacznie zresztą powiedziała mu, że nigdy nic z nich nie będzie. Gdyby tylko zamknęła w pełni tamten temat, teraz nie widziałaby w oczach Ryszarda takiego zawodu. Czuła, że dużo mówi i niewiele z tego wynika. I przede wszystkim martwiło to, jak uparcie milczał. - Powiedz, coś błagam. Cokolwiek – szepnęła, czując, że serce, bije jej jak szalone. Daleka była od wielkich słów i żarliwych wyznań. Ale w tamtej chwili uświadomiła sobie, że zanim zniknie powinna uczciwie przyznać przed sobą samą, że go kocha. Nie żeby teraz był odpowiedni moment do werbalizowania najskrytszych porywów jej serca. Szkoda, że to być może ostatni.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów | głośny i energiczny | zawsze w dobrym humorze
Może i powinien teraz wyjść, zatrzasnąć za sobą drzwi i zostawić w przeszłości dziewczynę, która tak paskudnie go potraktowała, ale... no właśnie. Coś zatrzymało go w miejscu, sprawiło że nie ruszył się ani o milimetr, a co to było? Ten podjęty przez Veronicę desperacki wręcz monolog o własnej głupocie i winie? Uczucia, którymi ją darzył i które wcale nie wyparowały w ciągu tych kilku ostatnich minut? A może świadomość, że sam nie był święty i naprawdę nie dałby sobie ręki uciąć, że będąc w kryzysie nie pokusiłby się o podobne paskudne zagranie? A może to wszystko połączone razem sprawiło, że siedział i cierpliwie słuchał tego co Werka ma mu do powiedzenia, a było tego naprawdę dużo. Czy w jakikolwiek sposób pocieszyło go to, że nie interesował jej już efekt podjętych na celtyckiej nocy działań? Niekoniecznie; nie mógł pozbyć się wrażenia, że najprawdopodobniej skutek był zerowy, bo ten chłopak, kimkolwiek był, niespecjalnie się przejął ich wyjściem na celtycką. Może nawet go tam nie było, a może sam bawił się z kimś innym. Wraz z tą myślą pojawiła się kolejna: że gdyby tamten typ, który docelowo miał być o Werkę zazdrosny na celtyckiej, jednak się obudził i nią zainteresował, to Ryszard poszedłby w odstawkę w dwie sekundy. I to niesamowicie go drażniło, bo wcale nie chciał być tą opcją awaryjną, planem B i kimś, z kim można być dopóki nie pojawi się lepsza opcja; kiedyś może i by mu to nie przeszkadzało, bo generalnie byłoby mu wszystko jedno. Ale tym razem było inaczej. Werka była dla niego numerem jeden i liczył na to, że działa to w obie strony. Widocznie się przeliczył. Chociaż... czy gdyby tak było, to czy Vera produkowałaby się teraz z takimi intensywnymi wyjaśnieniami? Czy przyznawałaby się do błędu, czy przepraszałaby i wyraźnie żałowała swojego beznadziejnego zachowania? Wydawało mu się, że nie i moźe nie był w tym momencie obiektywny, bo spojrzał na nią wreszcie i oczywiście że serce mu zmiękło na widok tych łez płynących po policzkach i całego nieszczęścia wymalowanego na twarzy. A może Werka wcale nie była wyrachowana i okrutna, a po prostu bezmyślna i głupia - tak jak on? Może naprawdę się wkurzyła i chciała utrzeć tamtemu typowi nosa, nie zastanawiając się nad tym, że robi to kosztem Ryszarda? Który, swoją drogą, wcale nie był w niej zakochany ani nawet zauroczony, kiedy wystosowywał zaproszenie na wspólne wyjście i nie liczył na nic dopóki nie opętała go magia. Wtedy traktował ją tylko i wyłącznie jak koleżankę i gdyby dowiedział się wtedy, że ma być tylko udawaną randką, to wcale aż tak by się nie przejął. Miał mętlik w głowie, bił się z myślami, bo złość i rozczarowanie zaczynały mieszać się ze zrozumieniem i współczuciem; milczał, bo w dalszym ciągu kompletnie nie wiedział, co ma jej powiedzieć. - Cokolwiek - mruknął w końcu zgodnie z jej prośbą, żeby zyskać na czasie, a może w ramach nieudolnej próby rozładowania bardzo napiętej atmosfery? - No już, nie płacz. Nikt nie umarł - poprosił trochę bezradnie, wyciągając rękę by zetrzeć kilka tych nieszczęsnych łez, które zdecydowanie nie pomagały mu w chłodnej ocenie sytuacji. Westchnął, bo z chwilą gdy dotknął policzka Werki, wiedział już, że nie ma szans, by teraz strzelił focha i wyszedł. - Beznadziejnie się dobraliśmy. Głupi i głupszy - ocenił, przyznając poniekąd to, że w jakiś sposób rozumie jej impulsywne działanie, albo przynajmniej próbuje zrozumieć. Nadal miał żal, nadal był zły, ale... - Nie chcę cię skreślać przez jedną głupotę - przyznał, chociaż powinien raczej powiedzieć: nie mogę. Bo coś go zwyczajnie hamowało. I jeszcze jedno nie dawało mu spokoju: - Powiesz mi, o kogo chodzi...ło?
Gdy w końcu się odezwał, z początku nie rozumiała nic. Przez krótką chwilę pomyślała, że z niej drwił, a po chwil do jej mózgu dotarło, że próbuje chyba rozluźnić napiętą atmosferę. Wtedy dopiero uświadomiła sobie co robi jak to musi wyglądać. Nieczęsto p ł a k a ł a i co gorsza, mógł sobie pomyśleć, że to kolejna wyrachowana zagrywka. Nie można by było się bardziej pomylić, to były po prostu jej szczerze uczucia, strach i poczucie winy. - Prze-przepraszam – bąknęła bezmyślnie, a gdy w końcu dotknął jej policzka w jej sercu wykluła się szczera ulga. Złapała odruchowo jego rękę i mocno ją ścisnęła. Potrzebowała tego czułego gestu, dodawał jej otuchy i dawał być może złudne wrażenie, że ich historia wcale się tutaj nie skończy. - Nie jesteś głupi – zaprotestowała żarliwie, nie przecząc faktom, że ona zdecydowanie się tu nie popisała. A gdy w końcu wyrzucił z siebie to, że pomimo gniewu i żalu może dać jej jeszcze jedną szansę, po prostu się w niego wtuliła. Tak zwyczajnie, skryła się w jego ramionach przed światem i popełnionym grzechami. Wstyd i złość na samą siebie wcale nie przeminęła tak szybko, o nie, będzie o tym wszystkim myśleć jeszcze przez długi czas. Ale chwilowo jej ulżyło i obiecała sobie, że sowicie wynagrodzi mu to, co zrobiła. Choćby miała stanąć na rzęsach, zrobi wszystko, by udowodnić mu, że jak bardzo jej na nim zależy. - Dziękuję. – Jej głoś dalej był cichy i słaby, ale teraz z pewnością pobrzmiewała w nim determinacja. I wszystko byłoby by już naprawdę dobrze, gdyby nie feralne pytanie, które postanowił zadać. Przymknęła oczy, z początku nie wiedząc, jak się zachować. Doskonale jednak rozumiała, że zasługuje, by wiedzieć również i na to. Westchnęła i odsunęła się od Ryszarda na odległość ręki, tak by go widzieć i by on mógł spojrzeć w jej oczy. - O Ceda. – Wyznała w końcu, czując się paradoksalnie o wiele lepiej, gdy ostatnia z tajemnic umknęła z jej ust. Patrzyła na Ricky’ego w napięciu i oczekiwaniu, aż w końcu dodała. - Ale on jest skończony. Zapamiętaj to sobie, nie ma nawet opcji, żeby ktoś stanął między nami. Żadni byli, żadni niedoszli. Dla mnie liczy się tylko to, co nas czeka. Razem. – Mówiła śmiertelnie poważnie, wciąż trzymając go blisko siebie. Chciała mu jeszcze tyle powiedzieć. Była w niej jakaś niezrozumiała chęć, by wyznać mu swoje niedawno uświadomione uczucie. Albo przynajmniej, żeby ustalić sobie raz na zawsze, że w istocie rzeczy są na wyłączność. Bez niedomówień, nie między słowami, nie przypadkiem – zadeklarować, że są po prostu parą. Chwila nie była jednak zbyt odpowiednia i to wszystko przez nią. Wiedziała, że to dobrze, że zdecydowała się na szczerość. Lecz myśl, że niemal go przez to straciła była tak przerażająco, że w końcu przegryzła wargę, jakby się wahała. No ale w końcu powiedziała. - Bo czeka nas coś razem, prawda? W sensie. Ty jesteś mój, a ja twoja? Tak oficjalnie? Jeśli chcesz, oczywiście. – To było chyba najbardziej nieudolne stwierdzenie tego faktu. I chyba pierwsza taka świadoma i ważna deklaracja. Zacisnęła mocniej palce na jego przedramionach, nieświadome okazując, że strach wcale jej nie opuścił. Mógł jej powiedzieć, że nie. W końcu dalej był zły i rozżalony. Ale musiała wiedzieć, chciała to w końcu ustalić, wyjaśnić sobie raz na zawsze, że żaden Ced ani Fitzroy nie wejdą im nigdy w paradę. Że liczy się Ricky i tylko on, że nie sypia z innymi dla hecy, ale przez wzgląd na uczucia, że ten wyimaginowany ślub dla niej taką miłą myślą. Że to nie tylko przypał za przypałem i dobra zabawa, a coś więcej. Nie oczekiwała wielkich deklaracji, a szczerej odpowiedzi na pytanie. Po chwili dodała, zanim zdążył jeszcze otworzyć usta. - Nie musisz mi mówić teraz. Po prostu się zastanów, okej?
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów | głośny i energiczny | zawsze w dobrym humorze
Był głupi. Każdy z odrobiną zdrowego rozsądku i intelektu zorientowałby się przecież w porę, że tak ochocze brnięcie w znajomość rozwiniętą tylko dzięki magii i nadawanie jej tak szaleńczego tempa to jest pomysł z góry skazany na porażkę. Bo wszystko co się do tej pory działo było zwyczajnie zbyt piękne i sielankowe, żeby mogło być prawdziwe i trwać wiecznie. Nie chciał żeby Werka płakała i tym bardziej nie chciał żeby go za to przepraszała, nie czuł się z tym wcale komfortowo, ale też nie bardzo miał pomysł jak ją powstrzymać przed dalszą rozpaczą i wyrażaniem wielkiej skruchy. Nie mógł powiedzieć, że nic się nie stało i daj spokój, już zapomniałem o wszystkim co mi powiedziałaś i możemy biec w stronę zachodzącego słońca jak w finałowej scenie romantycznego przestawienia. Bo jednak coś się stało, coś bardzo niedobrego i ukłuło go to na tyle, że nie potrafił ot tak, w sekundę, po kilku słowach i przeprosinach wyzbyć się całkowicie powstałego niesmaku. Chociaż chciałby, wtedy byłoby dużo prościej. Na razie po prostu jej przyznał, że wcale nie zamierza jej skreślać, a chociaż sam nie palił się do czułości, to objął przytulającą się do niego dziewczynę. Co innego mu pozostało, niż zaufanie jej i uwierzenie że tym razem Werka mówi i robi wszystko szczerze, nie na pokaz i nie na złość komuś? Nie w jakimś swoim ukrytym celu? Wcale nie było mu zbyt wesoło na myśl, że teraz przynajmniej przez jakiś czas będzie odruchowo kwestionował każde jej słowo i zachowanie, wcale mu się to nie podobało, ale wiedział że nic nie poradzi. Jeśli chciał być z Werką - a chciał, naprawdę, mimo tej okropnej kosy pod żebro jaką mu sprzedała - to musiał zwyczajnie to przeboleć i jak najszybciej zapomnieć. Jak w tej piosence zespołu Jeden Osiem Czar. - Aha - mruknął tymczasem, rejestrując że niedoszłym ukochanym Werki był Ced; trochę go to zaskoczyło, bo to gówniarz z podstawówki był przecież, chociaż nie dało się zaprzeczyć, że poza tym wyglądał jak chodząca zaleta i wymarzony kawaler. - Chcesz mi powiedzieć co się stało? - zapytał jeszcze, bo skoro wspominała wcześniej o odrzuceniu i upokorzeniu i wiecznym skreśleniu, to zakładał że Puchon musiał coś srogo odpierdolić. Pytanie tylko, czy Wera chciała się dzielić tą historią, bo jeśli nie, to wcale nie zamierzał nalegać. Słuchał dalej w milczeniu jej zapewnień, pytań, wyznań, których absolutnie się teraz nie spodziewał i, co najgorsze, nie wiedział na ile poważnie może je traktować. - Okej - odparł, kiedy w końcu dopuściła go do głosu i zapewniła że wcale nie oczekuje odpowiedzi od razu. - Nie wiem, co dokładnie nas czeka, Werka, ale coś na pewno. Chyba nie ma się nad czym zastanawiać - dodał po chwili i pokusił o ogarnięcie jej włosów z twarzy. Mimo wszystkich pięknych słów, którymi go uraczyła, jego zaufanie zostało mocno nadszarpnięte i wszystko wymagało czasu, by mogło wrócić do normy, a potem ewentualnie wejść na kolejny etap. - Ale... jesteś pewna, że wiesz na co się piszesz z tą propozycją? - zapytał jeszcze, robiąc poważny wstęp jakby miał zaraz wyznać jej jakiś straszny, mrożący krew w żyłach sekret i nachylił się jej do ucha - Wiesz, że bycie ze mną wiąże się z ryzykiem zostania sedesem w gabinecie Patola, bo Marlena to może pacyfistka ale bardzo się o mnie troszczy? - dodał już znacznie luźniej, nawet się uśmiechnął, a chociaż ewidentnie żartował, to... przy okazji też lojalnie uprzedzał. W arsenale jego obrońców były też takie postacie jak Jacek, który po ostatnim heartbreaku Ryszarda zadeklarował na piśmie że osobiście wypatroszy każdą kolejną osobę która ośmieli się go zranić, ale to akurat postanowił przemilczeć, bo nie sądził by zabrzmiało tak zabawnie jak transmutacyjny psikus. A chciał przecież żeby Vera choć trochę się rozchmurzyła.
Nie chciała mu powiedzieć, co się między nimi wtedy działo. Bo czy to co się działo było tak naprawdę ważne? Ot, krótki flirt i namiętny pocałunek, ale za to z Darby. A potem dziwna rozmowa w bardzo cichym pokoju, gdzie najpierw przyciągnął ją na kolana, zwiódł ją pięknymi, choć pustymi słowami i przerwał w zalążku tamtą czułość. No i wreszcie ostatnia z ich wymian zdań, gdzie dobitnie uświadomił jej, że choć coś pomiędzy nimi jest, to nie ma na co liczyć. Że było fajnie, ale w sumie nie powinno, bo kocha inną. Tak po prawdzie, to wszystko była jej wina. Gdyby tylko nie wyobrażała sobie za dużo, gdyby nie opuściła wtedy gardy, gdyby go w ogóle s ł u c h a ł a, a nie tylko słyszała, nic by się nie stało. Mogła chociaż powiedzieć Ryszardowi, że ich pierwsze spotkanie to miała być zemsta. Podstępny fortel, w który sama wpadła, bo wszystko się potem działo rozwaliło jej obronne mury. - Na pewno chcesz wiedzieć? – Wolała się upewnić, bo gdyby była na jego miejscu, z pewnością byłoby przykro jej o tym słuchać. Szczerze mówiąc, najchętniej poprosiłaby jakiegoś doświadczonego czarodzieja o rzucenia na nią wprawnego oblivate, żeby jak najszybciej o nim zapomnieć. Wcześniej to był dla niej tylko problem, teraz to była przeszkoda. Choć nie, to ona była tu przecież tą złą. W gruncie rzeczy to była po prostu tylko i wyłącznie jej wina.
„Okej”? „Okej” nie było odpowiedzią, której się spodziewała, to tak jakby wyznała mu miłość, a on powiedział „dziękuję”. Ale czy naprawdę powinno ją to dziwić? Wyskoczyła z tym pytaniem jak jakaś idiotka, to naprawdę nie był czas i miejsce na takie rozmowy. Pomimo dość oszczędnego w wyrazie początku, to, co powiedział potem nieco jej ulżyło. Ale tylko nieco, bo ewidentnie coś się zmieniło w ich sielankowej do tej pory relacji. Nie był taki entuzjastyczny, nie był taki porywczy, trzymał ją na dystans. Może i lepiej, że nic jej w tym momencie nie obiecywał, bo przecież jeszcze może zmienić zdanie. Wziąć do Dublina kogoś bardziej odpowiedniego, kogoś szczerego z samym sobą i innymi, kogoś, kto nie potraktował go jak śmiecia. Lecz mimo to, przynajmniej póki co, jasno dawał jej sygnał, że nie wszystko jeszcze stracone. Podejrzewała, że po prostu potrzebuje czasu, żeby ułożyć sobie to wszystko w głowie. Że zbyt wiele od niego w tym momencie wymaga i z pewnością zbyt mało od siebie. Wiedziała, że prosto to już było, że teraz będzie im cholernie ciężko wrócić na właściwą ścieżkę i że tak jak Tim musi odbudować jej zaufanie, tak ona musi postarać się o to u Ricky’ego. Gdy dotknął jej włosów, drgnęła. Starała się już nie płakać, otarła łzy z policzków, choć to, jak zareagował na jej przedwczesne wynurzenie zabolało ją jak jasna cholera.
Gdy spoważniał, znowu zamarła. Spojrzała na niego ze strachem, bo rzadko kiedy mu się to zdarzało – a już przynajmniej tak naprawdę. Wstrzymała powietrze, gdy nachylił się jej do ucha. A gdy usłyszała, co powiedział, nie mogła powstrzymać od parsknięcia śmiechem. Natychmiast spoważniała, bo to wcale śmieszne nie było. Nie ze względu na to, że Marlena to diabelnie zdolna czarownica, która z pewnością jednym pierdem zaczaruje ją w armaturę. Nie, chodziło o coś innego. To było ostrzeżenie. Poza tym miała już na koncie jeden związek, który zresztą zakończył się w sposób średnio przyjemny – ale czy nie tak kończą się one wszystkie? Rzadko który trwa do ostatniego tchnienia i kiedy uświadomiła sobie, w co się pakuje, po prostu się przestraszyła. Tego, że szybko się do niego przywiązała, tego, że każdy dzień bez niego był już zupełnie szary i nudny, tego, że jeśli naprawdę zależy jej na jego szczęściu, to będzie wymagało poświęceń. Tego, że im bardziej da mu się zbliżyć, tym mocniej będzie mógł ją kiedyś zranić. Ale Ricky nie był nią, nie był śmieciem, przecież w życiu by tego nie zrobił. - Jestem pewna – odpowiedziała z powagą, tak bardzo różną od stanu sprzed kilku sekund. - Marlena to mądra dziewczyna, jeśli uzna to stosowną karę, to przyjmę to z pokorą. Nie wiedziała, co tu jeszcze dodać. To nie tak, że nie miała pomysłu, ale po prostu to, jak przyjął jej wcześniejsze słowa uświadomiło jej, że może im mniej mówi, tym lepiej dla nich. Normalnie pokusiłaby się na przykład o uwagę, że każda laska, która mu zrobi krzywdę to dla niej kawał gnoja i bycie patolową deską klozetową to i tak bardzo łagodne traktowanie. Ale przecież mówiła w tym momencie i o sobie, prawda?
Nie była już też pewna, na ile Ricky chce być teraz blisko niej. Gdy wcześniej się do niego przytuliła czuła, że jego ciało było spięte. Czy gdyby była na jego miejscu, odepchnęłaby go? Być może, ale tylko i wyłącznie, jeśli chodziłoby o kogoś innego. Lepiej późno niż wcale, ale wróciły do niej resztki racjonalnego myślenia. Na co dzień nie była zbyt empatyczna, wykazywała się egoizmem i patrzyła tylko na swoje potrzeby. Chyba najwyższy czas coś z tym zrobić, toteż w końcu go puściła i nieznacznie się odsunęła. Otarła już precyzyjnie resztki łez z twarzy i posłała mu niepewny uśmiech. A potem splotła ręce na piersi, czując, że prosto po tej rozmowie pomaszeruje najpierw do wanny, a potem do łóżka. Na bardzo, bardzo długo. - Czy mogę ci to wszystko jakoś wynagrodzić? – zapytała w beznadziei, spodziewając się odmowy.
Ricky McGill
Wiek : 21
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 188
C. szczególne : irlandzki akcent | zapach błękitnych gryfów | głośny i energiczny | zawsze w dobrym humorze
- Nie wiem. Nie chcę - przyznał, bo rzeczywiście ostatnie o czym teraz marzył to wysłuchiwanie o romantycznych uniesieniach Werki i Ceda; wystarczyła mu sama świadomość, że takie istniały i że tak bardzo zależało jej na chłopaku, że posunęła się do parszywego potraktowania Ryszarda. Nic więcej chyba nie musiał wiedzieć. No, jedną rzecz. - Ale jak zrobił ci coś złego, to pójdę go zabić czy coś - dodał rycersko, mając na myśli pewnie raczej zaatakowanie typa znienacka upiorogackiem albo sprzedanie ślimaczych wymiotów, bo to były jego ulubione nieinwazyjne metody zemsty na frajerach, przynajmniej odkąd nauczył się, że Bombarda na ryj to zły pomysł. Lakoniczna, pełna dystansu odpowiedź na płomienne przemowy Very też pewnie nie była najlepszą decyzją, widział rozczarowanie w jej oczach, chociaż wydawało mu się, że nie powinna go odczuwać, w końcu mimo wszystko odpowiedział jej twierdząco. Może nie tak wprost jak zazwyczaj, może nie tak entuzjastycznie jak dotychczas, ale zdecydowanie jej nie odrzucił i niestety, ale tyle musiało jej na razie wystarczyć. Tak jak jemu musiało wystarczyć tylko jej zapewnienie, że już przestała się bawić jego kosztem i nie ma już żadnych niecnych planów. Na świadomym poziomie wcale nie planował takiej reakcji, nie chciał trzymać jej na dystans na pokaz ani w żaden sposób ostentacyjnie karać za to, co zrobiła, to nie byłoby zupełnie w jego stylu, nie umiałby okazywać czegoś wbrew sobie. Nie, kiedy tak mu zależało na drugiej osobie. Niestety, to działało w dwie strony, bo teraz zupełnie nie był w stanie zachować się jak gdyby nigdy nic. Chociaż momentami było mu głupio, że nie może się jej odwdzięczyć równie pięknymi słowami i deklaracjami. Próbował odwdzięczyć się rozwinięciem tematu, bardziej jasnym zasugerowaniem że szansa na coś poważnego jest, i to naprawdę spora, próbował nadać tonowi lekkości i choć na chwilę zmienić tor rozmowy, ale prawdę mówiąc, wyszło mu raczej kiepsko. Verka może i parsknęła śmiechem, ale prędko spoważniała chyba jeszcze bardziej niż przedtem. Jakby naprawdę potraktowała to jako groźbę, a nie tylko niewinny żarcik. Bo czy byli teraz w pozycji do żartów? Chyba nie bardzo. - Hej, żartowałem. Nikt nie będzie cię za nic karał - zapewnił prędko, chociaż musiał przyznać, że pewność w jej głosie była naprawdę przekonująca i docenił to, jak poważnie to potraktowała, nawet jeśli nie taka była jego intencja. Sam nie wiedział, czy chce być teraz blisko niej czy niekoniecznie; przytulał ją machinalnie, odruchowo, jako odwzajemnienie jej gestu a nie coś wychodzącego od niego. Nie był też w stanie ocenić, co poczuł kiedy sama się odsunęła; pustkę i tęsknotę, czy raczej ulgę odzyskanej na nowo przestrzeni? Z pewnością potrzebował jej teraz więcej niż zwykle, żeby sobie zwyczajnie wszystko przemyśleć, ułożyć i puścić w niepamięć. A potem wrócić do bycia sobą, niefrasobliwym, beztroskim i ślepo zauroczonym. Taki był plan - i nie przewidywał w nim żadnego zadośćuczynienia. Bo naprawdę nic nie mogła już tu zrobić, chyba że posiadała zmieniacz czasu dzięki któremu cofnęłaby swoje czyny albo przynajmniej tę rozmowę. Nie chciał jednak po raz kolejny pozostawiać jej z odmową. Zależało mu przecież równie mocno na tym, żeby to się udało, nawet jeśli zranione serduszko blokowało go przed okazywaniem tego tak intensywnie jak dziewczyna. - Możesz już nigdy nie odpierdalać takich akcji i będzie git - odparł, dopiero wtedy uświadamiając sobie że nigdy brzmi jak dosyć odległy i niezbyt osiągalny termin odkupienia win. Dlatego zastanowił się chwilę nad jakąś lepszą odpowiedzią. - I zabrać mnie do McMagic na premierę Burgera Gajowego - dodał zupełnie poważnie, chociaż z uśmiechem wskazującym na to, że naprawdę się stara, by zapanował między nimi pokój, a tym głupiutkim życzeniem chce po prostu dać jej szansę na zrobienie czegokolwiek.
Teraz wydawało jej się, że popełnia błąd za błędem. Może gdyby jednak odpowiedziała mu tę feralną historię, odetchnąłby z ulgą? Albo wręcz przeciwnie, bo nie lepiej byłoby, gdyby w grę wchodził tylko niezobowiązujący flirt i pożądanie, a nie dosyć niewinne w istocie rzeczy zainteresowanie jego osobowością? Miała już taki mętlik w głowie, że kompletnie nie wiedziała, co powinna robić a czego nie. Co mówić, a co lepiej przemilczeć. Intuicja podpowiadała jej, że najlepiej nic. Że powinna mu wszystko zrelacjonować, a przynajmniej zaznaczyć, że w sumie nigdy między nimi do niczego nie doszło. Zastanawiała się przez chwilę nad odpowiedzią, próbując sobie przypomnieć dzieje tej krótkiej, ale burzliwej relacji. To co wcześniej bolało ją tak bardzo to ten niezgrabny, przerwany pocałunek. Chyba nawet bardziej niż to, jak w twarz powiedział jej to dosyć niejednoznaczne nie. Jak to było? Najpierw „wysyłam błędne sygnały”, potem masa komplementów, „znowu to robię” i wreszcie „ja nikogo nie szukam”. Co oczywiście było dla niej kłamstwem, skoro jednocześnie stwierdził, że jest zainteresowany kimś, kto tego nie odwzajemniał. Tak naprawdę Veronica postawiła na nich kreskę, mówiąc, że nie będzie z nich nic poważnego. Wtedy twierdziła, że nikt nie zabroni im jednak gadać, ale dzisiaj wiedziała, że i to nie wchodzi już w grę. Nie żeby jakkolwiek teraz żałowała. Kompletnie nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Ale coś przecież musiała. - Po prostu mówił jedno, a robił drugie. Niby ogólnie nie był zainteresowany, ale chyba nie był szczery. Miał… bardzo podzielną uwagę i pewnie szukał planu B – nie do końca wiedziała, czy to co mówi jest prawdą. Tak po prostu go odebrała, nie chciała wprowadzać Ryszarda w błąd. Ani, szczerze mówiąc, robić problemów Cedowi. Obecnie był on jej po prostu zupełnie obojętny, chęć zemsty zniknęła jak ręką odjął. Zła w tej chwili mogła być tylko na siebie. - Nie rób sobie kłopotu. Zakończyła ten krótki wywód wzruszeniem ramion, mając szczerą nadzieję, że nigdy więcej nie będą już musieli wracać do tego tematu. Jej źle skrywany zawód nie wynikał bynajmniej z tego, co odpowiedział, na świadomym poziomie przyjęła do wiadomości, że to jeszcze nie koniec. To ton jego wypowiedzi, ten dystans, który nagle się pojawił był dla niej taki przykry. Nic nie mogła na to poradzić, nawarzyła piwa to musiała je teraz wypić. Nie była również w pełni przekonana, że dobrze zrobiła, w ogóle decydując się na to wyznanie. Na to, by wszystko tak szybko zniszczyć. Wiedziała, że powinna była to zrobić i chyba było to słuszne. Prędzej czy później sam mógł się dowiedzieć, przecież ludzie gadali, widzieli co działo się na KRT przed jego przyjściem. Tak, dobrze zrobiła. Może po prostu w zły sposób ubrała swoje myśli? - Szkoda. – Spróbowała się zaśmiać, ale wyszło jej tak se. Naprawdę doceniała, że mimo tego, co zrobiła próbuje rozluźnić napiętą atmosferę. Ale szczerze mówiąc, bardziej by jej ulżyło, gdyby na nią nakrzyczał. Rzucił na nią ślimacze zaklęcie, albo chociaż wyszedł z trzaskiem drzwi. To byłoby rzecz jasna okropne, ale czuła, że na to zasługuje. Nie była w stanie stwierdzić, czy Ricky odwzajemnia jej uczucia. Może po prostu zrobił to wszystko, żeby przestała się mazgaić, wróci do domu i gdy sobie to już na chłodno przekalkuje, stwierdzi, że jednak nie warto? - Nie będę. – Jej odpowiedź była natychmiastowa, ale powstrzymała się od używania słów takich jak „przysięgam” czy „obiecuję”. To czyny świadczą o nas samych, będzie musiała to po prostu mu udowodnić. Ale do tego trzeba czasu, on musi ochłonąć, a ona dojść do siebie. Czuła, że nadchodzące dni będą trudne, że potrzebuje jakiegoś wsparcia. Tylko do kogo mogłaby się zwrócić? - Masz to jak w banku. Burger, RedGhull i lody na deser. Posłała mu smutny uśmiech i częściowo się rozluźniła. Naprawdę nie spotkała jeszcze nikogo, kto traktowałby ją w taki sposób. Kogoś, kto po prostu ją rozumiał. Dlaczego więc dopuściła do sytuacji, gdy prawie go straciła i to na zawsze? A może jeszcze i straci? Nic nie jest pewne i wszystko zależy w tej chwili od nich. Przez chwilę milczała, patrząc już teraz uparcie w podłogę. - Będę już szła – mruknęła niechętnie i podeszła do ławki, na której siedziała. Zgarnęła z niej swoją torbę i ruszyła w kierunku drzwi, a z każdym krokiem czuła się coraz gorzej. Powinno jej ulżyć, ale bardzo się martwiła. Co jeszcze uda się jej spierdolić. - Dziękuję ci za pomoc z Blackwood i za… wszystko. Jak będziesz, jak minie… to znaczy. Odezwij się. Albo ja napiszę, za jakiś czas. Nacisnęła klamkę i wyszła na korytarz.
Zt x 2
+
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Nadal miał wyrzuty sumienia, że z jego powodu Lily wylądowała u pielęgniarki i choć Puchonka koniec końców nie musiała zostać na obserwacji w skrzydle szpitalnym nawet na jedną noc, to Terry i tak chciał jej jakoś wynagrodzić zaistniałą niedogodność. Czuł się winny całej tej sytuacji, w końcu to on zorganizował ów pechowy trening – mało tego, to on zaczarował kafle, co doprowadziło do pogorszenia się zdrowia dziewczyny. Nadal zachodził w głowę, dlaczego zaklęcie wymknęło się wtedy spod kontroli – testował je wiele razy na sobie i nigdy przedtem nie doszło do żadnych komplikacji. Zły na siebie, że naraził zdrowie współdomowników zaniechał organizowania treningów, gotów był nawet oddać odznakę prefekta, która i tak prawdę mówiąc ani trochę mu się nie należała. Nie miał jednak wpływu na decyzje opiekuna, postanowił więc zająć się tym, co realnie mógł zrobić, żeby zrekompensować Lily wynikłe z jego winy nieprzyjemności. Zaoferował, że pomoże jej z nauką, w każdym razie na tyle na ile był w stanie, w końcu do bystrzaków nie należał, znał się jednak całkiem nieźle na transmutacji i to właśnie nad nią mieli spędzić z Puchonką najbliższe dwie godziny. Po szkole chodziły pogłoski, że Patol planował w tym roku zorganizować im prawdziwą szkołę życia, toteż Terry tym gorliwiej zabrał się za przygotowywanie materiałów powtórkowych i notatek do poszczególnych działów, by wicedyrektor nie mógł zaskoczyć go podczas pierwszych zajęć. A skoro robił je dla siebie, to równie dobrze mógł przygotować taki zestaw ratunkowy także dla Lily – w końcu chociaż tyle mógł dla niej zrobić. Umówili się w jednej z nieużywanych klas, która w ostatnim czasie służyła szesnastolatkowi za zamiennik pokoju wspólnego i biblioteki – to tutaj odrabiał lekcje, tutaj się uczył i to tu spędzał czas wolny, kiedy z takich czy innych powodów wolał nie rzucać się w oczy pozostałym uczniom. Prawdę mówiąc częściej można go było spotkać chyba tylko w dormitorium, gdzie godzinami leżał pod pierzyną, chowając się przed resztą świata. Segregował właśnie stosik notatek, kiedy usłyszał dobiegający z korytarza stukot obcasów. Przeczesał nerwowo kędzierzawe kosmyki, a gdy drzwi otworzyły się, ukazując znajomą twarz panny Blackwood, posłał w jej kierunku nieśmiały uśmiech. - Cześć Lils. Wchodź, wchodź… Jak się czujesz?
Z całej tej szopki z zasłabnięciem na treningu Lilka wyniosła mocne przekonanie, że opłaca się ściemniać. Wszyscy się nią zainteresowali, przystojniak chciał ją eskortować do pielęgniarki, nawet kiedy już wszystko było dobrze to Terry zaoferował jej pomoc z transmutacją. Nie żeby w zwykłe dni puchoni nie byli równie życzliwi i pomocni, po prostu teraz Blackwood czuła się wyjątkowo starannie otoczona pierzynką atencji, której okropnie mocno pragnęła. - Terry, tak się cieszę, że znalazłeś dla mnie czas! - z miejsca wyraziła pełen wdzięczności zachwyt. Położyła na stole swoje niezbyt obszerne notatki oraz podręcznik, a potem spojrzała chłopakowi prosto w oczy, ze skupieniem godnym uczennicy w obliczu najznamienitszego mistrza. - A zatem, profesorze Anderson, od czego zaczynamy? Przyznaję, że na lekcje Patona nie czekam z utęsknieniem, za to wiem, że powinnam na nie chodzić. Nie chcę, żeby było aż tak widać, że z transmy prawie niczego nie pamiętam. Otworzyła zapiski z ostatnich lat i zaczęła pokazywać Terencjuszowi na jakim jest poziomie. Nie wyglądało to dobrze, a fakt, że cała jej edukacja z transmutacji mieściła się w jednym zeszycie, dodatkowo ukazywał skalę problemu. Zawsze jechała na Nędznych, ostatnio nawet na Okropnych i z jej notatek było widać dlaczego. Nie było w tym wszystkim za grosz porządku i usystematyzowania, informacje były niekompletne, a zamiast materiału z lekcji pod tematem zajęć często pojawiały się szlaczki świadczące o wybitnym znudzeniu. Jakim cudem Blackwood w ogóle zaliczała te zajęcia, miało pozostać tajemnicą nawet dla niej samej, bo na kim jak na kim, ale na Pattonie nigdy nie wykorzystywała swoich półwilich mocy. Przynajmniej nie świadomie.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Nie był największym fanem Pattona, który nie cieszył się szkole szczególną popularnością, a wręcz zapracował sobie na zbiorową antypatię uczniów ze wszystkich czterech szkolnych domów. Miał natomiast całkiem spore ambicje względem transmutacji, która była jedynym przedmiotem, który naprawdę go w Hogwarcie interesował – mało tego, był to jedyny przedmiot, w którym Terry czuł się naprawdę dobry. Uzyskany w czerwcu Wybitny był jego dumą i chlubą, nawet jeśli brakowało mu pewności siebie, by obnosić się po zamku z tym osiągnięciem. Mimo wszystko Ci, którzy znali chłopaka trochę lepiej wiedzieli, że Puchon pracował dwa razy ciężej, ćwiczył dwa razy częściej i uczył się dwa razy dłużej niż normalnie, byle tylko pogłębiać wiedzę z ulubionej dziedziny. Nawet nie łudził się, że któregoś dnia uda mu się zaimponować wicedyrektorowi, nie robił tego jednak dla belferskiej pochwały, a z czystej niczym niezmąconej pasji. Szesnastolatek potrafił dostać wypieków na twarzy, kiedy zbyt długo wyobrażał sobie, co zrobi ze zdobytą wiedzą, kiedy tylko pozwolą mu używać magii poza szkołą. Remont domku rodziców stanowił póki co priorytet na jego liście, a zaklęcia transmutacyjne stanowią przecież idealne narzędzie do przemeblowania i renowacji. Nim jednak uda mu się te marzenia zrealizować, czekał go kolejny rok użerania się z wymagającym psorem, im wcześniej zabierze się więc do pracy tym lepiej. - Daj spokój, chociaż tam mogę Ci wynagrodzić ten pechowy trening. – zarumienił się, nadal zły na siebie, że drużynowe spotkanie potoczyło się tak a nie inaczej. Zerknął na przyniesione przez dziewczynę notatki i podręcznik, który od dłuższego czasu znał już na pamięć, po czym przeniósł spojrzenie z powrotem na Lily. – Żaden ze mnie profesor. – oblał się tym intensywniejszym szkarłatem – Chociaż w porównaniu z Patolem to może nawet Irytek nauczyłby więcej. – posłał Puchonce pełen najlepszych chęci uśmiech, po czym zabrał się za rozkładanie na blacie wszystkich zgromadzonych materiałów. ¬– Robiłem ostatnio skrót notatek z podręcznika, z którego uczyłem się do egzaminów, więc przygotowałem od razu dwa komplety. Nie wiem, czy Ci się przydadzą, ale to fajny skrót wiedzy, szczególnie z takich wiesz, podstaw, o których się niby pamięta, ale jak Craine robi klasówkę, to już się o szczegółach zapomina. – podsunął jej stosik notatek, pełen schematów, wzorów i wypisanych praw, którymi rządziła się transmutacja – Możemy przez to na szybko przelecieć jeśli chcesz, a potem weźmiemy na warsztat kilka zaklęć z różnych działów, żeby się trochę rozruszać przed zajęciami. – zaproponował, podwijając rękawy koszuli i narzuconego na górę swetra – Chyba, że masz jakieś preferencje?