Sala ta wyróżnia się jedną rzeczą - zaczarowanym sklepieniem do takiego stopnia, iż żadne zaklęcie nie jest w stanie tego odczarować. Sklepienie reaguje na najsilniejsze emocje w osobach, które tu się znajdują. Złość, zawiść, kłamstwo, frustracja, zazdrość etc - na niebie kłębią się czarne chmury, gdzieniegdzie rozświetlane jest błyskawicami. Słychać grzmoty, a jednak temperatura pomieszczenia nie ulega zmianie. Miłość, szczęście, rozmarzenie, nadzieja etc - świeci mocne słońce, pozbawione efektów prawdziwych promieni - nie jest ani ciepłe, a jedynie odrobinę oślepiające. Niebo jest jasnoniebieskie i czasami pojawiają się białe chmurki przybierające różne kształty.
- A ty o balecie - odpowiedział bez wahania, tylko dobijając ich oboje. Wiedział, że odkąd pewnego dnia Jacquelyn i Eden wyszły razem, zostawiając dwóch mężczyzn w domu - oddalali się od siebie przez ciężar ich największych sekretów. Tamten dzień zaczął ich oddalać, Vidari nie mówił żadnej z nim co się dzieje, gdy ich nie ma - ślizgonka zaś nie mówiła o balecie. Przez dłuższą chwilę stali bez ruchu, nie zmieniając swojej pozycji, oboje pogrążeni w swych myślach. Gdyby był tu ktoś, kto posiadał dar czytania w myślach - zauważyłby w głowie szatyna istną wojnę, po której stały dwie strony medalu. Pierwszą z nich było zmierzenie się ze swoim lękiem i zdradzenie Eden całego sekretu - powiedzenie wszystkiego. Powodów, przez które nie sypiał w nocy. Koszmarów, wracających codziennie - czasem nawet na jawie. Terroru, odczuwanego za każdym razem, gdy wracali do domu. Niestety nie miał teraz dość odwagi, aby wypowiedzieć na głos to wszystko. Cudem jest, że powiedział cokolwiek swojemu psychologowi - to jednak inna bajka, bo czy by się odezwał, czy też nie - oni i tak potrafili go odczytać. Jakby nie patrzeć to ich specjalność. Dopiero myśl o ich specjalności sprawiła, że westchnął i podjął decyzję. Nie musi od razu wyrazić całego swojego lęku, ale może wyjaśnić dlaczego źle sypia, czyż nie? Może i nie byłaby to całkowita prawda, ale i tak lepszy krok na przód, niż mizerne stanie w miejscu i oddalanie się od najbliższej mu osobie. - Koszmary - mruknął cicho, opierając podbródek o czubek jej głowy. - Dlatego jeszcze nie śpię i z tym pomaga mi psycholog - dodał, zatrzymując się na chwilę, aby przemyśleć swoje następne słowa. Dopiero po chwili namysłu przypomniał sobie, o tym co kiedyś powiedziała mu ich rodzicielka. - Dwa lata temu, gdy już poszłaś spać, mama przyszła do naszego pokoju. Nie wiem jak ona to robi, ale zawsze wie, gdy jest potrzebna. Tamtego dnia zauważyła, że nie mogę spać. Nie zapytała dlaczego, nie naciskała na nic. Powiedziała mi jedynie, żebym wyszedł do ogrodu i pospacerował, albo pooglądał gwiazdy - na chwilę musiał się zatrzymać, przypominając sobie, jak zanim Jacob zaczął go traktować niczym dziwadło, robili sobie regularnie noc na opowieści i obserwację gwiazd. - Gdy zapytałem ją o to, uśmiechnęła się jedynie, mówiąc, że czasami księżyc jest najlepszym słuchaczem i wsparciem na ukojenie nerwów. Od tamtej pory gdy nie mogę zasnąć idę na spacer, albo obserwuję niebo. Pomimo tego, że nie była to cała prawda, a jedynie duża jej część - niebieskooki poczuł ulgę i nadzieję, że chwilowo chociaż tyle wystarczy. Nie wiedział czy jest gotowy na wyjawienie całej prawdy. Zresztą jeden dzień - ba, jeden wieczór - to za mało, aby wyrobić sobie tak dużo odwagi. A może to wystarczający czas? Tego niewątpliwie można się niedługo dowiedzieć chwilowo jednak, Vidari był gotowy zapytać ponownie od jak dawna tutaj trenuje, jednak został zatrzymany w swym zamiarze przez kolejne słowa dziewczyny oraz jej nagły, mocny uścisk. Prawdę mówiąc, nie spowiedział się, że siostra odwzajemni jego objęcie. To nie było najbardziej zaskakujące. Zszokowały i zabolały dopiero wypowiedziane przez nią słowa. Co się w nich zmieniło? Oboje z jakiegoś powodu boją się wyjawić tego, co dręczy ich najbardziej. Dlaczego? To wiedzą jedynie oni sami i nikt inny. Chłopak w odpowiedzi zamilkł, gubiąc wszelkie odpowiedzi, które mógłby jej dać, bo prawdą było to, że nie było dobrego rozwiązania. Kiedyś byłoby nie do pomyślenia to, żeby czegoś o sobie nie wiedzieli lub nie znali jakiegoś czasu z ich życia. Byli swoimi najlepszymi psychologami, a dzisiaj? Dzisiaj jest im tak trudno wyjawić tą jedną rzecz, jedyną, która tak im ciąży na sercu. Zagubiony we własnych emocjach i licznych pytaniach, pojawiających mu się w głowie i nie dających mu spokoju, nie zauważył nawet bycia nazwanym gnomem. Nawet jeśli, nie miał siły na to, by teraz się z nią droczyć i robić burdy o ksywki, jakie sobie nadawali za dzieciaka, aby tylko zajść sobie za skorę. Dzisiaj były one na porządku dziennym - co poradzić? Najwyraźniej takie rzeczy wchodzą w krew. Zagubiony we własnych myślach, nie zauważył zmieniającego się nieba w Gwiezdnej Sali. - Nie wiem, Ed - odpowiedział w końcu łamiącym się glosem. - Naprawdę nie mam pojęcia.
Księżyc jest najlepszym słuchaczem. I wsparciem dla ukojenia nerwów.
Nie. To nie mogła być prawda. Ich matka, to dzielne uosobienie początku ich egzystencji, nie mogłaby wypowiedzieć tak zdradzieckich słów. Nie kazałaby mu spacerować w świetle wiszącej na nieboskłonie kuli będącej świadkiem rozgrywających się nad jeziorem tragedii, nie mogła, nie mogła. Bo to znaczyłoby, że bliżej jej do czarnoksiężnika, Von Rothbarta, wyszeptując wprost do niewinnego ucha sugestie wiodące do absolutnego zatracenia samego siebie. Czy Jacquelyn mogłaby być do tego zdolna? Z pewnością nie. To Vidari źle zrozumiał, nie pojął prawdziwego sensu skrytego za jej wypowiedzią, a poddał się bezmyślnie temu, co łatwe i co zdradliwe. Oczy Eden rozszerzyły się na moment, tylko na sekundę, w owładającym ją zdziwieniu, by potem powrócić do beznamiętności, która zagnieździła się w niej na co dzień; nawet momentalne przerażenie spowodowane jego wyznaniem - tym, co usłyszeć chciała, a nie tym, co usłyszeć powinna - nie było w stanie wykrzesać z niej siły potrzebnej do przełamania skorupy czarnego jajka, w jakim była zamknięta. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie dziś, nie tu. Spoczywający w brunatnej mazi krwi i płynów łabądek wciąż musiał czekać na słodki dzień wyklucia.
- Mama często ma rację, nawet bardzo, ale nie w tej kwestii. Nie słuchaj jej - fuknęła więc stanowczo, mając nadzieję, że to wystarczy, by wybić bliźniakowi tak poronione pomysły z głowy. Im częściej przechadzał się wystawiając twarz ku srebrnej poświacie księżyca, tym bardziej zapraszał do swojego serca jego truciznę. Eden wiedziała lepiej. Eden znała księżyc. Znała jego ulotne piękno, znała to uczucie, gdy chudziutka rączka sięga w jego kierunku a opuszki palców niemalże dotykają świetlistej tarczy, by potem łamać kości, wbijać ostre końcówki piór w nieprzygotowaną do tego skórę. Znała ten gorzki smak rozczarowania spędzający sen z oczu. Być może właśnie dlatego Vidari nie mógł spać. Tak, na pewno! Stały za tym jego spacery, jego pusta nadzieja na to, że noc będzie w stanie ukoić zszargane nerwami myśli; ale pomylił się, bardzo, spadał na samo dno jeziora. Tam, gdzie spoczywały martwe łabędzie. A Eden nie chciała, by jej brat był martwym łabędziem.
Po kolejnym wyznaniu, przyznaniu niewiedzy, delikatnie wyswobodziła się z jego objęć i odsunęła jedynie o mały krok. Blada dłoń popłynęła do góry, pozwalając zmysłowi dotyku poznać skórę jego twarzy. Najpierw przesunęła palcami po łuku brwiowym, przechodząc do grzbietu nosa, do policzków, ust, podbródka. Na swój sposób był piękny gdy cierpiał. Taki niewinny. Taki bezbronny. Czy tego właśnie potrzebowała Odetta? Przez chwilę sprawdzała na języku smak tej myśli, zastanawiała się, czy byłaby w stanie pozwolić, by te emocje doszły u niej do głosu. By owładnęły nią tak, jak władały nad Vidarim. Ale do tego potrzebny był ogień, wulkan plujący lawą, który najpierw topi grube warstwy lodu na swej drodze, torując przestrzeń dla karety ułomności; bo tym właśnie było dla niej przyznanie się do własnej słabości. Bliżej ci do czarnego łabędzia, Eden. Bliżej Ci do Odile. Bliżej ci do obrzydliwości, którego tak nienawidzisz. Bez słowa cofnęła dłoń.
Skryta w kieszeni szarego swetra różdżka zastąpiła ciekawość jego oblicza, nagle skierowana ku niewielkiemu, staromodnemu gramofonowi umieszczonemu pod sąsiednią ścianą. Wyszeptane Vingardium Leviosa. Płyta Jeziora Łabędziego uniosła się w powietrze, by następnie osiąść na czarnej, minimalistycznej okładce z pojedynczym białym ptakiem, a na jej miejsce lewitowała już następna, niepodpisana, całkowicie czarna. Igła instrumentu dotknęła zarysowanej powierzchni i uwolniła takt kolejnej piosenki. Nie zdarzało się to zbyt często, by Eden samoistnie zrezygnowała z tak ukochanych taktów na rzecz innych orkiestr, jednak tego wieczora, tej nocy, gdy księżyc swoją iluminacją podbijał chaber nieba, uważała, że jest to konieczne. Czasem mowa nie daje sobie rady. Czasem jest niewystarczająca, nieodpowiednia, rozpraszająca, do odkrycia tego, co czai się na dnie, w ciemnościach. Bo pod piaskiem usłanym łabędzim truchłem krył się potwór pragnący wydostać się na powierzchnię. I w niej, i w nim.
- Skoro już tu jesteś, zatańczysz ze mną - zdecydowała, choć w pierwotnym założeniu miało to być pytaniem. Odwrócona do bliźniaka plecami, po raz kolejny pozbyła się wierzchniego odzienia, zastępując je widokiem treningowego body. - Przed snem trzeba się zmęczyć, zamiast chodzić po zamku jak debil, Vid. Znasz ten utwór?
et postquam ego colcavi me in te, modo, colca te tu in me
Nie odwracając się w jego kierunku, jej plecy wygięły się w łuk, szeroki, głęboki, pełen gracji, a ręce powędrowały ku twarzy Vidariego jeszcze raz; ale tylko na chwilę, na moment, ulotnie, by potem pozwolić sobie opaść ku niemalże zbyt smukłej talii. Ich ruch zastąpiły wówczas nogi. Jedna do tyłu, tuż obok jego sylwetki, a potem razem, gdy wróciła do poprzedniej pozycji. Ręce do boku. Przecinające powietrze niczym noże pragnące uśmiercić lub ukorzyć cierpienie. Nienagannie ułożone palce, które same w sobie przywodziły na myśl dzieło sztuki starych mistrzów. Intensywne cieniowanie Rembrandta. Łagodne kolory Rubensa. Tym razem nie przymykała powiek. Nie. Wpatrując się intensywnie w Gryfona, pragnęła wydobyć z niego to, co ukryte, to, co trujące. Cyklamenowe pointy wzbite ku górze, pozwalające na piruet wokół niego, niewymuszona gracja. Tym razem była delikatna. Płynęła przez obłoki miliona zgromadzonych wokół nich galaktyk, jednocześnie nęcąc Vidariego, by do niej dołączył. Jakkolwiek. Nawet chwyciwszy jej dłoń, obracając się z nią do rytmu narzuconego przez dyrygenta melodii.
ista est mea creatura
Ułożone we wcześniej elegancki kok włosy rozwiane były przez godziny morderczego treningu, tego nieskończonego danse macabre, które teraz Eden starała się wygnać ze swojej pamięci. Nie dbała o to, czy brat rzeczywiście dołączył do jej tańca. Nie dbała o to, czy pozwolił ponieść się pięknu dekadencji rozkładu ciała, jakim ostatnio był dla niej balet za sprawą umiejętnie wpajanych jej ideałów przez Anastasyę; jedynie o to, że pląsała wokół niego jak płomień, jak palący się sopel lodu, raz po raz ułożony w innej figurze baletowej. Najpierw po jego prawej stronie. W mrugnięciu oka po lewej. Z tyłu. Z przodu. Była wszędzie, gdzie Gryfon chciał być. Była wszędzie, gdzie Gryfon za żadne skarby nie chciał być. I choć był to taniec prawdziwy, tak daleko było mu wciąż od prawdy skrywanej przez jej wnętrzności. Powiedz mi, Vidari. W tańcu.
ista est mea creatura
_________ 1. Kostki na zaklęcie 2. Piosenka grana przez gramofon 3. Znaczenie piosenki, mniej więcej: And after I have laid myself in you, now, lay yourself in me. This is my creature, this is my creature
Po swojej opowieści niecierpliwie wyczekiwał odpowiedzi siostry. Nawet tak mała część jego problemów była niezwykle trudna do zdradzenia, więc trudno było nie przewidzieć, że martwił się o odzew. Ba, był szczerze przerażony i widok emocji przechodzących przez dziewczynę, widoczne było to w jej oczach, jedynie wystraszyło go bardziej. Do przewidzenia był jej ostry ton, lecz na jego usłyszenie chłopak wyraźnie się skrzywił, cofając się o krok i nieznacznie odwracając spojrzenie. - Jesteś tego niezwykle pewna... - mruknął cicho, starając się uspokoić karuzelę emocji, które nim obecnie targały. Nagły wybuch brunetki go zabolał, fakt - jednak to stanowczy ton, jaki przybrała go przeraził. Jeśli w ten sposób reaguje na coś, co ich matka mówi to jak by zareagowała na usłyszenie całej wersji? Bez okrajania z żadnych faktów? Na chwilę obecną Vidari miał wrażenie, jakoby jego bliźniaczka mogła zareagować na te wieści znacznie gorzej, co bez wątpienia nim wstrząsnęło. Może i nie uderzyłoby go to tak bardzo, gdyby nie fakt, że po raz pierwszy powiedział tak dużo o swym problemie i nie spotkało się to z pozytywnym odzewem. Niestety. Przez następne chwile zastanawiał się czy nie lepszym pomysłem będzie się wycofać, zanim zrobi coś głupiego przez zranione emocje, jednak niespodziewany dotyk na twarzy go wybudził lekko z transu, w którym się znajdował. Nie było to niechciane, wręcz przeciwnie - w normalnej sytuacji Vidari cieszyłby się z owej czułości, teraz jednak nie potrafił zareagować, więc przez chwilę jedynie podniósł wzrok na dziewczynę. Tylko po to, by go po chwili znowu opuścić na podłogę. Jego ramiona stały się spięte, wyraźnie chłopak starał się zdusić swój własny lęk. W głowie odtwarzał dobrze już mu znane ćwiczenie na uspokojenie. Kiedyś nauczył go tego mugolski psycholog i trzeba mu przyznać - był to skuteczny sposób. Sztuczka ta polegała na kontrolowaniu swojego oddechu, poprzez powolne i głębokie wdechy, wydechy. Mężczyzna wiele razy mu wówczas powtarzał, że gdy osiągnie kontrolę nad tym - jego serce również spowolni, więc uspokoi go to. Cóż, wiedział co mówi i robi. Miliony pytań pojawiły się ponownie w jego głowie, gdy dziewczyna odsunęła się nieco bardziej i rzuciła zaklęcie na swój gramofon. Nie był to jednak utwór, który dobrze kojarzył. Ba, nie był pewny czy kiedykolwiek widział jego siostrę tańczącą do tego utworu. Zawsze musi być ten pierwszy raz, czyż nie? Z myśli wyrwało go nagłe stwierdzenie Eden. - Jesteś tego pewna? Oboje wiemy, że nie potrafię - odezwał się, by po chwili ponownie się skrzywić przez jej kolejne słowa. Od kiedy spacer to oznaka debilstwa? Pierwszy raz spotkał się z czymś takim, a już nie wspominajmy o tym, że każdy miał swoje sposoby. Vidari spacerował. Nie odpowiedział jednak na żadne z jej następnych słów, pozwalając by sama odczytała jego myśli. Czy wciąż zna go tak dobrze jak gdy byli te kilka lat młodsi? Nie był w stanie się poruszyć nawet gdy jej dotyk ponownie pojawil się na jego twarzy. Było to jednak tak ulotne, że nie zdążył zareagować - jednakże cofnął się o krok, nie wiedząc co zrobić. Chciał do niej dołączyć, ale dzisiejszy wieczór jedynie pokazał mu jak różni byli. Jak bardzo się od siebie oddalili. Czy naprawdę jeden taniec miał jakiekolwiek szanse to zmienić? Niemniej cofnięcie się o krok nie grało tu zadnej różnicy. Ona była wszędzie. Gdziekolwiek sie odwrócił, widział ją. Czuł jej obecność dookoła siebie. Nie wiedział kiedy ani dlaczego, ale gdy pojawiła sie wystarczająco blisko i miała obrócić się po raz kolejny - delikatnie złapał jej dłoń i pomógł jej z obrotem. Łagodnie, jakby wątpiąc w to, co robi. Pozwolił jednak jej poprowadzić ich ruchy, wiedząc, że wiedziała co robi. Sam jednak wciąż walczył ze swoimi emocjami, starając się zdusić własny lęk i świadomość, że pomimo swojej miłości do siostry i jej do niego - ich sekrety oddalały rodzeństwo coraz bardziej. Czy można się cofnąć do sytacji sprzed kilku lat?
Nie odpowiedziała. Znowu, znowu, była dla niego tylko ciszą, pląsającym po tafli jeziora łabędziem wzbijającym tumany powietrza ku nieboskłonie poprzez dramatyczne uderzenia skrzydłami. Gdzieś po drodze na pewno gubiła białe pióra. Gdzieś po drodze na pewno gubiła siebie, gubiła ich, w niepozornej mgiełce niedopowiedzeń i tajemnic jaka wypełniała ich płuca z każdym kolejnym ruchem. Splecione dłonie przy okazji piruetu. Splecione dłonie przy okazji obrotu. Splecione dłonie przy okazji popłynięcia w inną stronę. Nie pozwoliła, żeby owinięte wokół siebie nawzajem palce zostały pozbawione ciepła dotyku; zamiast tego delikatnie kierowała go w odpowiednim kierunku, zachęcając, by poddał się urokowi piosenki. Zrozumiał jej przekaz. Pozwól sobie wypełnić mnie.
Gdy Vidari odpowiadał na kolejne baletowe figury, kąciki jej ust unosiły się w ledwo dostrzegalnym, szczęśliwym uśmiechu. W pewnym sensie czuła, jakby to momentalne zjednoczenie dusz ze sztuką miało wszystko między nimi naprawić, skleić roztrzaskane fragmenty lustra i zaniechać kontynuacji przepowiedzianych lat spędzonych w nieszczęściu. Wierzyła w to. Wierzyła w to całą sobą, całą swoją esencją, z dziecięcą wręcz naiwnością. Jesteś moim potworem.
Kruche ręce powędrowały ku górze, by owinąć się wokół jego szyi, zaraz po tym, gdy wskazała jego kończynom usadowienie się na jej talii. Gdzieś za nimi, w galaktycznej oddali, między kolorowymi chmurami gwiezdnego pyłu, dochodził do głosu chór intonujący tak ważne słowa, a taniec zastygał w interwale. Nie poruszyła się już więcej. Nie teraz, nie teraz, nie gdy w końcu byli tak blisko, gdy byli niemalże jednym jak za dnia narodzin. Czuła na policzku jego oddech, ciepło jego dłoni przebijające przez blady róż baletowego body, słyszała w uszach huczące wręcz bicie jego serca. Łomotało między klatką stworzoną z żeber zupełnie tak, gdyby chciało się zeń wyrwać - i polecieć do niej na niewidzialnych skrzydłach, wprost pomiędzy jej bezpieczne dłonie. Ale tego nie zrobiło. Nie. Vidari nie mógł spaść na dno jeziora, jeszcze nie dziś. To przeklęte łabędzie nie miały serc.
- Powiedz mi, co się dzieje - poprosiła więc cicho, niemalże niesłyszalnie pomiędzy taktami melodii. Koszmary rodziły się z konkretnego łona. Niemożność zaznania onirycznego odpoczynku rodziła się z konkretnego łona. Łona, które brat postanowił przed nią skrywać, doprowadzając do tego, że teraz oboje stali na krawędzi przepaści. Bo przecież to nie ona się zmieniła. Nie ona. To nie ona poddała się czarom Von Rothbarta, słowom Anastasyi, i bezwładnie pozwalała się pochłonąć światu, który tak naprawdę nie istniał. To nie ona się zmieniła.
Siedzę. Próbuję myśleć samodzielnie. Wspomnienia powracając zbyt często. Każde kolejne bardziej dotkliwe niż poprzednie. Nie poddaję się. Nie mogę. Wiem, że zapomnienie znajduje się o krok. Zniszczyłoby ono jednak wszystko, na co tak ciężko pracowałem. Powoli. Powolutku. Budowałem swój świat na gruzach poprzedniego. Czeluście bezdennej przepaści ogarniały świat. Napierały na niego z każdej strony. Nie potrafiłem. Chciałem się oprzeć. Do tej pory miałem tę możliwość. Nie mogłem polec. Gdybym do tego dopuścił... Nigdy bym nie powrócił, miałem tę świadomość. Dlatego musiałem coś zrobić. Zabić czas. Poskromić myśli. Zamordować wspomnienia. Choć na chwilę. Na sekundę.
Muzyka była ukojeniem. Zawsze tak było. Nie wiedziałem, że na zawsze miało pozostać. Siedzenie z gitarą w dłoni, delikatne muskanie strun opuszkami palców. Każdy sądził, że to tylko dźwięki. Dla mnie, to było od zawsze coś więcej. Przesuwanie skórą po chropowatości metalu było uspokajające. Kojące. Pozwalało na chwilę oderwać myśli od rzeczywistości. Od wspomnień. Od wszystkiego, co doczesne. W pewien sposób przypominało obcowanie z kobietą. W obu przypadkach: nieprawidłowy ruch powodował zgrzyt. Melodia pozostawała tylko cichym westchnieniem a zamiast niej pojawiał się gniew. Nierzadko towarzyszyła mu złość. Irytacja irracjonalnym stanem rzeczy. Próba naprawy wszystkiego, co było wcześniej. Tak dobrze mi znana. Zarówno w muzyce jak w życiu codziennym. Gwiezdna sala wydawała się być idealna. Chłód podłogi wpływał na moje ciało. Jego podwyższona temperatura była poskromiona. Wiedziałem, czemu taka była. Nie chciałem się do tego przyznać. Podpora w postaci ściany stykała się z moimi plecami. Długie nogi leniwie wyciągnąłem przed siebie. Za uchem orle pióro, które delikatnie „zdobiło” mój kark ciemnym atramentem. Nie zwracałem na to uwagi. Tworzyłem. Potrafiłem zapomnieć o całym świecie. Przemawiała przeze mnie muzyka. Nuty same pojawiały się na pergaminie. Czułem, jakbym był dla nich tylko niezbędnym narzędziem. Jednak to one kierowały moim umysłem. Pragnieniem pokazania, że coś znaczę. Że wciąż potrafię wyrazić siebie. Nie zapomniałem, jak to się robi. Nigdy nie przestałem tworzyć.
Kolejne muśnięcie strun. Ponownie otaczają mnie dźwięki gitary. Tak dobrze znane, tak bardzo upragnione. Niezbędne do osiągnięcia katharsis. Powodowały chęć powrotu. Jednak nie do starych nawyków. Raczej do publiczności. Do kolejnych opowieści. O moim świecie, moich odczuciach. O historiach z nimi związanych. O mojej obserwacji świata wokół mnie. Lubiłem to. Jednak to przeminęło. Razem z dawnymi czasami. Pozostało tylko wspomnieniem.
Chciałem stworzyć nową historię Wiedziałem, jakie słowa przelać na papier. Co powiedzieć, aby mnie usłyszano. I właśnie to robiłem. Tworzyłem kolejny utwór. W swojej opinii, miałem nadzieję na dzieło. Nie chciałem jednak teraz go ujawniać. Miało pozostać tajne i bezpieczne. W najbezpieczniejszym miejscu na świecie. W moim własnym umyśle. Bo tylko tam, mogło pozostać nietknięte. Zapisać chciałem tylko nuty. Te, które mogły ulecieć. Tylko niektóre. Co odpowiedniejsze momenty powstającego „utworu”. Tak, aby wciąż pozostawały zagadką. Znaną tylko mnie.
Idź-szybciej. Oglądała się przez ramię bardzo dyskretnie, ale już była absolutnie pewna, że on za nią idzie - zbyt bardzo kluczyła, a on podążał jej śladem, żeby był to tylko przypadek. Czuła, że zaczyna panikować i już kompletnie nie wie, co ze sobą zrobić. Czy chciał jej zrobić fizyczną krzywdę, czy tylko coś zabrać? Przecież w ogóle niczego przy sobie nie miała. Trzeba było od razu po zajęciach iść do domu, a nie włóczyć się po szkole. W dodatku nie miała się do czego przytulić, bo teczka z nutami gdzieś się zawieruszyła, a Beethoven wylegiwał się dziś w jej mieszkaniu. Nie miała też ze sobą żadnej książki, więc zupełnie nic nie dodawało jej otuchy w ucieczce przed prawie-nieznajomym. Prawie, bo trudno było nie zapamiętać tej twarzy, przystojnej, ale przywodzącej na myśl nie najmilsze wspomnienia. Zapamiętał ten stary incydent i chciał odwetu? Czy miała stać się zupełnie przypadkową ofiarą? I czego ofiarą? Nie mogła już bardziej przyspieszyć kroku, a nie chciała biec, bo pewnie on też zacząłby biec i dopadłby ją szybciej. Chwilę zajęło jej podjęcie decyzji - skręciła za róg, otworzyła pierwsze z brzegu drzwi i możliwie jak najciszej je zamknęła. Zrobiła kilka kroków w głąb pokoju i odetchnęła głęboko. Albo go zmyliła, albo jednak za nią nie szedł - przynajmniej tak jej się wydawało po tych kilku sekundach względnego spokoju. Zamknęła oczy. Serce tłukło się w jej kruchej piersi, niemalże łamiąc żebra, a kolana drżały. Piekły ją mięśnie od zbyt szybkiego tempa. Naprawdę aż tak się wystraszyła jakiegoś niewinnego blondynka? Raczej nie zrobiłby jej wielkiej krzywdy. Poczuła wstyd i okropne zażenowanie, że jest tak wstydliwa i tchórzliwa, że ucieka przed byle chłopcem jak spłoszone zwierzątko. Może tylko chciał się zapytać o godzinę jutrzejszej lekcji zaklęć albo o pracę domową z historii magii? Żałosna jesteś, Josie.
Późną nocą, może wczesnym rankiem, zanim jeszcze słońce wychyliło swoją niewdzięczną twarz zza horyzontu, otrzymała, zagrzebana w ciepłych pieleszach list. Korespondencja, która nie mogła czekać do śniadania, która nie mogła czekać, aż sowy gęsto zasnują sklepienie Wielkiej Sali, korespondencja przeznaczona tylko dla niej, nakreślona pochyłym, wąskim pismem jej matki. Takim podobnym do jej własnego. Litery składały się w słowa, słowa w zdania, wszystkie kursywą jakby zgarbione ciężarem swojej treści. Nie mogła zasnąć, przewracając się niespokojnie po materacu, czytała treść krótkiej wiadomości podpisanej Mama raz za razem, by w końcu wciągnąć na chudą dupę dres i trochę zbyt dużą bluzę, którą kiedyś, w zamierzchłych czasach w wakacje ukradła Gunnarowi. Błąkanie się nocą po korytarzach nie ma sensu, szczególnie jeśli się jest takim pechowcem jak Harlow, można mieć pewność, że prędzej czy później natknie się na prefekta, który urwie jej sto tysięcy punktów, a potem Edgar ją zamorduje i wypcha, by postawić na kominku w kolekcji uczniów, których nienawidził najbardziej. Jakimś cudem jednak dotrwała do świtu, otulona cichym szmerem samotności, ciepłym pledem anonimowości, odprowadzana po korytarzach milczącym spojrzeniem posyłanym jej z ram mijanych obrazów. Na drugie piętro dotarła późno, choć i tak wcześnie w perspektywie pozostałych uczniów, którzy gęsto zmierzali na śniadanie. Nie miała ochoty jeść, już od dawna w sumie, dziś jeszcze mniej niż zazwyczaj. Chodziła do tej pory struta zupełnie inną trucizną, szukając zupełnie innego leku. Wplątując się w błahe i płytkie koleżeńskie relacje by znaleźć panaceum na ten cierń w boku jakim była daleka od niechcianej relacja damsko-męska, której nie potrafiła ugryźć - szukała towarzystwa chcąc świętego spokoju. Teraz? Teraz wprost przeciwnie, umykała do odosobnienia wiedząc, że nie chce być sama. A jednak. Ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, pomiędzy dwiema smugami pastelowego światła słońca, wpadającego przez wysokie witrażowe okna, stała samotnie na środku sali i patrzyła w wymalowane na suficie gwiazdy. Była niewyspana, zmęczona, była rozdrażniona i smutna, była w najsłabszym psychicznym momencie w jakim można było ją zastać i choć powinno być w życiu inaczej, nie każdy zasługuje na chwilę świętego spokoju. Słysząc kroki na korytarzu powoli oderwała wzrok od gwiazd i spojrzała przez ramię zaciskając palce na wymiętym już do granic możliwości pergaminie listu. W cieniu korytarza, zanim jeszcze zstąpił w plamy słonecznej światłości, widziała już jego postać. Nie musiała się nawet przyglądać, stał się jej kolejną alergią, jedną z wielu, doprowadzających do szału, drażniących w gardle i wywołujących swędzenie. Powinna była w tej chwili wyjść, zadrzeć nosa jak to miała w zwyczaju i wymaszerować dumnie, zamaszyście mijając go niczym cesarzowa wsiura, ale jaka z niej była cesarzowa w dresach? Z tym zmęczeniem wymalowanym cieniami pod oczami, tą mordą, która nie była w stanie się nawet specjalnie szpetnie na jego widok skrzywić. Wróciła spojrzeniem na sufit.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Coś się zmieniło. Coś się kończy, a coś zaczyna. Pod wpływem ich własnych pochopnych, niechybnie też idiotycznych decyzji, niesionych falą na tym wzburzonym morzu ich emocji. Byli winni tego wszystkiego wyłącznie sobie. Jedni bardziej od innych. Jedni też bardziej od innych byli w stanie udawać, że nic się nie stało, być może doprowadzając tym drugą stronę do szału. A może nie? Ciężko stwierdzić. Swansea w ostatnich dniach w ogóle się na Harlow nie napotykał. Nie miał pojęcia czy ta specjalnie umykała mu z drogi (wszak jego zauważyć w tłumie było o wiele prościej, niż tę małą jasnowłosą pchłę) czy może był to jedynie czysty przypadek. Hogwart był duży, mógł być to nawet czysty przypadek. Chociaż Cassius zazwyczaj nie zawracał sobie głowy własnym zachowaniem i decydował się na brnięcie tą samą, wybraną przed laty ścieżką nawet wówczas, gdy przestawało sprawiać mu to przyjemność tym razem było kompletnie inaczej. Był uparty jak hipogryf i tak jak on miał tendencję do rozdzierania szponami każdego, kto chociażby naruszył jego godność. Tym razem jednak miał wrażenie, że to on bardziej naruszył godność tej drugiej osoby. W jego oczach to w pewien chory, pokręcony sposób zerowało wszystkie ich winy i sprawiało, że zarówno Dina jak i on byli wciąż na tej samej stopie jak przed kilkoma tygodniami, kiedy złośliwie rzucali w siebie z wieży żabim skrzekiem. Trudno jednak było porównywać miotanie ingrediencjami do przewracania się na ziemię i potrzeby wybijania drugiej stronie zębów. Jego emocje zdążyły już opaść. Nie wściekał się nawet za poranioną brzydko rękę, którą zdążył już potraktować eliksirem uzdrawiającym. Po zębach Diny nie było już ani jednego śladu. Więcej za to było ich na jego płaszczyku godności, ale spychał te myśli na drugi plan, zupełnie nie widząc celu w rozpatrywaniu ich teraz czy później. Nigdy więcej. Zaskakująca myśl jak na kogoś, kto często widział w zemście coś więcej, niż jedynie styl życia. Cassius Swansea był osobą skomplikowaną, sprzeczną, decydującą o wszystkim pod wpływem chwili. Często też nie decydował wcale, decydując się na ślepe działanie wedle własnych zachcianek, bądź pod wpływem niszczycielskich niczym szatańska pożoga emocji. I tym razem wybrał się na spacer po zamku zamiast udawać się na ucztę. I tak samo jak zwykle wybrał pierwsze drzwi z boku, niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, że faktycznie może tutaj kogoś zastać. Zdziwił się więc całkiem konkretnie, gdy okazało się, że śmieszna, gwiezdna sala, w której już niegdyś przebywał okazała się zajęta przez drobną, jasnowłosą postać. Ubraną dziwnie niechlujnie, co natychmiast dostrzegł, a jednak bardziej normalnie, niż ci zakuci w czarodziejskie szaty uczniowie, klony bez gustu. Zmierzył ją spojrzeniem i tak nieco marszcząc nos na ten jej dresik i bluzę, chociaż nie powiedział nic, co już samo w sobie zdradzało, że coś między nimi było nie w porządku. Coś się skończyło… - I to już? - Zapytał zaczepnie, bo po skrzyżowaniu się ich spojrzeń ciężko było oczekiwać, że Claudine go nie zauważyła. Widziała bardzo dobrze. Najwidoczniej nie mógł żyć z myślą, że ktokolwiek ignoruje jego obecność, gdy już przebywa w tym samym pomieszczeniu. Zwłaszcza ona. Podszedł bliżej, ręce nonszalancko moszcząc w kieszeniach ciemnych jeansów. Spojrzał na nią z góry. Bez agresji, jedynie z ciekawością. Zobaczył kartkę, spróbował oczytać słowa. Mimowolnie nieco nachylił się ku niej, gdy to robił. Pachniał papierosami i drogimi perfumami, chociaż jego ubrania przesiąkły już zapachem farby. Wstał wcześniej i malował czy może w ogóle się nie kładł? - Wyglądasz jak gówno. - Zauważył jeszcze uprzejmie, kiedy zorientował się, że jej bladą twarz szpecą dodatkowo ciemne podkowy pod oczami.
Fascynującym rdzeniem tej relacji był fakt, że choćby oboje wybierali bycie ponad to, wyższość i chłodną obojętność - był to stan nietrwały. Zarówno ona, jak i on mieli w rękach klucz matkę, ingrediencję doskonałą, ostatni składnik, którego wystarczyło rzucić okruch w stronę drugiego, by zaprzepaścić wszelki spokój, by złamać każdą lodową krę, by spopielić wszystko co rozsądne kiedykolwiek zakwitło w głowie. Było w tej relacji coś, czego nie chciała uznać, a co jawiło się strasznie potrzebnym, uzależniającym, coś, z czego wcale nie chciała rezygnować mimo, że wypierała się tego każdego dnia. Być może ten dyskomfort, ta alergia, ta reakcja organizmu wcale nie byłą związana stricte z jego osobą, a z całym tym wysiłkiem jaki wewnętrznie wykonywała, by oszukiwać samą siebie. Zamknęła oczy licząc jego kroki, monstrualne, zwierzęce susy nieuniknionego. Jeden, drugi, trzeci, zapach osoby Cassiusa dosięgnął jej szybciej niż fizycznie się z nią zrównał. Zapach wszystkiego, czego nienawidziła najbardziej. Otworzyła lekko jedno oko, po to tylko by zaraz znów je zamknąć zniechęcona i zniesmaczona faktem, że wciąż był równie wielki i wysoki jak ostatnim razem. - Zaraz dostaniesz zeza. - powiedziała zaciskając palce ciaśniej na pergaminie i wciągając go bardziej pod pachę. O ile był w stanie rozszyfrować tę ostrą kaligrafię dostrzegł kilka słów. Coś o niejakiej Constantine, o tym, że została uznana za zaginioną. Powód tego zaginięcia niknął jednak pod bladymi palcami, a teraz, ponieważ chcący czy nie okazał zainteresowanie pergaminem, ukryła go wciskając głęboko w kieszeń. - Strasznie mi przykro... - wycedziła - ...że wyglądam jak gówno. Wiem jakim jesteś estetą, zanotuje sobie by po lunchu z żalu rzucić się z najwyższej wieży. - złośliwość jak każda inna, a jednak jakaś taka bez ikry, bez rozbawienia, którym podszyte są zazwyczaj jej komentarze. Pomimo zbieranego latami arsenału kąśliwych uwag i pretensjonalnych wyrzutów dochodziła do wniosku, że chyba mówi w obcym języku skoro do tego typa wciąż nie dociera jak bardzo niską - pomimo wprost przeciwnych rozmiarów - jest dla niej osobą. Mniej niż karłem, niż karaluchem. Gdyby był karaluchem nawet nie chciałaby go rozdeptać! Zastanawiała się, czy kiedyś język ludzki wykształci odpowiednie słowa, czy jej krtań nauczy się odpowiednich tonów i będzie w stanie zakomunikować mu wszystko to, co chciała. Żyli w magicznym świecie, a jedna wciąż nie zostało opracowane dobre zaklęcie umożliwiające połączenie się dwóch mózgów w jakimś podświadomym neuronalnym strumieniu świadomości, umożliwiającemu komunikację na płaszczyznach na których zawodziły zwykłe słowa. - Wiesz co mówią o tej sali? - powiedziała ściągając usta. Żyli przecież właśnie tu, właśnie w magicznym świecie, w sali mogącej wyrazić więcej niż najbardziej kwieciste peany, niż najpiękniej skonstruowane zdania- Daj mi rękę. - wyciągnęła rękę z kieszeni wystawiając ją w roszczeniowym geście w jego kierunku, nie spoglądając jednak w jego stronę ze świadomością, że jeśli to zrobi, to się rozmyśli. Wzrokiem śledziła sklepienie w poszukiwaniu tej najjaśniejszej, tak mówili? Tej najjaśniejszej. Tam gdzie zawodził angielski przecież mogła liczyć na kurioza komnat tego zamku - in for a penny in for a pound.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Denerwowała go jej obojętność. Kiedy uchyliła na moment oko tylko po to, aby za moment je zamknąć, Cassius ściągnął nieco usta w ten swój grymas niezadowolenia. Sądził, ze znowu go zignoruje, a to już zdecydowanie nie pozwoliłoby mu zachować się wobec niej tak uprzejmie jak w tym momencie. Tak, pomimo tej „gównianej” treści, naprawdę był w tym momencie wyjątkowo potulny jak na to, jaki do tej pory bywał w jej obecności. Teraz był po prostu uszczypliwie zaczepiający zamiast po prostu wrogi. Odpowiedziała mu jednak, co mimowolnie wywołało u niego niewielki uśmiech. Nie zdołał ukryć zadowolenia, a jednak mógł je przekuć w kpinę, która pasowała mu zdecydowanie bardziej, niż ten ludzki odruch, jaki właśnie objawił. - Jakby mój zez miałby ci w czymś przeszkadzać. - Odniósł się do słów, zgrabnie unikając w ten sposób idącego za nimi przekazu. Łowił pochyłe pismo z nieuprzejmą, ciekawską precyzją grafologa. Sam przecież pisał jak kura pazurem pismem pochyłym, ostrym i wściekłym jak jego charakter. - Co to za Constantine? - Zapytał, zupełnie nie zastanawiając się nad tym czy było to pytanie taktowne. Wiedział, że nie było, najpewniej dlatego je zadał. Nieszczególnie też zależało mu na odpowiedzi, więc nie łudził się nawet, że mu jej udzieli, ani nie zamierzał jej z niej wydobywać. Pozwolił schować jej kartkę bez większych awantur. Po prostu przewrócił oczami w ten swój denerwujący sposób, czego ona najpewniej miała nie zauważać, skoro wciąż udawała, że go nie widzi. To wszystko sprawiało, że odzywała się w nim jakaś niewypowiedziana potrzeba, aby po prostu wciąż robić jej na złość. Kiedy zamykała oczy, pragnął włazić i wciskać się przed nią w ten sposób, aby jednak była zmuszona przyznać, że oto tu jest i widzi go, że nie zniknął i nie przestał się dla niej liczyć. Nawet najgorętsza nienawiść była mu milsza od tej suchej obojętności, jaka zresztą przecież wcale jej nie pasowała. Uniósł brwi, kiedy dodała kilka słów. - Mogę ci pomóc, nawet w tej chwili. Bez lunchu polecisz dalej. - Odpowiedział, dziwnie neutralnie i nieuszczypliwie. Odezwał się tylko i wyłącznie po to, aby nie dać jej satysfakcji wywołanym milczeniem, chociaż w głowie zachodził o co może jej chodzić. Dlaczego taka z niej zdechła flądra. Co takiego się zmieniło, że przestała chcieć wydrapać mu oczy. Nie podobało mu się to tak bardzo, że musiał poznać prawdę. - Nie - powiedział po prostu. Szczerze, bo i nie wykazywał szczególnego zainteresowania dziwactwami zamkowych komnat. Fakt, że w większości bywał sam też najwidoczniej nie pomagał mu zrozumieć sposobu ich działania. Toteż kiedy wyciągnęła rękę, on po prostu bezmyślnie ją chwycił, bo i pomyślał sobie, że najpewniej się tego po nim nie spodziewa. Chciał zrobić jej na złość, jednocześnie zaspokajając własną ciekawość. Upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Jego palce były zimne, najpewniej dopiero co wrócił z porannego palenia i lekko szare od farby, co tylko potwierdzałoby teorię o malowaniu z samego rana. Uniósł spojrzenie tam gdzie ona, bo wpatrując się w sufit najwidoczniej spodziewała się ujrzeć tam coś interesującego.
Na jego pytanie odpowiedziała wymowna cisza. Sufit nie był aż tak zajmujący, jednak Harlow wpatrywała się w niego z takim zapałem, jakby tam przynajmniej Boschowski Ogród rozkoszy ze wszystkimi detalami analizowała. Wiedząc o nim wciąż niewiele, mimo tak szczerej, wieloletniej i doglądanej z uwagą nienawiści, nie spodziewała się, że Cassius Swansea mógłby zrozumieć lęk, jaki zakwitł dzisiaj w jej sercu. - To moja siostra. - powiedziała z suchością w gardle. Nie spodziewała się, by potrafił wymyślić w swoim zakutym łbie jakie to straszne uczucie kogoś stracić, a już na pewno nie stracić siostrę. Miał przecież kuzynów na pęczki, pewnie jakby mu któryś zaginął nawet by się nie zorientował. Poza tym, uważała, że zamiast serca nosił w piersi kawałek zamarzniętego krowiego placka, trudno więc zakładać, że byłby zdolny do jakiegokolwiek poczucia żalu. Skrzywiła się zaraz, bo pomimo, że to były tylko trzy sowa, były to o trzy słowa więcej niż zamierzała w tym temacie mówić. Cmoknęła z niezadowoleniem patrząc na niego krzywo. - Tylko skończony palant mógłby odmówić samobójcy ostatniego posiłku. - powiedziała obnażając zęby w sugestii, że właśnie go nazywa tym skończonym palantem. To zresztą nie było nic nowego, korzystała przecież z każdej możliwej okazji by podkreślić za jakiego ćwierćinteligenta go uważa, prawie jakby sama nie była wcale kuną bystrą jak woda w studni. Nie spodziewała się wprawdzie, by ją tak po prostu złapał za rękę. Trudno powiedzieć czemu w ogóle zakładała, że to zrobi, no ale przecież wyciągnęła rękę, tak? No to chyba musiała brać pod uwagę, że odpowie na ten gest - a jednak, gdy jego zimna skóra zetknęła się z jej,w pierwszym odruchu miała ochotę cofnąć rękę i wsadzić ją głęboko do kieszeni, coby uchronić się przed jego dotykiem. To jednak równałoby się kapitulacji, a przecież nie będzie mu okazywać słabości, ani teraz, ani nigdy - mimo, że dotyk tych właśnie zimnych dłoni kojarzył się jej tylko z krzywdą. Trudno by było inaczej, był chyba pierwszym mężczyzną, który podniósł na nią rękę, a mimo to, cóż, niezaprzeczalnie dawała świadectwo swojego masochizmu garnąć do tego dotyku. Palce miał tak długie, że przypominały blade odnóża pająka, który jej rączkę złapał jak ofiarę. Ani mrugnęła. - Mówią - zaczęła zamykając drobne klamerki swoich palców na tej paskudnej, pięknej łapie- Że jeśli wezmę Cie za rękę i popatrzysz na tę gwiazdę - podniosła drugą rękę wskazując konkretne miejsce na suficie- to się dowiesz, jak bardzo Cię nienawidzę. - dokończyła prawie szeptem. Pomimo słonecznego poranka, wpuszczającego do pomieszczenia przez okna wiele ciepłego światła, sufit zaścielił się powoli gęstą falą chmur. Altostratusy, zbudowane z wody i brzęczących w ciszy jak maleńkie kryształy, ostrych drobinek lodu przepłynęły nad nimi nabierając ciemnych odcieni marengo, zaraz za nimi, kłębiaste, deszczowe cumulonimbusy zwijające w antracytowy wał burzowy. Błyskawica ostrym blaskiem przecięła niebo, jak ostry nóż tnący materiał rozerwała nimbostratusy w spektakularnym rozplataniu, odsłaniając kryjące się pod nimi atramentowe niebo usłane tysiącami lśniących jak cekiny gwiazd. Lśniące leniwie centrum galaktyki, obłoki Magellana tulące blask satelit przeplatanych z ciemnością wszechświata. Gwiazdy składające się w gwiazdozbiory w tańcu tak łagodnym, że nie mogła oderwać od nich oczu, Strzelec, Perseusz, Orion.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Tym razem nie odpowiedział. Pozwolił, aby te słowa rozgrzmiały w ciszy długim echem, podczas gdy on naprawdę nie wiedział czy powinien wbić w nią szpilę czy raczej nie. Z jednej strony wokół niego od lat krążyli członkowie licznej rodziny, a jednak ich relacje były bardzo skomplikowane jak na czysto rodzinne. Jednych gorąco nienawidził, innych kochał szczerą miłością. Chociaż ktoś taki jak on zdawał się być wykuty z lodowatej, niewzruszonej skały, względem niektórych kuzynek czy chociażby własnej siostry był zazwyczaj delikatniejszy w obyciu. Wiedział o tym każdy, kto chociaż raz dostrzegł go idącego pod ramię z Billie czy niosącego dzielnie książki Caelestine, jaka jak zwykle przeładowała torbę podczas wizyty w bibliotece. Mimo wszystko nie zdawał sobie sprawy z tego czy atakując ją słowem w istocie zrani ją dokładnie tak jak chciał czy wprost przeciwnie, dogodzi ją łącząc się z nią w nienawiści. Ten jeden jedyny raz po prostu pozwolił tematowi rozbrzmieć i wygasnąć. Jak nie on, a zarazem tak bardzo jak on. Unikając potencjalnej kompromitacji wolał zachować siły na później. I uśmiechnął się, z radością przyjmując jej kolejne słowa, bo podczas gdy ona jeżyła się i szczerzyła kły jak rozwścieczony jamnik, on odzyskiwał balans odnajdując się w tej rozmowie. - Kiedy cię zrzucę to nie będzie żadne samobójstwo - uściślił, posyłając jej uśmiech tak obrzydliwie miły, że aż ciarek można było od niego dostać. Tak samo od dotyku jej palców. Jej chuda, słaba dłoń była jakaś taka nieporęczna w trzymaniu. Obca, to chyba był główny argument przeciw niej i fakt, że należała do Diny też niekorzystnie wpływał na jej jakość. Mimo wszystko musiał przyznać, że było to ciekawe doświadczenie. Samo trzymanie jej, bo przecież na niebo nie zdołał jeszcze spojrzeć. On paradoksalnie cofać się nie chciał. Wręcz miał ochotę jeszcze bardziej naprzeć na jej sferę fizyczności i zburzyć resztki spokoju, jakimi się otaczała. Mimo wszystko zaczekał z tym wszystkim, bo i podążył za wskazaniem jej palców, starając się zauważyć na wiszącym nad nimi niebie coś interesującego. Z początku wszystko to wydało mu się oczywiste. Gęsty woal z ciemności rozpraszany błyskawicami oraz kłębiącymi się wokół niech miękkimi, mrocznymi chmurami. Burzliwe niebo wywołało na jego ustach nieznaczny uśmiech zadowolenia. Pocieszającą wydała mu się myśl, że chociaż ona sama nie zdołała cisnąć w niego mieczem, gdy tutaj wszedł, wciąż skłonna była gryźć go w rękę do samej krwi. Tylko może nie teraz, nie w tych dziwnych, siostrzanych okolicznościach. Wtedy też wreszcie załapał, dlaczego była tak przybita. Poczuł względem niej jeszcze większą niechęć. Nie było dla niego nic gorszego od pocieszania, a chociaż nawet mu w głowie nie postało, aby mógł podrzucić jej chociażby jedno miłe słowo to i tak wewnętrznie aż się wzdrygnął. To znaczy, wzdrygnąłby się, gdyby na niebie ni stąd ni zowąd nagle nie pojawiły się rozświetlone gwiazdy. Zmarszczył brwi w zamyśleniu, starając się pojąć znaczenie wszystkich tych małych punktów śmiejących się do niego tym urokliwym blaskiem, ale był na to zbyt niecierpliwy i zamknięty na jakikolwiek przekaz. Zbyt tępy i przyziemny. - Całkiem ładna ta twoja nienawiść. - Zauważył tylko, nie mogąc jej odmówić chociaż tego jednego.
Wpatrywała się w piękno nocnego nieba malujące się nad ich głowami bez słowa, jakby zupełnie zapominając gdzie są, zapominając, że trzyma za rękę swojego największego arcy wroga, że ten widok miał przedstawiać zupełnie inne uczucie. Nie była królową wszelkich nauk, z Astronomią miała na bakier jak w sumie z większością przedmiotów, mimo szczerych chęci musiała włożyć wiele pracy w rozumienie podróży ciał niebieskich po nieskończoności w której dryfowała ich planeta. Podążała wzrokiem za migotliwym tańcem astronomicznych plejad, za odległymi mgławicami, błękitnymi olbrzymami i kwazarami błyskającymi w ciemnościach. Było w nocnym niebie coś, co trącało w niej najbardziej ukrywane struny uczuć, choć nie miała wielkiego pojęcia o wszechświecie darzyła gwiazdy głębokim miłowaniem. Piękne i odległe, nieuchwytne, choć dostrzegalne tu i teraz dla pcheł zamieszkujących powierzchnię planety - dawno temu martwe, nieistniejące, a jednak których światło wciąż mknęło przez setki lat świetlnych, ciesząc ludzkie oko. Być może to ta przeklęta natura rusałki garnąca do meandrów przyrody, albo zwyczajnie miała w sobie jednak wrażliwość większą niż niedorozwinięty gumochłon. Trzymała się dłoni Swansea jakby był kotwicą w tej rzeczywistości, kiedy droga mleczna leniwie, kusząco rozplotła się przed ich oczami przybliżając się, ukazując pękate i promieniste obłoki Magellana. Jeden z nich, gęstniejąc emanował trudną do opisania energią stając się prze ich oczami pierwszą, lśniącą protogwiazdą, rosnącą nieubłaganie, dojrzewającą w ogniu i blasku. Błękitny nadolbrzym świecił światłem tak jasnym, że konkurowało ono z naturalnym słonecznym blaskiem, którego zdawała się już nie dostrzegać, aż wielka, spektakularna supernova eksplodowała feerią swoich barw zalewając ich postacie, podłogę i ściany swoim promieniowaniem. Ładna ta Twoja nienawiść. Porażona tym widokiem, tymi słowami, wyrwała gwałtownie rękę z jego uścisku. Nie to chciała mu pokazać, nie tak miało być. Zmarszczyła gniewnie brwi, bo to na pewno była jego wina - wszystko było przecież jego winą. Magiczne imaginarium nocnego nieba rozmyło się, gdy przycisnęła dłoń, chwilę temu zamkniętą w jego palcach, do piersi z wyrazem ogromnego oburzenia. Słyszała, że ma być inaczej, że obrazem najszczerszej nienawiści w tej sali jest wielka, elektryzująca burza mogąca wstrząsnąć najmniejszym atomem obserwującego. No i gdzie ta burza? Co to za oszustwo? Pewnie rzucił jakieś psujące zaklęcie, albo nie, sam był jak psujące zaklęcie. Cholerny Swansea, swoim istnieniem niweczył wszystko! - Nie przyzwyczajaj się, Swansea. - warknęła, wycierając rękę o bluzę, w geście tak mu znajomym. Lubiła podkreślać jak bardzo była obrzydzona jego osobą, oprawie tak bardzo jak on jego, choć nigdy nie pozwoliłaby sobie nazwać go żadnym plugawym epitetem na miarę mieszańca, nawet gdyby nim w rzeczywistości był. Patrzyła na niego w milczeniu przeciągającą się chwilę, z której upływem na jej twarzy malował się coraz większy gniew i zniesmaczenie. Przez kilka oddechów jedynie, jakaś część, ułamek jej podświadomości próbował połapać się w zrozumieniu, interpretacji tej wielkiej wizji narodzin najjaśniejszych z gwiazd. Czy taki był im pisany los? Spalić się wzajemnie? A proszę bardzo! Wsadziła ręce w kieszenie i odwróciła głowę zadzierając nosa. O.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Czy podobna niewrażliwość na piękno przyrody to była przywarą należąca wyłącznie do tego jednego ze Swansea? Czy być może jakiś gen, upodobanie czy myśl skłaniająca go ku miłowaniu ludzkiego ciała sprawiała, że nie był w stanie w chmurach czy tęczy dostrzec wszystkiego tego czym zachwycało się pospólstwo? Trudno powiedzieć, a jeszcze ciężej ostatecznie to stwierdzić i dokleić mu jedną z łatek. Patrzył w migające na niebie gwiazdy, rozpoznawał pojedyncze błyski, zdawał sobie nawet sprawę z poszczególnych układów budujących całe konstelacje. Widział planety, słońca i śmigające nad nimi komety, ale tak naprawdę zachwyciło go dopiero narodzenie się zniszczenia. Oczy mu błyszczały, chociaż głos miał tępy, mrukliwy jak żyletka. Nie umywało się to do piękna splecionych ramion i nagich, ludzkich kości starających przebić się przez skórę. Delikatne sploty żył wyznaczały ścieżkę o wiele urokliwszą od Drogi Mlecznej, a pulsujące serce było rytmicznym, doskonałym wybuchem powtarzającym się tak długo jak tylko starczyło mu sił. Czymże więc była supernowa i dzieło większe i poważniejsze, niż jego ukochane obrazy, ot niewielki fragment całego dzieła stworzenia? Dla niego jedynie pięknym epizodem wygasającym niespodziewanie, kiedy jej szponiasta łapa przypomniała sobie gdzie jest jej miejsce. Niebo ponownie stało się obrzydliwie neutralne, co natychmiast sprawiło, że kompletnie stracił nim zainteresowanie. Wobec tego spojrzał na nią, która to właśnie pieczołowicie wycierała palce, jakby obawiała się, że może ją czymś zarazić. Paradoksalnie uśmiechnął się na ten widok, nasycając ten gest odpowiednią porcją złośliwości. - Nigdy nie przyzwyczaję się do twoich porażek. Chcę je za każdym razem przeżywać z tą samą przyjemnością co za pierwszym razem. - Oznajmił, chcąc sprowokować ją do spojrzenia na siebie. Kiepsko mu to wyszło, skoro tylko odwróciła się do niego plecami. - Co spodziewałaś się tam zobaczyć, skoro zamieszanie i widmo zagłady cię zawiodły? - Zaatakował, pijąc oczywiście do gniewu, jaki dostrzegł na jej twarzy sekundę po tym jak wyrwała rękę spomiędzy jego palców. Nacierał, jak zawsze nieubłaganie. Wykorzystał swą spostrzegawczość jak zwykle do kolejnego z niecnych celów. Chciał ją podburzyć, zmusić do tego, aby wyjaśniła mu co do cholery miało oznaczać całe to niebo. Nieszczególnie wierzył w te wszystkie magiczne bzdury z Hogwartu, stawiając zaczarowane sklepienie na równi z ciasteczkami z wróżbą. Po raz pierwszy w życiu aż tak się czymś przejął, czego ona z pewnością nie mogła wiedzieć. Chyba, że szokiem dla niej byłoby już samo to, że oto Swansea faktycznie zauważył, że coś związanego z nią może być „całkiem ładne”. Złapał ją za ramię i szarpnął, aby na niego spojrzała. - Patrz na mnie jak do ciebie mówię. - Zażądał i idąc za jej przykładem zmarszczył gniewnie brwi.
Nawet będąc tak bardzo niezainteresowaną jego osobą jak tylko może być człowiek drugim człowiekiem, to jednak po tylu długich latach dzielenia się szczodrze jak z nikim wielkimi porcjami parującej, gorącej nienawiści idzie już poznać się w jakimś stopniu. Wiedziała, że malował - miała ten fakt w głębokim poważaniu, ale pewnie gdyby łączyła ich relacja choćby odrobinę bardziej w kierunku przyjemnego końca tego spektru uczuć mogłaby nawet zainteresować się jego opinią na temat widowiska. Miała w sobie ciekawość od urodzenia, łatwość zadawania pytać, szalenie irytującą ale i urokliwą (póki była kilkuletnim dzieckiem) bezpośredniość. Obecnie miała tylko jednego przyjaciela, któremu pozwalała sobie zadawać pytania. Mimo szczerych uczuć jakimi go darzyła stał się skażony postacią Swansea jak wydawało się jej ostatnio wszystko w jej otoczeniu. Był jak wirus, jak choroba, rozprzestrzeniająca się pajęczymi pęknięciami wszędzie dookoła, czuła się osaczona, pozbawiona komfortu oddechu, musiała się go pozbyć. Resekować chory organ, wyrwać z piersi (z piersi?) i wyrzucić, tylko w ten sposób mogła być wolna od tego pochmurnego spojrzenia, od tych zaciśniętych szczęk, tej górującej nad nim postaci. I choć brzydziła się tego wniosku, choć czuła głębokie poniżenie myśląc o tym, znała rozwiązanie tego problemu. Musiała stać się nim. Każde słowo, które wypowiadał drażniło ją do kości. Bolało w mięśniach jak zapalenie, w panewkach stawowych jak piasek w do tej pory doskonale naoliwionych zawiasach. Zaciskała twardo zęby i oczy starając się zignorować jego przemądrzalstwo, wiedziała, że tego palanta nie idzie przegadać bo ma tak wielkie ego, że cudem mieścił sie w tym zamku. Niestety, rozsądek niekoniecznie szedł w parze z przymiotami najmłodszej Harlow,bo kiedy znów, znów jej dotknął jak zwykle wszelkie postanowienia i plany odnośnie taktycznych posunięć i rozwiązań poszły się chrzanić. Uderzyła jego dłoń machinalnie, jakby odganiała natrętną muchę, cmokając z niezadowoleniem. - Nie jestem Twoim sługą, Swansea. - powiedziała zmęczonym głosem- Jeśli nie mam ochoty patrzeć na Twoją parszywą gębę, a uwierz mi - nie mam - to nie zamierzam tego robić. - powiedziała krzywiąc się i po prostu ruszyła do drzwi. Ten dzień zaczął się koszmarnie i osiągnął maksimum chujowości jeszcze przed południem, a nie zdążyła nawet zjeść śniadania. Jeszcze trochę tak przyjemnych weekendowych poranków i może rzeczywiście zgłosi się do kogoś o pomoc przy wypadnięciu z najwyższej wierzy - wiadomo, że samobójstwa nie popełni, bo była strasznym tchórzem, ale jakby ktoś jej podstawił nogę? Oczywiście nie ten padalec Swansea, nie zamierzała nigdy w życiu sprawiać mu nawet najdrobniejszej przyjemności. Chociaż... robiła mu przysługę, że wychodziła z pomieszczenia, które do tej pory dzielili? Zgrzyt logiczny w głowie sprawił, że wkładając ręce do kieszeni nawet nie zauważyła jak list od mamy, zmiętoszony, ale złożony w schludny sposób, wypada jej z kieszeni. O krok od tragedii, prawda? Choć na tym etapie niewyspania i braku energii trudno się spodziewać, żeby miała jeszcze jakiś refleks czy ogólnie ikrę choćby do potyczek z Ccc. Cwanym Cymbałem Cassiusem.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie marszczył więcej brwi. Nie cmokał, nie dąsał się, ani nawet nie kąsał. Popatrzył na nią nachmurzony, ale i odrobinę… zawiedziony. Kiedyś nie opuściłaby pokoju przed ciśnięciem w niego obelgą. Może nie najwytworniejszą na świecie, ani też szczególnie dosadną, ale jednak w pewnym stopniu kłującą, może nawet podnoszącą mu ciśnienie. Dzisiaj była zupełnie inna. Bez sił, ikry i werwy, które tak bardzo go do niej przyciągały, a jakie jednocześnie inicjowały z jego strony naturalny kontakt. Odpowiadając na ogień jeszcze gorętszym płomieniem chciał patrzeć jak świat płonie. Dzisiaj nie płonęło już nic, nawet lichy płomień świecy i o dziwo po raz pierwszy w swoim życiu Cassius Swansea miał pewne podejrzenia, że może w pewnym momencie to on gdzieś przesadził. Nie brał tego pod uwagę naprawdę długo. Póki między nim, a Harlow wciąż była gorąca nienawiść, balsam na jego znużenie życiem, nie miał czego się obawiać, ani tym bardziej o co martwić. Dzisiaj wydawało mu się, że rozmawia po prostu z trupem. Pustą lalką, marną jej imitacją. Zacisnął mocniej zęby, bo jej odpowiedź była po prostu żałośnie smętna i zdechła. Nawet nie chciało mu się więcej jej denerwować, tak bardzo go zniechęciła do robienia czegokolwiek. Uraziła go tym do żywego, wszak dla tego typu człowieka nie było gorszej kary od faktycznego zignorowania go i pójścia w swoją stronę. Zamiast więc gnać za nią i napierać na nią jeszcze bardziej, on po prostu pozwolił jej na wypięcie się na niego, chociażby w głębi duszy aż trząsł się z bezsilnej furii. Skupił tę złość, budując wokół siebie prawdziwą fortecę z milczącego, męskiego… focha, który zapewne nie miał w żadnym stopniu jej obejść, ale jemu dawał dziwną stabilność emocji i koił poczucie odrzucenia, jakie w nim narosło. Cassius był o wiele bardziej emocjonalny, niż to ujawniał, chociaż w porównaniu do innych ludzi i tak był uczuciową amebą. Jego odczuwanie było głęboko spaczone i tak też wykrzywione sięgało daleko przed siebie powodując, że po prostu mało kto za nim nadążał. Zwłaszcza, że gdy już się zamykał to i nie było z nim żadnej dyskusji. Nic więc dziwnego, że gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja i list wypadł z kieszeni Harlow na posadzkę, natychmiast skorzystał z okazji. Lepiej by zrobił, gdyby podtrzymał swoją decyzję o wieczystym obrażeniu się na nią, ale był zbyt ciekaw tego co sprawiło, że jego zdechła flądra w istocie była zdechła także w stosunku do niego. Nie kłopotał się samodzielnym podnoszeniem listu, najwidoczniej uznając, że to poniżej jego godności. Przywołał pergamin zaklęciem i tak po prostu bezczelnie rozprostował go palcami. Oczywiście, że był człowiekiem czytającym cudzą korespondencję. Oczywiście, że robił to niepytany. Jasna również sprawa, że kompletnie nie widział w tym niczego złego. Upuściła ten list. Sama była sobie winna. Gdyby nie on, przeczytałby to ktoś inny, nieupoważniony i niepowołany, aby wiedzieć coś więcej o Claudine Harlow. Wpatrzył się w pochyłe pismo, ponownie odczytując informację o zaginięciu Constantine, a następnie zabrnął w resztę tekstu niczym błyskawica ścigana przez tornado. Chciał przeczytać jak najwięcej, zanim zamierzała wyrwać mu kartkę z dłoni.
Ciekawe czy przyjdzie dzień w którym oboje zdadzą sobie sprawę z tego jak bardzo obchodzi ich czy to drugie reaguje. Jak bardzo im na tych reakcjach zależy. Jak bardzo pusto się nagle robi, kiedy przestrzeni życiowej nie wypełnia warkot i ujadanie, jak zimno się robi bez tego ognia. Już prawie przekraczała próg sali, kiedy palce ogarnęła bolesna świadomość pustki panującej w kieszeni, która nie powinna być pusta. - Oddaj to. - wycedziła oblewając się zimnym potem. Wiedziała gdzie jest ten list zanim jeszcze się odwróciła i jej oczy prześledziły trasę jej kroków, po to tylko by w niemym przerażeniu dostrzec cenny pergamin w jego smukłych palcach. Palcach, które trzymała chwilę temu we własnej dłoni. Strząchnęła ręką w jakimś dziwnym odruchu pretensji do samej siebie, że taka sytuacja w ogóle miała miejsce i ruszyła w jego stronę. Biegiem. Proszę ten dzień zanotować w kalendarzu, Dina Harlow biegła. - Oddaj to! - powtórzyła bombardując go spojrzeniem, sztyletując intencją, ale chyba treść listu była zbyt interesująca, by usłyszał jej głupie domaganie się. Cały żal, zmęczenie i stres związany z dzisiejszym dniem z wielkim ciśnieniem wypchnął z niej wielką porcję jadowitej żółci, chciało się jej rzygać, a jego bezczelność jak bąbelki wystrzeliła z niej całą złość niczym korek od szampana. Celebrujmy, nie ma takiej opcji, żeby się chociaż jeden raz o coś nie pożarli. Pismo było pochyłe, niewyraźne, pisane w wyraźnym pośpiechu choć nie trzeba być grafologiem by widzieć, że osoba trzymająca pióro była bardzo rzeczowym człowiekiem. Wszystkie litery pod linijkę, wszystkie ogonki równoległe, ostro zakończone, bardzo specyficzne.
Didi, Konstantyna zaginęła. Piszę do Ciebie o tej porze, bo musisz wrócić do domu. Wiem, że chcesz skończyć studia, ale nie ma takiej możliwości. Wraz z ojcem podjęliśmy decyzje o wyjeździe i nie możemy się zgodzić na to, żeby Cie zostawić samą więc nawet o tym nie myśl. Tina, Lina i Rysia już są w drodze, weź przykład ze starszych sióstr. To ważne.Chciałabym Ci powiedzieć, że Kostia nie miała tego na myśli, że wszyscy uważamy Cie za członka rodziny, że nie jesteś żadnym odmieńcem ale sama wiesz jaka jest sytuacja. Ja i tata bardzo Cie kochamy skarbie, Twoje siostry też, wszyscy po prostu martwimy się o...
...wyrwała mu list z ręki. - ...powiedziałam oddaj to! - i pchnęła go gwałtownie w pierś. Może nie miała wiele sił ale włożyła w ten gest wszystko co zdołała wykrzesać ze swoich zmęczonych kończyn - Jesteś kupą gówna, Swansea! - krzyczała czerwieniąc się na twarzy ze złości, jak czajnik przetrzymywany zbyt długo na ogniu. Jeszcze chwila, a zacznie gwizdać nosem, a uszami pójdzie jej para- Nie ma w Tobie ani grama człowieczeństwa, nie masz ani duszy ani mózgu, cud natury, że jesteś w stanie żyć sam ze sobą! Jesteś najgorszą rzeczą, najgorszą jaka mi sie w życiu przytrafiła..! - krzyczała na niego uderzając go drobnymi piąstkami póki tylko jej nie powstrzymał, na oślep, w akcie desperackiej furii. Całą pretensję o podejmowane za nią decyzje, cały żal z powodu wiecznego usprawiedliwiania się jej rodziny dobrem wyższym, całą złość z powodu sytuacji w której się znalazła i na dokładkę, jak wisienkę na torcie, całą nienawiść jaką w tej chwili kumulowała w brzuchu w stosunku do tego człowieka. Było jej tak gorąco, że miała wrażenie, że zaraz zionie ogniem.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Ciekawość oplotła go swoimi lepkimi, pajęczymi sieciami. Tym razem miał wrażenie, że są one pod napięciem. Drżały lekko, kumulując w jego żołądku delikatny ścisk. Milczące podniecenie zawsze towarzyszące łamaniu reguł pożycia społecznego. Uwielbiał to. Nie był już w stanie żyć bez testowania cudzej cierpliwości, a możliwość zbadania czyjejś prywatności była po prostu zbyt urokliwa, mamiąca go swą słodką obietnicą. Możliwość zdobycia przewagi, jaką za sobą niosła, działała na niego niczym najcudowniejszy syreni śpiew. Odwoływała się do jego najgorszej strony, podczas gdy on nie miał w sobie wystarczająco wiele samozaparcia, aby móc się jej przeciwstawić. Rozprostował pergamin niemalże z milczącą fascynacją. Jej treść obmywała go niczym górski strumień. Sprowadziła na niego przerażający go spokój, a zarazem napełniła dziwną, niezrozumiałą dla niego melancholią. Zdrobnienia zastosowane w liście przywiodły mu na myśl chociażby Cysię, Elę i Billie, jego siostrę oraz małe kuzynki, oczka w jego głowie. Wewnętrznie Cassius wciąż nie przyjmował do wiadomości tego, że nieomal każda z nich była już dorosła, a ich wybory należały tylko i wyłącznie do ich samych. Otaczał je swoją (zapewne niechcianą) opieką na swój własny sposób. Miał swoje metody, często niestosowne, lecz pomimo ich kontrowersyjności, jego chęci zawsze były szczere. Raz pomocne, innym razem komplikujące sprawę. Za każdym razem jednak jego postać mogła zostać użyta jako karta przetargowa w kłótni. Był ich pierwszym rycerzem. Honoru swoich kuzynek mógł bronić do ostatniej kropli krwi i cholera, chociaż nigdy by się do tego przed sobą nie przyznał to dokładnie to samo zrobiłby także względem Elijaha czy Gabriela. NIKT nie miał prawa grozić jego rodzinie, krzywdzić jej czy obrażać. Niesnaski między nimi pozostawały, ale dla Ślizgona rodzina była zawsze najważniejszą z wartości. Najpewniej dlatego stał się aż tak głuchy na jej wrzaski i nie zarejestrował jej prośby o zwrot listu. Za głośno huczało mu w głowie. Przeczytane informacje może nie szokowały go jakoś szczególnie, wszak pod tym względem nie znał Harlow ani trochę i nie miał zielonego pojęcia o jej sytuacji prywatnej, ale i tak wywołały w nim prawdziwy strumień przemyśleń. Głównie po prostu… przykrych. Dziwnie było mu w ten sposób patrzeć na Dinę. Nie z agresją i pogardliwą wyższością, ani nawet nie jak na bestię, a po prostu jak na człowieka. Mówiła coś, co wywnioskował raczej po tym, że jej usta się poruszały. Gdy po raz pierwszy uderzyła go w pierś, otrzeźwiał. Złapał ją za nadgarstek, ale zaraz oberwał drugą ręką. Pochwycił więc także i ją, zupełnie bezmyślnie pociągając ją w swoim kierunku. Przeczytane słowa obudziły w nim przerażającą go melancholię. „Nie jesteś żadnym odmieńcem, ale sama wiesz jaka jest sytuacja.” Wsunął dłoń na jej chude plecy, przygarniając ją tym samym niczym zagubionego szczeniaka. Nie myślał wcale o tym czy zaraz wyrwie się z bojowym wrzaskiem. Potraktował ją dokładnie tak, jakby zrobił to ze swoją młodszą siostrzyczką. Po jej agresji widział, że cierpi i przeżywa, a nawet jeżeli miało być to najgorsze rozwiązanie ze wszystkich możliwych, po prostu nie był w stanie przejść obojętnie. Nie teraz, nawet jeżeli celem jego działań była taka franca jak Dina.
- Wstydziłabym się patrzeć w lustro, gdybym była Tobą! - echo jej głosu niosło się po całym pomieszczeniu, wprawiając w drganie drobne opiłki okiennych witraży. Mimo, że chwycił ją za oba nadgarstki miotała nią taka złość, że szarpała się mimo wszystko. Nie wiedziała jaką krzywdę przygotował dla niej tym razem, czy wykręci jej ręce, czy może tym razem już jednak coś złamie. Nadgarstki, palce, nos? Nawet pies zaatakowany wiedział, że musi się bronić - trudno więc się dziwić Harlow, że będąc w potrzasku próbowała się oswobodzić. To już ten typ szaleństwa, jak wścieklizna tocząca umysł dzikich lisów, złapana we wnyki gotowa była odgryźć sobie nogę. Złapana ponownie w kleszcze jego palców... uderzyła ciałem o jego niewzruszony, obleczony w czerń tors czując się jak szmaciana lalka rzucona przez wiatr o pień drzewa. Do dzisiejszego dnia, do tej właśnie chwili, spodziewała by się po sobie, że znajdując się w sytuacji w której oplata ją ramię tak niewzruszone i obojętne na jej szarpaninę, ramię Cassiusa Swansea, będzie to właśnie ten moment, w którym autentycznie będzie musiała walczyć o życie. Podejrzewała, że mógłby, gdyby chciał, rozgnieść ją jak muchę, choć miała blade pojęcie o tym, że nie tak łatwo jest połamać człowiekowi kości. Zawsze jednak widząc postawną figurę tego demona miała pewne przypuszczenia, że - no właśnie - nie jest on do końca człowiekiem, więc standardy tego co łatwe i trudne nie dotyczą go jak normalnych ludzi. Pomimo swoich wszelkich przemyśleń, założeń i spodziewań, kiedy ten moment nadszedł, że rzeczywiście wylądowała w ramionach - jak romantycznie by to nie brzmiało, to jednak wciąż - arcy wroga, zamiast walczyć o życie znieruchomiała jak kot wprawnie chwycony za kark. Przez przeciągającą się chwilę mógł jedynie czuć gdzieś na swoim splocie słonecznym pulsacyjny rytm bicia jej spanikowanego serca, które pompowało krew z taką siłą, że niemal cała drżała w takt z nim. Wpadła w niego jak z oświetlonej ostrym słońcem polany w przyjemny, wilgotny cień pod rozłożystą jabłonią. Wpadła jak w sadzawkę, pełną zamiast wody to resztki zapachu terpentyny, dymu papierosowego i drogich perfum. Jak w satynową pościel, puchate poduchy i pierzyny po długim, znojnym dniu, wpadła pchnięta jego dłonią między swoimi łopatkami, twarzą, głową naprzód, zamykając oczy, milknąc. Zacisnęła powieki jeszcze ciaśniej, usta jeszcze mocniej, jakby ten stoicyzm z krawiecką precyzją zakładał jej szwy na zmysły pozbawiając nie tylko zdolności panowania nad własnymi kończynami co najprostszych ścieżek poznawczych otoczenia. Dłonie, choć jeszcze zaciśnięte w pięści sprawiając wrażenie gotowych do dalszej walki opadły jak kukiełce o podciętych linkach. - Jesteś pewien, że wiesz co robisz? - zasadniczo zwracała się do niego, ale głos, ledwie głośniejszy niż szept, który wyrwał się z pomiędzy zaciśniętych ust zwracał się gdzieś bardziej w stronę jego pępka niż twarzy- Czy. Jesteś. Pewien. - jego własne słowa, jak kalka, jak filtr przez który przepalić można było każdą fotografię ich spotkań. Jedno pytanie jak uniwersalny szablon pasowało do każdej chwili, która miała nieszczęście się między tą dwójką wydarzyć. Co Ty mi robisz, Swansea.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Jak na taką pchłę, Dina Harlow kryła w sobie niezmierzone wręcz pokłady werwy. Miotała się w jego objęciach niczym ryba zaplątana w sieć i wyciągnięta na brzeg. Starała się znaleźć odpowiednio wielką lukę w tym potrzasku jaki jej zgotował, skłonna wyskoczyć nawet najdrobniejszą z nich, gdyby tylko zapewniło jej to wolność. Nie był z siebie dumny, kiedy zrozumiał, że kieruje nią już najprawdopodobniej nie tylko ślepa wściekłość, ale możliwe, że również i obezwładniająca panika. Przy nim była po prostu niewielka i drobna, chociaż Cassius też nie cechował się budową ciężarowca. Raczej wysoki i smukły nadrabiał niepowstrzymaną wręcz zaciekłością. Kiedy więc starły się dwie tak niszczycielskie siły, zadecydowałby jedynie ślepy los, gdyby nie odrobina doświadczenia, jakie zdobył w swoim pełnym przygód życiu. Wiedział jak powinien ją trzymać, aby tak łatwo mu się nie wyrwała, gotów wprowadzić swój plan w życie chociażby i na kilka krótkich sekund. Obejmowanie jej nie było szczytem jego marzeń. W dotyku była tak dziwnie koścista. Sytuację ratowały jej jasne, miękkie włosy oraz zapach, którym chcąc nie chcąc poczęstował się, gdy znaleźli się tak blisko siebie. Nie potrafił do końca określić co takiego przyciągało go w jego woni, ale kiedy tylko to poczuł, natychmiast zapisał to sobie w umyśle. To było coś niepoznanego przezeń do tej pory. Chociaż nie była to amortencja, jego umysł zakodował sobie tę mieszankę polnych kwiatów i zapachu sosnowych igieł jako coś dorównującego jej siłą. Nie zdawał sobie sprawy, że być może były to te słynne wilowe feromony, nie myślał nawet o tym. Skupił się wyłącznie na tym, aby przygarniać ją do siebie, a ku jemu zdumieniu ona wcale się nie szarpała. Poddała się temu uściskowi, chociaż nie mógł stwierdzić czy za karę i szykowała już na niego klątwę czy raczej wszystko to miało skończyć się inaczej. Nie śmiał posuwać się myślą tak daleko, liczyło się tylko tu i teraz. Nie wiedział kiedy wsunął palce w jej włosy, rozburzając je nieładnie. Nie zamierzał ich przeczesywać. Jego ręka zatrzymała się jakby w nich utknęła, dokładnie na wysokości jej policzka. Objął go dłonią, jakby chciał unieść jej brodę wyżej i zmusić ją do spojrzenia jej w oczy. „Wszystko będzie dobrze.” Jego własne powtarzały to stare kłamstwo niczym mantrę. Ponowione tysiąc razy staje się prawdą. Czy może wcale nie? Co on mógł poradzić na jej stan? W zasadzie, niewiele, najpewniej dlatego tak dobrze odnalazł się w tej sytuacji. To było zupełnie tak, jakby mierzył się z problemami Caelestine. Była od niego tak odmienna, że kompletnie nie wiedział cóż mógł powiedzieć, aby zrobiło jej się lepiej. Postanawiał więc działać i jeśli akurat temat nie wymagał obicia komuś twarzy, pozostawało mu tylko ją przytulić. I paradoksalnie to właśnie ta myśl o siostrze połączona ze słowami Diny sprawiła, że coś w nim pękło. Uświadomił sobie co takiego robi i komu, co najlepsze, chwilę przed tym jak zamierzał jej odpowiedzieć. Jego usta pozostawały rozchylone, a wzrok nieodgadniony. Wtedy całkowicie zniwelował napór na jej plecy, cofając dłonie jakby to nic nigdy się nie wydarzyło. Ba, postawił nawet krok w tył jak na uciekiniera przystało, a potem także następny. Spłoszony, odwrócił się gwałtownie na pięcie, wciskając zdradzieckie palce do kieszeni. Eksplodowało w nim tyle emocji, że aż zaczerwieniły mu się uszy. Zanim jakiekolwiek słowo zdążyło do niego dotrzeć, puścił się biegiem przez komnatę, aby jak ten największy tchórz po prostu rozpłynąć się za rogiem.
| ztx2
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Od kilku dni nie widział małego chochlika, ani też nie odzywał się na tym genialnym, magicznym komunikatorze. Zaintrygowany milczeniem, chęcią odzyskania swojej bluzy, jak i odrobiną tęsknoty za ich uroczymi wymianami zdań, postanowił poszukać informacji. Charliemu nie zajęło długo dowiedzenie się o jej paskudnym wypadku, pobycie w mungu, a także o problemach z pamięcią. Bądź co bądź, był dość popularnym studentem i ludzie przez wzgląd na jego charyzmę oraz poczucie humoru, lubili jego towarzystwo. Minęło kilka dni. Kierował się w stronę portretu grubej damy, gdzie miał nadzieję spotkać jakiś puchonów, aby mogli zawołać jego białogłową koleżankę. Sam chciał sprawdzić, jak się czuła, a nie mógł zapytać Williama, gdyby ten krzywo patrzył na ich relację, balansującą między nieufnością, a wiążąca się przyjaźnią. Poza tym był gentlemenem, nic więc dziwnego, że wziął sprawy w swoje ręce. W dłoni dzierżył różowo-białe pudełko przewiązane wstążką, które miało być drobną pomocą w powrocie do zdrowia. Gdy usłyszał jednak głosy, zatrzymał się za rogiem i oparł o ścianę. Chyba koleżanki niezbyt przychylnie wyrażały się o dziewczynie, która ich zdaniem zbyt blisko trzymała się z Fitzem i robiła z siebie nie wiadomo co, kiedy tak naprawdę nie była ciekawa. Zmarszczył brwi, prychając pod nosem na kolejne epitety, aby zaraz wyjrzeć zza rogu i zmierzyć je spojrzeniem zielonych, mętnych oczu. Pewnie jakieś szlamy lub inne dziwadła, których ten dom miał całe zaplecze. - Gdybym miał się zadawać z takimi raszplami, jak wy, to też wybierałbym towarzystwo ślizgonów i innych czystokrwistych, wy paskudne gumochłony. Rzucił tylko z paskudnym uśmiechem, kłaniając się jeszcze teatralnie i kierując w stronę schodów. Ignorował krzyki bulwersowania i przechylił się również od lecącego w jego stronę buta. Powszechnie było wiadomo, że Charles za nic robił sobie zdanie innych na swój temat. Zawistne koleżanki okazały się jednak przydatne, wskazując mu drogę do jednej ze szkolnych klas, gdzie ponoć przebywała dziewczyna. Zapukał, aby zaraz gwałtownie wejść i zamknąć za sobą drzwi. Jak zwykle wybór miejsca był dziwny i nieprzewidywalny. Brunet omiótł jednak pomieszczenie wzrokiem, kierując się bezpośrednio w stronę Gabrielle, delikatnie niosąc pudełko. Gdy wreszcie zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu, jak to miał w zwyczaju, zauważył z ulgą, że była cała. - Cześć niepospolity Chochliku. - zaczął z łobuzerskim uśmiechem, posyłając jej swój pełen uśmiech, pokazujący dołeczki w policzkach. Była jednak dość blada, miała zdezorientowaną minę, a przestraszone i zaskoczone spojrzenie w zielonych ślepiach utwierdziło go w przekonaniu, że plotki z trwającą amnezją są prawdziwe. I wtedy właśnie wstąpił w niego szatan, knując w głowie paskudny plan polegający na wykorzystaniu jej naiwności i bezbronności. Walczył z całych sił, aby się powstrzymać, jednak charakter ślizgona wygrał. Nachylił się, odgarniając jej kosmyk włosów za ucho i westchnął ciężko, robiąc smutne oczy. Nawet chyba zaszkliły się delikatnie w ramach dodatkowych efektów specjalnych. - Nie sądziłem, że będzie tak ciężko.. Słuchaj mała, jesteś świetna. W łóżku byłaś niesamowita, a jak całujesz.., Nie możemy tego dalej ciągnąć, przepraszam. Nie jesteśmy sobie przeznaczeni, jeden z moich towarzyszy pała do Ciebie zbyt wielką sympatią, abym brnął dalej w nasz dziki romans. Pocałował ją w czoło, odwracając wzrok i cofnął się pół kroku, wsuwając jedną z dłoni do kieszeni. Był delikatny, męski, szczery.. Przynajmniej dla kogoś, kto nie musiał pamiętać ostatnich wydarzeń, bo każdy, kto go znał lepiej, wiedział, że takie słowa nie przeszyłby mu raczej na poważnie przez gardło. W drugiej wciąż trzymał pudełko, o którym, prawdę mówiąc, zapomniał, zbyt zaciekawiony jej reakcją. Wciąż miał kamienną twarz, chociaż coraz trudniej było mu powstrzymywać chęć parsknięcia śmiechem na jej przestraszoną minę. Milczał chwilę, odwracając głowę. Tak dopiero teraz zrobiło mu się głupio, więc podrapał się po włosach i znów westchnął, patrząc na nią z błyskiem w oczach. Wyglądała jak biedny, zagubiony kotek i aż zrobiło mi się głupio. Z drugiej jednak strony, ten wyraz twarzy dał mu sporo do myślenia. Czyżby była faktycznie tak niewinna, na jaką wyglądała? Przestał się więc śmiać, a jego twarz nabrała jakieś pokory dziwnej, dołeczki zniknęły z policzków, a brązowy kosmyk włosów niesfornie opadał na czoło. - Ej, ej.. Już! Wybacz, żartowałem.. Nie mogłem się powstrzymać! Jesteś takim łatwym kąskiem z tą pamięcią, Gabs! Jak się czujesz? Możesz mi powiedzieć, co Ci strzeliło do głowy, że wsiadłaś na miotłę bez Fitza lub kogokolwiek doświadczonego obok? Zmarszczył brwi, gdy zakończył swój wywód, chociaż wiedział, że żadnej odpowiedzi nie uzyska. Rozejrzał się po komnacie, niepocieszony przez brak drzew o, które mógł się oprzeć. Na szczęście nieopodal stała kolumna. Zanim jednak podszedł do niej i oparł się, krzyżując ręce na torsie, dał jej prostokątne pudełko. Góra była przeźroczysta, więc mogła z łatwością zobaczyć tkwiące w środku tarty z truskawkami i bitą śmietaną, przyozdobione warstwą kruszonki. Milczał, wiec, że reprymenda go nie ominie. Był czujny, więc gdyby chciała ciastkiem rzucić, zrobiłby unik i nie dostał w twarz. Z drugiej strony, szkoda było je marnować, bo był po nie specjalnie w Londynie. - Są smaczne. Lubisz truskawki, Levasseur. Mnie możesz pobić czy coś. - wzruszył ramionami, posyłając jej kolejny, nonszalancki uśmiech, który tak bardzo do niego pasował.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Gabrielle zdawało się, że powrót do szkoły w jakiś sposób naruszy tą kurtynę niepamięci, za którą ukryte były trzy ostatnie lata jej życia, jednak szybko przekonała się o tym, że mimo prostej teorii - zrodzonej głównie w jej głowie - w praktyce wszystko było znacznie trudniejsze. Okazało się, że nawet jeśli mija znajome twarze z trudem przychodzi jej odkrycie ich tożsamości, lekcje również były dla niej swego rodzaju wyzwaniem - wciąż łapała się na tym, że wielu rzeczy zwyczajnie nie wie, mimo tego, że całymi dniami ślęczała nad książkami i stertami pergaminów. Problemy, które pojawiły się wraz z powrotem w mury zamku sprawiły, że blondynka stała się nieco wycofana, zamiast lgnąć do ludzi - jak to miała w zwyczaju - uciekła przed nim, chowając się miejscach rzadko odwiedzanych. Dzisiejszego dnia nie było inaczej, zmęczona ciągłymi próbami przypomnienia sobie czegokolwiek oraz zajęciami, z których prawie nic nie wynosiła, zbyt mocno pogrążona w odmętach własnych myśli, zamiast skupić się na tematach przedstawianych przez nauczycieli, postanowiła zaszyć się w gwiezdnej sali. Patrzenie w gwiazdy zawsze działało na nią uspokajająco, i choć ona w przeciwieństwie do wielu nie dopatrywała się w nich niczego poza pięknymi, migającymi punktami - nie mogła odmówić sobie dziś tej przyjemności. Położyła się na parkiecie, jej włosy rozlały się, kontrastując z ciemnym drewnem. Poprawiła materiał sukienki, przeniosła spojrzenie zielonych tęczówek na sklepienia nieba, uśmiechając się na widok, który miała przed sobą. Nie była pewna, ile czasu minęło, gdyż dla Gabrielle było to nieistotne. Czuła się dobrze w tym miejscu, a czas jakby stanął tu w miejscu, pozwalając na chwilę wytchnienia i zadumy. Dopiero pukanie dobiegające zza drzwi sprawiło, że pospiesznie podniosła się najpierw do pozycji siedzącej, by następnie stanąć na nogach. Wygładziła granatową tkaninę, przeczesując dłonią splątane włosy, gdy do pomieszczenia wszedł o głowę od niej wyższy brunet. Uniosła w geście zdziwienia ku górze prawą brew, kiedy zwrócił się bezpośrednio do niej z łobuzerskim uśmiechem na ustach. Zrobiła krok w tył, kiedy niebezpiecznie zaczął się do niej zbliżać, zaskoczona całą sytuacją. Nie miała jeszcze okazji go spotkać na swojej drodze, ale intuicja podpowiadała jej, że powinna czym prędzej uciekać. Miast tego ona stała jak zaklęta w miejscu uważnie obserwując nieznajomego. Wydawał się być strasznie pewny siebie, podszedł do niej, otworzyła zaskoczona usta, które mimochodem ułożyły się w kształt litery "o", będąc wyrazem zaskoczenia blondynki całą sytuacją. W momencie, gdy nachylił się nad nią, zagarniając kosmyk włosów poczuła, jak rodzi się w niej panika, z każdą sekundą przybierając na sile. Poczuła jak uginając się pod nią kolana, z twarzy odpływa cała krew sprawiając, że zrobiła się jeszcze bledsza, zaś gula w gardle utrudniała jej oddychanie. Klatka piersiowa dziewczyny, jakby w spazmach - nie mogąc złapać oddechu - uniosła się i opadała w szaleńczym tempie, a serce w piersi na sekundę wstrzymało swoje bicie. -Co… oo… co?! - wyjąkała, nie będąc do końca pewna czy dobrze zrozumiała słowa bruneta. W łóżku. Niesamowita? Całujesz? Romans? myślała gorączkowo starając się przypomnieć sobie, kim jest stojący przed nią nieznajomy. Czyżby naprawdę coś ich łączyło? Ale jak? Dlaczego dopiero teraz do niej przyszedł? Ona miała romans? Zmarszczyła czoło, powodując, że na gładkiej skórze pojawiło się kilka głębokich bruzd. Krew wróciła do jej twarzy, sprawiając, że policzki nabrały żywo czerwonego koloru. - Co ty pieprzysz?! - wręcz na niego warknęła, zabijając przy okazji wzrokiem, a kiedy ogarnęła, że użyła słowa, którego młodej damie nie przystoi używać, zakryła dłońmi usta, z jeszcze większym przerażeniem malujący się w zielonych tęczówkach niż chwilę wcześniej. Zrobiła kilka kroków w tył mamrocząc pod nosem - Nie, to nie możliwe. Ja się nigdy nie całowałam. Romans? To chore. Kiedy ponownie odważył się spojrzeć w oczy chłopaka, ujrzała w nich błysk rozbawienia, natomiast gdy zabrał głos, chwilę później dłoń Gabrielle wylądowała na jego policzku z głośnym plaskiem, odbijajacym się od ścian. - Boli… Cholera —oznajmiła zaciskając zęby. Nawet przez myśl nie przeszło jej, że zaboli ją bardziej niż jego - była przecież taka delikatna. - Jesteś idiotą- oznajmiła, widząc jak chwyta się za policzek, w który sekundę temu uderzyła. Zrobiło jej się żal Charliego, więc odpędzając od siebie większe pokłady złości, podeszła do niego, patrząc na niego z troską. -Wybacz - powiedziała ciepło, co było zaskakujące, gdyż chwilę wcześniej wręcz zabijała go wzrokiem. Wzięła w swoje drżące dłonie jego, spoglądając z uwagą na czerwona plamę zdobiącą jego skórę. Cichy jęk opuścił usta Gabrielle. Dotknęła tego miejsca opuszkami palców, starając się robić to z niebywałą delikatnością. - Nie jest tak źle? - stwierdziła, choć ton głosu dziewczyny sprawił, że brzmiało to bardziej jak pytanie. Słysząc pytanie padające z ust Ślizgona westchnęła. - Powinniśmy przyłożyć lód - oznajmiła, choć nie mieli takowego pod ręką. Ciężko było jej patrzeć w oczy chłopaka, czując na sobie ciężar winy. - To wina Boyda, sprowokował mnie. - odpowiedziała, wzruszając ramionami - Kim jesteś ty i… Fitz? - zapytała, po raz kolejny przygryzając dolną wargę i dopiero chłopak odchrząknął dotarło do niej, że wciąż trzyma swoją dłoń na jego twarzy. Zabrała ją szybko i wtedy wręczył jej prezent. -Oo-jęknęła przez przeźroczyste opakowanie widząc tarty z truskawkami, bitą śmietaną i kruszonką. Zamrugała kilka razy, kilka razy spojrzała na prezent i chłopaka, po czym zaczerwieniła się, niczym soczysta wiśnia na torcie. - Hm… Nie wiem co powiedzieć. Dziękuję - wydusiła z siebie i zanim odszedł oprzeć się o jeden z filarów, wspięła się na palce, dając mu buziaka w drugi policzek, który uchronił się przed jej gniewem. Usiadła na podłodze odpakowując najpierw paczkę, a później przywołał chłopaka do siebie gestem ręki. - Sama wszystkiego nie zjem - wyjaśniła patrząc na jego niepewną minę. - Skąd właściwie mnie znasz? zapytała, kiedy odważył się w końcu przy niej usiąść. Założyła kosmyk włosów za ucho. - Tak nie bardzo cię pamiętam - przyznała z delikatnym zawstydzeniem, bo jeśli był dla niej kimś ważnym, to ciężko widziała ich relacje.
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Wszystko potoczyło się szybko, wprawiając go w zaskoczenie. Nie spodziewał się takiej reakcji na drobnego figla. Całkiem nie zdawał sobie sprawy, że ona mogła traktować poważnie tego typu niewinne zachowania, okazując się w gruncie rzeczy bardziej przyzwoitą panną, niż z siebie robiła. Jej przestraszona mina, gdy wszedł do sali i ruszył w jej stronę, ten dziwny błysk niepewności w oczach. Powinien był odpuścić, ale nie potrafił — a raczej ciężko było mu uwierzyć, że te plotki na temat jej pamięci mogą okazać się prawdziwe. Wyglądała na spanikowaną, sparaliżowaną strachem, który wywołał niewinny dotyk dłoni, odgarniający kosmyk włosów za ucho. Była blada, wydawało się mu, że nawet drży. Przełknął głośno ślinę, żałując trochę, że nie mógł powstrzymać swoich słów i czynów, jeśli już zaczął. Zdołał jedynie kiwnąć głową na jej słowa, cofając dłoń. A co, jeśli dostanie ataku serca? Gdy ocknęła się z szoku, reakcja była bardziej taka, jakiej Charles od samego początku oczekiwał. Pojawiła się iskra w zielonych oczach, policzki oblały się rumieńcem. I wtedy usłyszał coś, co sprawiło, że on zbladł i otworzył usta, pierwszy raz od dawna nie mając pojęcia, co właściwie powiedzieć. "Ja się nigdy nie całowałam" Nie wyglądała na taką, która mogłaby narzekać na brak zainteresowania, a do tego śmiałość, która przez nią przemawiała, gdy się poznali i cała ta sytuacja w lesie, którą przecież odwzajemniła! Brunet był zaskoczony do tego stopnia, że jedynie zamrugał kilkakrotnie, gdy ta wymierzyła mu siarczysty policzek, zostawiając ślad dłoni na twarzy. Należał mu się, wcale nie był o to zły. Przesunął dłonią po twarzy, aby następnie przeczesać włosy w akcie zaskoczenia i braku pomysłu na kolejne słowa, kroki. Jak to możliwe, że ukradł biednej puchonce jej pierwszy pocałunek i nawet nie wiedział dlaczego? Ani tym bardziej, jak do tego doszło. Cofnął się pół kroku, wciąż wlepiając w nią swoje mętne. Zielone ślepia, opatulone wachlarzem ciemnych rzęs. - Tak, chyba jestem. Większym, niż myślałem. Przytaknął jej cicho, przeklinając następnie pod nosem. Jego wyrzuty sumienia złagodzone wcześniej słonecznikiem targnęły nim na nowo, co wywołało głośne westchnięcie. Jasnowłosa jednak znów przybrała inny wyraz twarzy, a cała złość i niechęć do jego osoby, którą sobą reprezentowała, zdawała się gdzieś odfrunąć. Zaimponowała mu reakcją. Tym, że tak dziko i pewnie broniła siebie oraz swojej reputacji, która dla kobiety była przecież znacznie ważniejsza, niż dla mężczyzny. Gdy podeszła, znów pokręcił głową, tym razem przecząco. Opuścił dłonie luźno wzdłuż ciała, wsuwając je do kieszeni. - Spoko, należało mi się. Gdybym wiedział, że jesteś faktycznie tak niewinna, na jaką wyglądasz, nie robiłbym sobie żartów. Chociaż nie wszystko, co powiedziałem, było kłamstwem. Odparł ze wzruszeniem ramion, patrząc jej chwilę w oczy i uśmiechając się krótko, chcąc ruszyć w stronę kolumny. Gabrielle jednak nadal zamierzała go zaskakiwać. Gdy złapała jego dłonie, poczuł dziwne uczucie w żołądku, a jego policzek jakoś tak mimowolnie przyległ do jej dłoni, która się tam znalazła. Westchnął ciężko, zamykając na chwilę oczy. Był zdecydowanie zbyt dużym dżentelmenem. - Nie powinnaś być taka dobra dla kogoś, kto ukradł Ci pocałunek, którego nawet nie pamiętasz. Daj spokój, to nic takiego. Zniknie. Myślałem, że masz mniej siły w tych swoich małych rączkach. Zakończył z żartem, puszczając jej oczko i ściskając chwilę jej dłonie, po czym ruszył w stronę kolumny zaraz po tym, jak wręczył jej ciastka. Nawet dostał całusa, chociaż nie rozumiał dlaczego. Przecież zachował się jak palant wobec niej i to już drugi raz. Oparł się wygodnie, wciąż zbierając i układając myśli, analizując uzyskane informacje. Nie wiedział, kim jest Boyd, więc nawet nie skomentował głupoty koleżanki, wywracając jedynie oczyma i rzucając ciche "baby" pod nosem. A mówiono, że to on był w gorącej wodzie kąpany. - Ja? Nie znosisz mnie, więc nikim ważnym. Charlie. Masz moją bluzę, mała złodziejka. A Fitz to William, ten co go lubisz, mój przyjaciel, ponoć najlepsze ciastko w szkole. Serio, nie musisz ciągle dziękować i przepraszać. Wytłumaczył bezpośrednio, zerkając w jej stronę. Szukał tych papierosów, śmiejąc się z jej kolejnych słów i zaproszenia na tarty. - Mam Ci smrodzić? - zapytał z uniesioną brwią, pokazując trzymaną w dłoni paczkę. Kucnął, wsuwając fajkę do ust i odpalając za pomocą różdżki, zaciągnął się głęboko. Był całkiem zaintrygowany twarzą, którą mu teraz pokazywała — wcześniej przecież zachowywała się zupełnie inaczej. Uśmiechnął się pod nosem, wypuszczając dym spomiędzy warg. - Zjesz, lubisz truskawki i są bez czekolady. Poznaliśmy się w lesie, ganiałaś króliki. Chyba nic straconego z tym pamiętaniem, chochliku. Puścił jej znów oczko, zwilżając następnie wargi i strzepując popiół na bok, odetchnął głęboko. Cała ta sytuacja była dla niego nowa, nigdy wcześniej nie spotkał się z takim zachowaniem u dziewczyny i nie miał pojęcia, gdzie leży jakaś granica, której powinien się trzymać. Niemniej jednak była chora, miała taryfę ulgową i Rowle gryzł się w język, żeby powstrzymać wrodzoną złośliwość i ironię. Znów wsunął fajkę w usta, delektując się nikotyną, tonąc coraz bardziej w papierosowym dymie. - Straciłaś pamięć na stałe? Musiał wiedzieć. Współczuł jej szczerze, bo musiała czuć się zagubiona i samotna, a te paskudne gumochłony z jej domu wcale nie ułatwiały sytuacji, traktując blondynkę w tej sposób. Dlatego właśnie twierdził, że kobiety potrafią być straszne, a nic ich lepiej nie napędzało, niż zazdrość. Zerknął na blondynkę, mierząc ją wzrokiem, jak to miał w zwyczaju. Trzymał bezpieczny dystans, wystarczająco nabroił komuś, kto nawet nie wiedział z kim rozmawia. Nie była też fanką zapachu papierosów, a granatowa, ładna sukienka, którą na sobie miała z pewnością by go wchłonęła.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie, wywołując u Gabrielle wiele, bardzo sprzecznych emocji, które odczuwała względem chłopaka. Była również zaskoczona swoim zachowaniem, które do nienagannych nie należało. Pierwszy raz uderzyła kogoś w twarz, najgorsze w tym wszystkim było poczucie winy, które przytłoczyło ją w momencie, kiedy uświadomiła sobie, że Ślizgon zwyczajnie żartował. Dopiero wtedy dotarło do niej, iż być może ich relacja opierała się na tego typu zagraniach, które swoją drogą przecież bardzo lubiła, właściwie od zawsze. Poczucie wstydu widoczne było w zielonych tęczówkach dziewczyny, które spoglądały na bruneta z dziwną troską - przynajmniej dla niego, bo w gruncie rzeczy nigdy wcześniej nie patrzyła na niego w taki sposób. Zmarszczyła czoło w pewnym momencie dostrzegając zmianę również u niego - nagle zawadiacki uśmieszek oraz iskierki w oczach zniknęły, zupełnie jakby nigdy ich tam nie było, zastąpione zdumionym wyrazem twarzy. Czy to ona w swoim amoku powiedziała, coś co nim tak wstrząsnęło? Nie była pewna, natłok emocji wywołany słowami, które opuściły usta Charliego sprawił, że zupełnie zapomniała co też mówiły jej własne wargi. Nie przypuszczała nawet, iż zdanie "Ja się nigdy nie całowałam" jest winne temu, co odczuwał brunet, jednak czy tego chciał, czy też nie - była to szczera prawda. Gabrielle należała do niepoprawnych romantyczek, z tego też powodu nie potrafiła tak po prostu całować się z pierwszym, lepszym chłopakiem, a swoim pierwszym pocałunkiem zamierzała obdarzyć, kogoś kogo naprawdę lubi. Teraz żyła w nieświadomości, że oddała go nielubianemu Ślizgonowi, tylko dlatego, że sama chciała mu coś udowodnić. W tym wszystkim nie to jednak było najgorsze, a fakt, że gdy odzyska pamięć uświadomi sobie odkrycie przed chłopakiem tajemnicy. Przygryzła dolną wargę uważnie obserwując jego zachowanie, wydawał się być czymś nieco zmartwiony, choć widoczne to było jedynie w jego oczach, gdyż postawa ani trochę na to nie wskazywała. Kiedy jej przytaknął, pokręciła przecząco głową, na znak, że się z nim nie zgadza. - Wiesz…. To też moja wina - stwierdziła cicho, odnosząc się do zaistniałej między nimi sytuacji. Powinna najpierw dowiedzieć się, co ich łączy a dopiero później wykonać odpowiednie gesty, zamiast tego najpierw zrobiła, a dopiero potem pomyślała - typowa Gabrielle. Po raz kolejny ją zaskoczył, wydawało się, że odczuwa wyrzuty sumienia, czego nie spodziewała się u niego ujrzeć, wszakże to ona go uderzyła, nawet jeśli był to efekt domino podjętego przez niego żartu. - Nie wszystko było kłamstwem? - zapytała, wyłapując z jego słów konkretnie to zdanie. Bo jeśli rzeczywiście pośród tego wszystkiego co mówił, kryła się prawda, to kim była ona w jego oczach, a kim był dla niej on? Policzek bruneta mimochodem zatopił się w dłoni blondynki, , zamknął oczy - to wywołało delikatny uśmiech na jej ustach. Było w tej chwili coś pięknego - brunet górujący nad drobną blondynką, niczym niedźwiedź nad swoją ofiarą, który nagle stał się łagodny niczym pluszowy miś. Serce w klatce piersiowej Gabrielle zatrzymało się na chwilę, aby następnie uderzyć w żebra ze zdwojoną siłą. Instynktownie zabrała dłoń, kiedy ponownie otworzył usta, a ona dowiedziała się, co też takiego zrobił. Nabrała powietrza w płuca, patrząc na niego sarnimi oczami. - Ty… Ty ukradłeś mi pocałunek? - zapytała, jąkając się przy tym. Zrobiła krok w tył, zwiększając dystans między nimi. On uczynił to samo, skinieniem odpowiadając na dręczące ją pytanie, zdusiła w sobie jęk, wychodząc z założenia, że widocznie chciała tego pocałunku skoro do niego doszło. Nie rozumiała tylko postawy chłopaka, dlatego zamierzała odkryć prawdę, o nim - o nich. Usiadła na drewnianej podłodze, kładąc przed sobą ciasto, z którego zdjęła truskawkę otoczoną bitą śmietaną, która stanowiła część ozdoby. Włożyła ją do ust, odgryzając kawałek, a przy okazji budząc wargi śmietaną; czym prędzej je oblizała. - William Fitzgerald?! - zapytała, robiąc wielkie oczy. Mimowolnie zacisnęła piąstki, gniotąc przy tym owoc trzymany w dłoni. - Ha...ha...ha - odparła sarkastycznie, sądząc, że to co powiedział to kolejny żart, który tym razem mu nie wyszedł. Mało prawdopodobne było przecież to, aby lubiła rudowłosego Ślizgona, który od samego początku działał jej jedynie na nerwy i wywoływał negatywne emocje. I tego jego uśmiech, warknęła pod nosem. - Wcale nie jesteś zabawny, myślałam, że ustaliliśmy to wcześniej - rzuciła wycierając dłonie w serwetk dołączoną do prezentu - Fitzgerald to ostatnia osoba, którą mogłabym darzyć sympatią. Przy nim nawet Rogogon Węgierski wydaje się milszy - stwierdziła, dając Charliemu jasno do zrozumienia, że nigdy nie lubiła, nie lubi i nie polubi Williama. Gabrielle dziwiło to, jak wiele na jej temat wie chłopak, dlatego poniekąd ciężko było jej utworzyć, że darzą się antypatią. W momencie, w którym odmówił zjedzenia z nią tart, spojrzała na niego gniewnym wzrokiem i ignorując zapach dymu papierosowego - którego w gruncie rzeczy nienawidziła - wzięła pakunek i zbliżyła się do niego. Jeśli myślał, że tak łatwo odpuści to się mylił. Wzięła jedną tartę w dłonie, które wyciągnęła ku niemu, unosząc do góry prawą brew spojrzała na niego wymownie, niemo mówiąc "bierz i nie marudź". Sama również ugryzła spory kawałek swojej, więc kiedy zadał jej pytanie wybełkotała coś niezrozumiałe, wzruszając przy tym ramionami. Powoli wchodzili na ścieżkę ciężkich pytań, na które nie tylko ona nie znała odpowiedzi, ale też uzdrowiciele. Pospiesznie przełknęła jedzenie, które miała w budzi. - Ciężko powiedzieć. Mówią, że może wrócić za jakiś czas lub wcale. Chociaż nawet jak wróci, to nie ma pewności, że będę pamiętać wszystko - oznajmiła spokojnie. Miała naprawdę dużo czasu, aby oswoić się z nową sytuacja i zaakceptować diagnozę. Westchnęła. - Nie patrz tak na mnie - rzuciła z uśmiechem w jego kierunku.
Charlie O. Rowle
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 188cm
C. szczególne : łobuzerski, i rozbrajający uśmiech. nadmiar energii, pali
Nie wiedział, co i jak ma robić. Pierwszy raz od dawna był w kropce, co przypieczętował zrezygnowanym westchnięciem, które przypominało ulatywanie powietrza z dmuchanej zabawki. Wcale nie udawała, nie była dobrą aktorką, jeśli chodziło o mowę ciała i te wielkie rumieńce, które tak często nawiedzały jej policzki. On wcale się tym policzkiem nie przejął i nie rozumiał, dlaczego ona się przejmowała taką pierdołą, zwłaszcza że mu się zwyczajnie należało. Do tego nie ukrywajmy, porywającej siły w dłoni to puchonka nie miała, do nokautu była daleka droga. Przyglądał się jej badawczo, zaintrygowany tym troskliwym spojrzeniem, zupełnie, jakby jej zależało. Zapomniała, jak bardzo go nie znosiła? I te kluczowe zdanie o pocałunku! Nie dość, że zrobił to pod wpływem jakiegoś dzikiego, nieokiełznanego impulsu, to jeszcze był pierwszy! Schlebiało mu to, był głupi i uwielbiał być we wszystkim pierwszy czy najlepszy, ale każda dziewczyna zasługiwała na oddanie swojego pierwszego pocałunku wybranej przez siebie osobie. Tak samo było z dziewictwem. Nie chciał jednak brnąć w ten temat uparcie i się puszyć po tym, jak biedna Gabrielle upadła na głowę. - Oj nie pieprz Gabs, Ty akurat w tej sprawie nie masz sobie nic do zarzucenia. Myślałem, że lekko upadłaś na głowę i Twoja pamięć nie przestała działać tak całkiem. Odparł bezpośrednio, wzruszając ramionami. Niemniej jednak brzmiał trochę przepraszająco i ciężko byłoby się na niego gniewać, zwłaszcza że zaprezentował jej jeden ze swoich najlepszych uśmiechów. Ten, który wywoływał dołeczki w policzkach. Rozluźnił się nieco, nie chcąc dalej gdybać i babrać się w czymś, co już się wydarzyło i się nie zmieni, bo szkoda było na to czasu. Przystąpił z nogi na nogę, wpychając ręce w kieszenie. Na ustach jednak błąkał się ten dziwny uśmiech, będący mieszanką satysfakcji i pewności siebie, skoro już jej kłamstewko wyszło na jaw. Ciekawe, z czym jeszcze ściemniała, panna niewinna jasnowłosa. Jej reakcja była normalna, typowo kobieca. Przytaknął na jej szept, zaraz jednak dodając dwa czy trzy knuty, żeby przypadkiem poza urazem głowy, nie dostała jeszcze ataku serca. Był okropny, ale nie chciałby nigdy zabić czarodzieja, zwłaszcza czystej krwi. Ze szlamami była inna bajka. - Nie martw się, nie sypiamy ze sobą. Nawet nie widziałem Cię bez ubrań, jedynie w sukience z koronki. Widział, że tego typu kwestie były dla niej ważne i tu przemawiał przez nią konserwatyzm i romantyzm, co wcale nie było złymi cechami. Ich relacja nie była określona, a on nawet nie wpadł na to, aby próbować jej to przybliżyć. Poprawił bluzkę i zrobił kolejny krok, bo widocznie od tego całego cyrku, ciężko było mu ustać w miejscu. Miała miękką, ciepłą dłoń. Ta jej łagodność była dla niego tak zaskakująca, że w tej krótkiej chwili odnalazł dziwną przyjemność i satysfakcję. Gdy się odezwał, uciekła spłoszona, na co wlepił w nią spojrzenie. Jej reakcja mówiła wiele, a on poczuł nieprzyjemną szpilkę wewnątrz, bo naprawdę nie wiedział, jak wytłumaczyć jej to, co zaszło w tamtej klasie. Nie wiedział, dlaczego się tak zachował. Nie był sobą. Bajerował, ale nigdy nie narzucał gestów czy pocałunków, nie rzucał się na dziewczyny niczym niewyżyty seksualnie gnojek stęskniony kobiety. - To skomplikowane. Wymigał się jedynie, odwracając na chwilę spojrzenie i machając ostentacyjnie dłonią w powietrzu. Nie chciał do tego wracać, skoro i tak tego nie wyjaśnił. Zaraz jednak cień zniknął z jego twarzy i wróciła na niego chłopięca nonszalancja, którą podkreślił gwałtownym podciągnięciem rękawów od błękitnej bluzki. Chyba się trochę załamała tym, że to Charlie, a nie William rozpieczętowali jej usta. Przyglądał się jej, jak siada i zajmuje się ciastkiem, które jej przyniósł. Musiała naprawdę kochać truskawki, bo pierwsze co, to złapała za największą i pozbawiła jej śmietanowej powłoki, oblizując potem z białego kremu usta, co chłopakowi niezwykle mocno zadziałało na wyobraźnie. Odchrząknął, kręcąc z niedowierzaniem głową i zajął miejsce w bezpiecznej odległości, opierając się o kolumnę. Teraz to już na pewno musiał zapalić, bo ten widok spędzi mu sen z powiek w połączeniu z tym, co zrobi wyobraźnia. Był tylko młodym mężczyzną z burzą hormonów, nic więc dziwnego, że wiele rzeczy było dla niego dwuznacznych. - Tak, ten właśnie pączek. - przytaknął z rozbawieniem na jej reakcję, zastanawiając się, jakim cudem mieli do siebie tyle mięty, skoro jej mina twarzy mówiła o całkiem przeciwnym do sympatii uczuciu. Odpalił papierosa, zaciągając się mocno dymem. Wypełnił płuca, podnosząc poziom endorfin i uwalniając do mózgu inne pierdoły odpowiedzialne za szczęście i spełnienie. Siwa chmura uciekła spomiędzy jego ust, unosząc się do rozgwieżdżonego nieba, które nad nimi górowało. - Ja nie żartuję. Maślane oczy masz na mojego Fitza, on na Ciebie trochę też. Tylko słabo wam to idzie przez te jego i Twoją niedostępność. Dodał jeszcze z uśmiechem, śmiejąc się cicho pod nosem i strzepując popiół z fajki. Zaskakujące, jak różne twarze miała ta dziewczyna. Ich relacja była całkiem inna od tego, co widział względem Williama na zielarstwie czy innych lekcjach. Jemu to było na rękę, bo gdyby tak się i jego wstydziła, to ciężko byłoby im ze sobą normalnie rozmawiać. A tak, miał zabawną i bezpośrednią koleżankę. - Zraniłabyś jego uczucia. Pod tą macho postawa jest trochę takiej delikatniej śmietany, tylko trzeba się dokopać. W tym masz chyba wprawę, patrząc na truskawkę. I znów parsknął, wyobrażając sobie przyjaciela jako klasyczną, damską przekąskę. Był pewien, że zabiłby go za te porównania i słowa. Rowle jednak nie kłamał, Will miał maskę silnego i dominującego chłopaka, chociaż zdaniem Charliego bardzo potrzebował kogoś, kto się jej pozbędzie. Nie dane było mu jednak dłużej nad tym kontemplować, bo uparta dziewucha przesiadła się niebezpiecznie blisko niego z tą swoją miną "będzie, jak chce" i wyciągnęła tartę w jego stronę. Odwzajemnił spojrzeniem, po czym wywrócił teatralnie oczyma. Odsunął papierosa, nachylając się i odgryzając kawałek, żeby spełnić jej niewinną zachciankę. Słodycz mocno przełamywała mocne fajki. Oblizał usta z kruszonki i śmietany, wciąż na nią patrząc. - Będziesz śmierdzieć dymem, jak tu zostaniesz Gabs. Poza tym miałaś to sama zjeść. - zaczął z rezygnacją, wsuwając do ust swoją małą używkę. Znów się zaciągnął, tylko nie tak mocno, w skupieniu i koncentracji próbując zrozumieć, co mówiła. Zaśmiał się jedynie na bełkot, nie umiejąc stworzyć z niego słów. - Nie mów z pełną buzią, nigdzie się nie wybieram. Odchylił głowę w bok, wypuszczając dym i tym razem słysząc już konkretną odpowiedź, kiwnął głową. Diagnoza nie brzmiała tak źle. Znów wlepił w nią wzrok, trzymając zawieszoną gdzieś po lewej stronie dłoń z żarzącym się papierosem, tak, aby dym na nich nie leciał. Wolną dłonią przeczesał włosy, opierając się wygodniej i prostując nogi tak, aby jej nie uderzyć, a jednocześnie się nie męczyć. Lubił tak siedzieć. - Mogło być gorzej. Wróci, jesteś uparta i będziesz chciała sobie przypomnieć. - zauważył z tonem świadczącym o tym, że wierzył we własne słowa. Uniósł brwi, przekręcając głowę w bok i zaintrygowaniem na twarzy, prychnął cicho. - Niby jak? Naprawdę nie wiedział, o co chodziło. Nie czekając jednak na odpowiedź, złapał dłonią za jej nadgarstek i uniósł jej rękę z nadgryzioną przez siebie tartą nieco do góry, aby ukraść jeszcze kawałek. Następnie grzecznie podziękował kiwnięciem głowy, robiąc niewinną minę. - Sama częstowałaś. A sam mówił, żeby nie gadać z pełną buzią — przez co kilka okruszków uciekło mu na koszulkę. Na szczęście, jego słowa były zrozumiałe, tylko nie mógł powstrzymać się od jedzenia, zwłaszcza nęcony zapachem kruchego ciasta i nie tylko.
Gabrielle Levasseur
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 171 cm
C. szczególne : długie, blond włosy, w okresie letnim - piegi na nosie i policzkach, tatuaż kwiatu niezapominajki na prawym obojczyku
Nie potrafiła tak zwyczajnie nie przejmować się swoją reakcją, a przede wszystkim policzkiem wymierzonym chłopakowi, który - po wszystkich analizach we własnej głowie - uznała za zbędny i zbyt… spontaniczny. W przeciwieństwie do niej, Charlie wydawał się mieć zupełnie inne podejście do całej sytuacji, chcąc wziąć całą odpowiedzialność na siebie; byłoby to niezgodne z naturą Gabrielle, gdyby mu na to pozwoliła. Czy jej zależało? Po części tak, jednak nie była do końca pewna na czym dokładnie. Czy na chłopaku czy może na tym, aby nie obwiniał się za jej czyny? Wydawało się jej - choć nie miała pewności - że ich relacja jest znacznie bardziej skomplikowana niż taka, jaką przedstawił Charlie. Ubrał w proste słowa złożoność emocji oraz gestów między dwójką ludzi, a ona doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości tam gdzie stykają się dwa tak odmienne światy i osobowości nie ma mowy o prostocie. - Po pierwsze - oznajmiła unosząc palec wskazujący do góry - - słownictwo! - powiedziała upominawczym tonem, którego zawsze wobec niej używał dziadek, jednak na ustach blondynki błąkał się uśmiech. - Po drugie. Myślę, że jednak mam i ty podświadomie też o tym wiesz. Brak pamięci nie upoważnia mnie do bicia… do tego typu zachowań, zwłaszcza, że tak naprawdę nie wiedziałam kim jesteś - wyjaśniła swój punkt widzenia, mając nadzieję, że na tym zakończą temat, bo w gruncie rzeczy oboje popełnili błąd. Gabrielle nie zmierzała umniejszać swojej winy, tylko dlatego, żeby ten poczuł się lepiej. W jego głosie usłyszeć mogła przepraszający ton, zupełnie jakby nie potrafił wypowiedzieć tego słowa na głos, lecz każde inne opuszczające jego usta miały stać się jego namiastką. Obdarzyła chłopaka uroczym uśmiechem, pozbawionym cynizmu czy kpiny, twarz dziewczyny nabrała przyjaźniejszego blasku, a oczy cieplejszego spojrzenia. Wszystko to sprawiło, że Gabrielle wydawała się być jeszcze piękniejsza, zupełnie jakby pozytywne emocje dodawały jej większej dawki uroku, którym i tak była obdarzona. Ona nie kłamała, właściwie czy można było posądzać ją o kłamstwo, jeśli to Charlie zainicjował pocałunek, który ona zwyczajnie oddała? Nie rozmawiali ze sobą o związkach, tego była pewna, gdyż do tej pory w żadnym nie była, za to on sam przykleił jej łatkę dziewczyny, która przebiera w kawalerach. Czy to oznaczało, że uparcie chciał okłamać samego siebie? Tylko jaki był tego cel? Gdyby miała możliwość poznać jego myśli, zapewne szybko by je naprostowała. Mimo entuzjastycznych wieści, blondynka zmarszczyła czoło. - W koronkowej sukience? - zapytała, starając sobie przypomnieć tą sytuację, jednak wciąż wszystko skryte było za kurtyną niepamięci. Westchnęła zrezygnowana - Nie odpowiadaj - stanowczo uciszyła go gestem dłoni. Nie była pewna, czy chce żeby chłopak naświetlił jej okoliczności dla których włożyła na siebie koronkową sukienkę. Wszystko co mówił, zdawało się przeczyć jego stwierdzeniu, że się nie lubią. Gabrielle z każdą kolejną informacją miała coraz większy mętlik w głowie i wciąż nie wiedziała, jakimi uczuciami powinna darzyć siedzącego przed nią Ślizgona. Reakcja na kolejne słowa była mimowolna i właściwe nie chodziło o to, że to właśnie Charlie był tym chłopakiem, którego pocałowała jako pierwszego w życiu, a o to, że on traktował to jako coś złego, o czym świadczyło słowo "ukradł". Panienka Levasseur zdawała sobie sprawę z tego, że do pocałunku potrzebne są dwie osoby, a ona nie zrobiłaby niczego wbrew sobie; jeśli ją znał, musiał o tym wiedzieć. - A więc nasza relacja nie jest tak prosta, jak mówiłeś - zauważyła, wypowiadając na głos swoje przypuszczenia. Nie mógł teraz wykpić się głupim wytłumaczeniem czy machnięciem ręki, jak to zrobił przed chwilą. Oczywiście nie oczekiwała od niego, że teraz nagle będzie tłumaczył jej wszystko od samego początku, zapewne ich odczucia odnośnie drugiej osoby były zupełnie inne, dlatego Gabrielle nie mogła w pełni ufać słowom i tłumaczeniom Ślizgona. Nie zmieniało to faktu, że czuła się teraz przy nim dość swobodnie i pewnie. Sposób w jaki postanowiła dobrać się do truskawki był dla niej czymś naturalnym, bez ukrytego podtekstu, którego dopatrzył się brunet. Naturalnie nie sądziła, że jedzenie może mieć w sobie coś z erotyzmu, kiedy robi się to w odpowiedni sposób. Nie miała bladego pojęcia o wielu rzeczach związanych z relacjami damsko-męskimi, a już na pewno nie była tak doświadczona jak jej rozmówca. W tej grze była zdecydowanie na przegranej pozycji z każdym chłopakiem, być może wstydziła się trochę tego, gdyż jej koleżanki już dawno miały za sobą wszystkie pierwsze raz, a ona? Jedna nieudana randka, jeden pocałunek, którego teraz nawet nie pamiętała. Dodatkowo nie miała pojęcia co wówczas nią kierowało skoro - teoretycznie - nie lubiła panicza Rowle. Powoli zaczynała się czuć, jak bohaterka romantycznej opowieści, która straciła pamięć i teraz za zadanie ma poprzez głos serca odnaleźć ponownie swoją miłość. Tylko czy tu się wszystko zgadzało? Śmiała wątpić, bo gdyby tak było to przed nią nie powinien siedzieć William Fitzgerald? Nie mogła uwierzyć, że słowa dotyczące rudowłosego Ślizgon oraz ich relacji są prawdą. Przez tyle czasu darzyli się antypatią, więc co nagle się zmieniło? Prychnęła głośno słysząc o maślanych oczach. - Może to jednak ty uderzyłeś się w głowę, a nie ja, co? - - zapytała całkowicie poważna, a uśmiech znikł z jej ust. Jej umysł nie potrafił wyobrazić sobie sytuacji, w której miałaby być dla Williama miła, a co dopiero żeby robiła do niego maślane oczy?! Zresztą, czy on spojrzałby na kogoś takiego jak ona, kiedy mógł mieć prawie każdą dziewczynę? Mocno w to wątpiła. - Fitzgerald nie jest jak truskawka - zaoponowała dość stanowczo, wręcz zabijając Charliego wzrokiem, by po chwili przybrać minę głębokiego zastanowienia - Jest bardziej, jak niedojrzały grejpfrut. Kwaśny i gorzki,a nawet jeśli dojrzeje to nadal jest ciężkostrawny i niesmaczny - stwierdziła szczerząc zęby, jakby dokonała przełomowego odkrycia i była z niego dumna. Nie była w stanie - podobnie jak Rowle - określić jaki jest Fitzgerald, nie znała go tak dobrze i wstąpiła, że chciałaby poznać; miał on w sobie coś, co przyciągało większość dziewczyn, zaś w niej wywoływało uczucie "trzymaj się z daleka". Mimowolnie uśmiech blondynki poszerzył się, sięgając zielonych tęczówek, które aż iskrzyły, kiedy ugryzł kawałek ciasta wprost z jej dłoni, jednocześnie brudząc dziewczęce palce bitą śmietaną; oblizała je. Była mu wdzięczna, że mimo wszystko stara się trzymać od niej z daleka dymiącego papierosa - to było urocze! Tym razem to ona wywróciła teatralnie oczami na jego słowa, jednocześnie wzruszając ramionami. Miał rację, że dziewczyna nie przepadała za zapachem dymu, lecz ten zdawał się jej nie przeszkadzać. Obecność Charliego zdecydowanie wynagradzała jej wszelkie niedogodności, do czego otwarcie by się oczywiście nie przyznała! Przegryzła kawałek ciastka wyraźniej powtarzając to, co chciała powiedzieć chłopakowi, zaś jego odpowiedź sprawiła, że od razu poprawił się jej humor, a sam stosunek do Charliego zmieniał się. - Dzięki, to bardzo miłe z twojej strony - odpowiedziała, wierząc w jego słowa, choć początkowo zirytował ją fakt, że się o nią martwi. - Jakby Ci zależało - wyjaśniła patrząc na niego z lekko uniesionymi brawami. Nie powinno mu zależeć, nieprawdaż? Gabrielle sama źle by się czuła z tym, gdyby odkryła, że w jakiś sposób chłopakowi na niej zależy. Nie była dobra w takich sprawach, wtedy zawsze tchórzyła. Pokręciła głową wprawiając w ruch blond kosmyki włosów, które opadły jej delikatnie na twarz, jeden z nich założyła za ucho. Roześmiała się na głos w momencie, gdy po raz kolejny sięgnął po kawałek ciasta. Śmiech dziewczyny rozniósł się po sali, wypełniając całą przestrzeń. - No tak! Ale nie mówiłam nic o odgryzaniu palców - oznajmiła, próbując pozbyć się rozbawienia, które w niej wywołał.