Sala ta wyróżnia się jedną rzeczą - zaczarowanym sklepieniem do takiego stopnia, iż żadne zaklęcie nie jest w stanie tego odczarować. Sklepienie reaguje na najsilniejsze emocje w osobach, które tu się znajdują. Złość, zawiść, kłamstwo, frustracja, zazdrość etc - na niebie kłębią się czarne chmury, gdzieniegdzie rozświetlane jest błyskawicami. Słychać grzmoty, a jednak temperatura pomieszczenia nie ulega zmianie. Miłość, szczęście, rozmarzenie, nadzieja etc - świeci mocne słońce, pozbawione efektów prawdziwych promieni - nie jest ani ciepłe, a jedynie odrobinę oślepiające. Niebo jest jasnoniebieskie i czasami pojawiają się białe chmurki przybierające różne kształty.
Luke Gringott
Rok Nauki : I
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Nie sądził, że jego życie zmieni się o tyle stopni. Że w ogóle coś się zmieni. Sądził, iż teraz będzie mógł w spokoju robić swoje. Niszczyć, psuć, a potem uciekać. Innymi słowy tchórzyć. Ale Los chciał inaczej.
Wyszedł z Pokoju Wspólnego Gryffindoru. Potrzebował ciszy, która się przed nim chowała. Był za to chaos. Dużo chaosu. Myśli splątane, dochodziły kolejne problemy... Nie potrafił już sobie z tym radzić. To znaczy owszem, próbował, ale co to dało? Jedynie utwierdzał się w przekonaniu, że powinien wtedy wyjechać. Zostawić Ją i uciekać baaardzo daleko! Ale wtedy nie wiedziałbyś, że masz córkę. Córka. Nadal nie mógł w to uwierzyć. Gdzie? Kiedy? Jak to się stało? Tyle pytań, tyle wątpliwości, a mimo wszystko już ją pokochał. Bo miała takie śliczne oczka, niemal identyczne jak jego. Włoski skręcały się w urocze spiralki. Po Lau miała bladą cerę. I ciepłe spojrzenie, co sprawiało, że człowiek od razu jej ufał. Wszedł do pierwszego napotkanego pomieszczenia. Usiadł na podłodze, oparł głowę o ścianę i zaczął wpatrywać się w gwiazdy.
Od jakichś dwóch dni czuła się odrobinę zmęczona. Dziecko to obowiązek. Charlotte ostatnimi czasy coraz częściej dawała jej popalić. Na szczęście Birgitta pomagała jak tylko mogła, bo nie raz Lau padała na tapczan rycząc w poduszkę, że nie może sobie z nią poradzić. Nie dojrzała jeszcze do takiego obowiązku. Miała siedemnaście lat, w tym wieku powinna się bawić, a nie opiekować małą siostrą. Cóż, Los nie był dla niej łaskawy. Birgitta widząc stan Krukonki, zaproponowała jej jeden dzień wolny. Przejęła Charl, aby Lau mogła sobie odpocząć i posiedzieć w spokoju, a dziewczyna była na tyle zmęczona, że zgodziła się prędko, dziękując kobiecie najładniej, jak się dało. Gdzie miałaby odpocząć? Hogwart - jedynie to przychodziło jej na myśl. Czy to nie dziwne, że zamiast zaszyć się gdzieś, gdzie miałaby święty spokój wybrała miejsce, w którym pełno krzyczących uczniaków? Zawędrowała na drugie piętro, i nie zastanawiając się zbytnio nad celem pchnęła drzwi do Gwiezdnej Sali, w której nigdy wcześniej nie miała okazji być. Przyszła tu po to, aby się zastanowić nad tym, jak mogłaby naprawić swój błąd. Doszła do wniosku, że żart pod tytułem Charlotte to córka Gringott'a był beznadziejnym pomysłem, który nie przyniesie nic dobrego, im dłużej Luke będzie tkwił w swej niewiedzy. Co prawda sam podsunął jej ten pomysł... ale nie ma co się usprawiedliwiać. Lau wiedziała, że źle postąpiła. Że powinna się z nim spotkać wcześniej, bądź chociaż wysłać list z wyjaśnieniami. I próbowała, ale nie mogła. Bo co miała tam napisać? A co, jakby jej nie uwierzył, i stwierdził, że to właśnie prawda jest jakimś żałosnym żartem? Wchodząc nie zauważyła postaci Luke'a. A może zauważyła, ale stwierdziła, że to jej kolejna iluzja, które ostatnio ją nawiedzały i nie zwróciła już na to uwagi? Pewnie tak, zważając na to, jak jakiś czas temu, leżąc sobie wygodnie w łóżku zobaczyła jego sylwetkę, stojącą w kącie pokoju, lecz po zapaleniu lampki okazało się, iż nikogo tam nie było. Wtedy też uznała, że wariuje i powinna się zacząć leczyć. Albo nauczyć żyć ze swoją przypadłością.
Luke Gringott
Rok Nauki : I
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Przymknął powieki, aby ich nie widzieć. Gwiazdy. Irytowała go ta poświata, ten blask. I oczywiście srebrny kolor. Były zbyt piękne, aby mogły być prawdziwe. Tak jak Charlotte. Nie wiedział ile minut, godzin czy sekund siedział nieruchomo. Wiedział natomiast to, że popełnił błąd. I to nie pierwszy. Jedyne o czym teraz marzył to o tym, żeby Ją ujrzeć i powiedzieć, że zgadza się. Na wychowanie Szarlotki, zapewnienie jej bezpieczeństwa oraz bycie z nimi. Cholera, tak, właśnie tego pragnął! Jakże się zdziwił, gdy po otwarciu oczy zobaczył jej sylwetkę przy drzwiach. Mam omamy. Tak, to są tylko zwidy. Nic więcej. Jednak z każdą kolejną chwilą jego zdziwienie i zaskoczenie zamieniało się w radość. Niewidoczną dla innych. Znów zakrył twarz maską obojętności. - Lauren - szepnął, wpatrując się w nią uparcie. Jedynie tyle potrafił z siebie wykrztusić. Zresztą, odwaga już dawno odpłynęła. Wraz z widokiem jej czarnych oczu. Opuściła go. Tak po prostu zostawiła! - Gdzie Charlotte? - spytał parę minut później. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przecież widział ją raz! JEDEN RAZ. Własną córkę. Tak nie powinno być. Zdecydowanie trzeba to zmienić. - Gdzie ona jest? - powtórzył nieco głośniej. W jego głosie można było usłyszeć tęsknotę, ale i zarazem szczęście. Bo Ją widzi. Nie miał pojęcia w jaki sposób wytrzymał tyle czasu bez nich. Bez osób, które kochał miłością bezgraniczną. Które niedawno zdobył. I był pewny, że tak będzie już zawsze. Razem. Cudowne trio. Podobała mu się perspektywa mieszkania w tym szklanym domku.
Gdyby tylko wiedziała, jaką decyzję podjął, jak nic nie mogłaby mu tego powiedzieć. Ale z drugiej strony... Czy nie chciałaby, aby Luke był z nimi, nawet jeżeli nie był ojcem jej...? W końcu Char była dla niej prawie jak córka, chciała ją wychować na ludzi, opiekowała się nią jak swoim dzieckiem. Luke mógł jej pomóc, wspierać w cięższych momentach. Mogliby tworzyć szczęśliwą rodzinkę, prawie jak z tych reklam jogurtu, gdzie wszyscy siedzą razem przy stole i się cieszą. Więc jak to było? Charlotte to w końcu jej siostra, czy już może córka? Wiecie jednak, jaki był haczyk? Nie miała pojęcia, co się zrodziło w głowie Luke'a. No bo jak? Nikt by się przecież czegoś takiego nie spodziewał. Na Merlina, to przecież Luke! Luke Gringott. Dlatego też ogarnęła ją rozpacz. Przyszła tutaj pomyśleć, zastanowić się, jak mu to powiedzieć. I co? Zastaje go tutaj, w miejscu, gdzie go nie powinno wcale być. Odwaga powoli odpływała.. Ale nie. Musi mu powiedzieć. Nie chce mu niszczyć życia. Orion by go zabił. L pewnie też się martwił, że jego życie ulegnie gwałtownej zmianie, bo ma córkę. - Luke? - rzekła cichutko, szczerze zdziwiona. To nie omamy? Odwróciła się w jego stronę, i jakby chcąc się przekonać, że to naprawdę On, musnęła dłonią jego obojczyk. - Co ty tutaj robisz? - spytała, nie podnosząc głosu w obawie, że gdy tylko to zrobi, sala straci swój urok bezpowrotnie. To wszystko nie powinno tak wyglądać. Miała wrażenie, że przez nią Luke stracił swą wolność, że go trzyma na smyczy, niszczy ład, jaki sam sobie ułożył. Miała wrażenie, że go unieszczęśliwia samym tym, że z nim rozmawia. - Charlotte...? - powtórzyła, rozkoszując się tym imieniem. - W domu. Spokojnie, jest pod opieką ekspertki. - odpowiedziała na pytanie, bez jakiegokolwiek cienia wesołości czy sarkazmu. - Birgitta się nią zajmuje. Stwierdziła, że potrzebuję odrobiny spokoju i odpoczynku. - uzupełniła odpowiedź, siadając sobie koło niego i spoglądając w gwiazdy, bez jakiegokolwiek cienia entuzjazmu.
Luke Gringott
Rok Nauki : I
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Luke Abraxas Orion Gringott, dokładniej. Musi, nie musi. Najłatwiej by było, gdyby Charlotte naprawdę była jego córką. On coś by pamiętał i nie byłby w tak ogromnym szoku, a Lau nie musiałaby brnąć dalej w to bagno. Martwił się, owszem, ale o to, że nie sprosta zadaniu. A przecież ideały nie mogą się mylić. Nie mogą popełniać błędów. Muszą być perfekcyjni. I wiesz co? Zdziwię cię, bo szanowny ojczulek zareagował bardzo śmiesznie. Najzwyczajniej w świecie to olał. Był przerażająco obojętny. A Luke już wolałby, gdyby ten go poniżył, opluł, COKOLWIEK. Już uległo. Wszystko się zmieniło. I jeszcze zmieni. - Ano ja - pokiwał głową. Drgnął, czując jej palce na swojej skórze. Zaskoczyło go to, że ona tak na niego działa. Tak.. elektryzująco. - Siedzę. I myślę - odparł lakonicznie. - Przyprowadź ją tu. Do mnie - poprosił. Nie zwracał uwagi na to, że zmiękł. Maska opadła. Był Lukiem. Przecież rozmawiał z matką jego córki, nie? Spędzili razem noc. Mają RAZEM dziecko. Do czegoś to zobowiązuje, prawda? - Chciałbym znów zobaczyć Char. W końcu to moja córka - oznajmił ze słabym uśmiechem. Merlinie, jak to brzmi. Moja córka. Poczuł, że nadszedł właśnie ten czas, kiedy musi poinformować Lau o tym, co postanowił. Nie może już dłużej zwlekać. Minęło zbyt dużo czasu. - Carie, dużo o tym myślałem i.. - zaczął. No skończ! Dokończ to! Cholera, nie potrafił; nie potrafił mówić o własnych uczuciach. To smutne. I żałosne, Gringott. Weź się w garść. - Carie - prychnął. - Lauren jest zdecydowanie lepszym imieniem - stwierdził. Tak, brawo, Luke! Nie ma to jak zmienić temat zamiast wreszcie powiedzieć "pobawmy się w dom" bądź "stwórzmy Char rodzinę. Co z tego, że jestem nieodpowiedzialny? Damy radę!". Trochę nie spodobało mu się to, że Lotte jest pod opieką nieznajomej. Owszem, wiedział, że to osoba, która pomogła Mallory. Wiedział również to, iż jej nic nie grozi, jednak mimo wszystko wolałby ją mieć przy sobie. Ale nie skomentował tego. Gdyby nie Birgitta to nie siedziałby tu z Krukonką. Nie czułby zapachu Jej perfum. Nie patrzyłby Jej teraz w oczy. Skąd się tam wzięła zieleń?! Nie sprawdzałam ;P
Jakim cudem Orion się już dowiedział? Nie mam pojęcia. I nie zadawał żadnych pytań? Nie zastanawiał się, z kim Luke się, hm, zadaje? Ciekawe. Ale pewnie odetchnie, gdy rozwścieczony Luke mu oznajmi, że to wielki kawał. Albo i nie oznajmi. Miała nadzieję, że nie będą o tym mówić. Nie spodziewała się nawet, że on będzie taki... jak prawdziwy ojciec. Że poruszy temat Charl. Nie no, poruszyć to mógłby, ale nie spodziewała się tego, że on chciałby ją zobaczyć, że mówiłby o niej z taką czułością. Jak mógł w tak szybkim tempie pokochać nie swoje dziecko? A czy jak się dowie, że to wszystko nie istnieje, to przestanie ją kochać? W jednej chwili został ojcem. W następnej, w ciągu jednej sekundy zostanie mu ona odebrana. - Przyprowadzić Lotte...? Do ciebie? - spytała oniemiała, mając pojęcie, że gdyby tylko sytuacja była inna, niż jest, to przez jej ciało przeleciałoby przyjemne ciepło. Ktoś nas chce... ale czy tylko dlatego, że czuje się zobowiązany? Przygryzła dolną wargę i opuściła z powrotem wzrok, gdy usłyszała jak z jego ust pada moja córka. Dlaczego nie mogła być jego? A może mogła? Przecież rodzic nie musi być połączony ze swoim dzieckiem więzami krwi. Zresztą, zawsze można takowe zrobić, nie? No dobra, wracamy do tego ponurego nastroju. - Dużo myślałeś...? Nie trze.. eba było.... - powiedziała słabo, czując, że robi jej się niedobrze. Błagam, nie mów tego. Zaraz będę musiała ciebie zranić. A ty? Znienawidzisz mnie. Znienawidzisz całkowicie. Ale wiesz co? Nie będziesz z tym sam. Ja sama siebie nienawidzę. - Carrie to zdrobnienie od Caroline. To nie jest brzydkie imię. - rzekła bez sensu. Komu w ogóle była potrzebna ta wiedza? Nikomu. Może odpowiedziała dlatego, że łatwiej jej było o tym rozmawiać? Tak, teraz mogłaby prowadzić konwersację nawet na temat ketchupu. Dobra, nadszedł czas apokalipsy, którą sama sobie załatwiła. To koniec. Koniec wszystkiego. - Luke... - zaczęła, czując, że głos zaczyna jej się łamać. - Charlotte nie jest twoją córką. - dokończyła, chowając twarz w dłoniach i chcąc zniknąć z tego świata. Chciała jeszcze dodać, że to jej siostra, ale pomyślała, że nie mogłoby to jej przejść przez gardło, a jak by przeszło to tylko w postaci niezrozumiałego pisku, a nie miała sił tego powtarzać. Musiała odetchnąć i nabrać powietrza, aby mówić dalej. Tylko gdzie ono się podziało?
Luke Gringott
Rok Nauki : I
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Orion wie wszystko. Nic się przed nim nie ukryje. Ale cóż, jest legilimentą, prawda? Nie musiał o nic pytać - wystarczyło luknąć w umysł Luksa. A ten, przyzwyczajony do niewiedzy uczniów Hogwartu nie zdążył się obronić przed penetracją. Oklumencja zawiodła. Zacznijmy od jednej rzeczy - Luke jest nieprzewidywalny, obojętny oraz zimny. Czy po takich ludziach można się spodziewać jakiejkolwiek formy miłości? Nie. I to wszystko przyszło tak nagle! W jednej chwili zrozumiał i pojął, że ma dziecko. Trzeba się z tym pogodzić. Usunięcie go nie wchodzi w grę, aż takim sadystą nie jest. Poza tym, Charlotte była taka piękna. Jak można nie kochać tak uroczej istotki? No po prostu się nie da! To było dla niego niezrozumiałe. Niezaakceptowanie Lottki równało się ze stratą dwóch osób. I jej, i Lauren. A tego nie chciał. - No tak - powiedział. - Co w tym takiego dziwnego? - spytał. BYŁ OJCEM. Miał prawo. No właśnie - dlaczego?! Czy nie byłoby wtedy łatwiej? Dla obojga z nich. Nie mieliby problemów typu "jak mam mu to powiedzieć?" oraz "czemu mi nie powiedziała prawdy?". Słysząc jej nie trzeba zbladł. Rozmyśliła się. Znalazła innego. Spóźnił się. To koniec. Koniec wszystkiego. Charlotte nie jest twoją córką. Zamarł. Przestał oddychać. Zapomniał gdzie jest. Co tu robi. Kto siedzi obok. W głowie miał tylko jej słowa. Charlotte nie jest twoją córką. - Co to znaczy? - spojrzał na nią. Jego tęczówki nie były pełne lodu, ale zaskoczenia zmieszanego z zdezorientowaniem i niepokojem. - Co to znaczy, Lau? Że spałaś z kimś innym? Tak? Spałaś? A on uciekł. Zostawił cię. Wystraszyłaś się, więc wmówiłaś mi to wszystko, żeby zapewnić JEJ obu rodziców? - na miejscu stworzył historię, w której on był kimś w rodzaju oparcia, pocieszenia, zbędnego puzzla, którego zawsze można wyrzucić. I tak się czuł. Jak ktoś wykorzystany. Wybuchnął śmiechem, aby zamaskować panikę, która w nim rosła. - Mnie nie nabierzesz, Mallory - wyszeptał jej wprost do ucha. Potem szybko się od niej odsunął. Jak najdalej. Stanął w drugim końcu sali, oczekując na jakiekolwiek wyjaśnienia. Liczył na krótkie "prima aprilis, Luke!". Ale ta odpowiedź nie padła.
No właśnie, BYŁ. Przez ten jeden z piękniejszych dni, w którym to postawił malej irokeza, kiedy słuchał so what i zadał owe pytanie z przerażeniem. A ona odpowiedziała, że tak, on jest jej ojcem. Z rozbawieniem. Bo wtedy to było śmieszne. Ale im dłużej Luke nie znał prawdy, tym bardziej wszystko zaczynało się komplikować. Choć... czy jeden cudowny dzień, w którym to śmiali się razem nie był godny wiecznego potępienia z jego strony? Będzie miała co wspominać, a konkretniej ten piękny dzień, w którym to wszystko spieprzyła i się zaczęło. - To znaczy, że to dziecko nie zostało stworzone przez ciebie. Przeze mnie też zresztą nie. - wytłumaczyła. - Nie, nie spałam. A ty nie miałeś być kolorową wizytówką naszej rodziny, bo masz super znane i ekstra nazwisko. - zirytowała się odrobinę. Czy on wszystko musi sprowadzać do swego pochodzenia? No, tak jakby. - Charlotte to moja siostra. - uściśliła, wymawiając to głośniej i dobitniej, aby te słowa wryły mu się w pamięć. - Okłamałam... Powiedziałam tak, bo perspektywa zobaczenia twej reakcji wydała mi się ciekawa. I sam mi podsunąłeś ten pomysł. Miałam ci powiedzieć... chciałam ci powiedzieć, ale framuga.. i... a później było tylko gorzej. Chciałam ci powiedzieć. Naprawdę. - zaczynała plątać się w zeznaniach, bo miała wrażenie, że siedzi na komisariacie i zostaje przesłuchiwana przez Komendanta Gringott'a. - Charlotte nie jest twą córką. Nigdy nie była. Jest moją siostrą. - powtórzyła, czując że przekręca w tej chwili sztylet, który wbiła mu przed momentem w serce.
Luke Gringott
Rok Nauki : I
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
I CHCIAŁ nim być. Chciał. Tak bardzo, kurwa, chciał robić Charlotte więcej irokezów. Kłaść ją spać w piżamkach założonych na lewą stronę. Krzyczeć z nią So fucking what?! na cały głos. Wylewać wrednym sąsiadkom wodę z wanienki na głowę. Chciał, ale już nie mógł. Słuchał jej słów z nieukrywaną niechęcią do Lauren. Po każdym kolejnym wyrazie czuł coraz większą złość. Oszukała go. Wykorzystała moment, gdy był sobą. Ale od teraz będzie inaczej. Obiecał sobie, że nigdy nie zdejmie przy niej maski. Najbardziej bolało go to, że robiła to celowo. Długo trzymała go w obłudzie i fałszu.
Nadeszła jego pora. Wystał swoje w kolejce. Czas pociągnąć los. Zanurzył rękę w morzu karteczek. Wyciągnął żółty kartonik, który oznajmił mu, że zyskuje dwie osoby. Uff, udało się. Znów jest na górze. Nie dał się udupić. Przez te kilka dni czuł się szczęśliwy. Mimo, że dziecka nie planował to tak cholernie się cieszył! Bo wreszcie miał kogoś, kogo mógł kochać. Kogoś, do kogo miał pięćdziesiąt procent praw. Miał do jasnej ciasnej małą Szarlotkę! Ale to przeszłość. Koniec. Trzask. Szklany domek się potłukł. Wszystkie filiżanki, w których mieli pić kawę, talerzyki, na których mieli jeść słodkie ciasteczka spadły na ziemię. Radio, które miało wiecznie nadawać oraz meble, w których mieliby trzymać przeróżne skarby zostały zniszczone. Są teraz zrównane z ziemią. Tworzą gruz. Małe, do niczego nieprzydatne elementy. Przyszedł Los i szepnął mu do ucha z diabolicznym uśmieszkiem "sorry, Luke, pomyłka". I odszedł, zabierając to, co niedawno otrzymał. Lotte nie jest już jego córką. Nigdy nią nie była. I nie będzie. Lauren nie zasługuje na zaufanie. Nie zasługiwała. I nie będzie. K O N I E C B A J K I. - Zaufałem ci - rzekł. Tylko tyle zdołał z siebie wydusić. Nadal był w ciężkim szoku. Jego wnętrze uległo autodestrukcji. Wszystkie emocje zostały zamrożone. Tęczówki znów są puste, a cień po tęsknocie i miłości zaginął. - Kurwa, zaufałem ci. Rozumiesz co to znaczy? - spytał, odwracając się do niej tyłem. Stał w rogu, jak najdalej. Brzydził się jej. Nienawidził ją. Nie. Była mu obojętna. - BYŁAŚ jedyną osobą, której tu ufałem - powiedział cicho, mocno akcentując pierwsze słowo. Czas przeszły. Przyszłego już nie będzie. Dobranoc. Idź spać. Ale wcześniej błagaj o oszczędzenie koszmarów. - Mogłem, kurwa, wrócić. Ale zostałem tu. Dla ciebie, do jasnej cholery.
Miała pojęcie, co się teraz stanie. Spodziewała się bólu, gorzkich słów, palącej żyły nienawiści do niej, która skrywa się w jego oczach. Ale w każdym gruzie znajdzie się chociaż jedna rzecz, którą można naprawić. Niekoniecznie musi być czymś, co było ważne. Zawsze jest dla czegoś szansa. Ale... czy tym razem też tak jest? Czy to nie jest wyjątek od reguły? Zaufałem ci. Kurwa, zaufałem ci. Rozumiesz co to znaczy? Właśnie, czy rozumie? Czy wie, co to oznacza? Czy zdaje sobie sprawę, że jednym zdaniem rozwaliła wszystko? Ona. Sama. Wina należała tylko i wyłącznie do niej. I tak, wiedziała o tym. Wiedziała, że zasługuje na takie traktowanie. Jednak słowa były gorsze niż czyny. Chciałaby być teraz opluta, pobita. Poniżona była i tak. I ciążyła jej myśl, że to właśnie wszystko przez nią. Ale co by było, gdyby powiedziała, że Szar to jej siostra? Czy Luke zająłby się nią tak, jak zajmował wcześniej? Czy nie powiedziałby tylko - to twoja siostra, więc radź sobie sama. Czemu mam ci pomagać? Winny zawsze szuka wytłumaczeń. Za późno na rozważanie tych dwóch opcji. Mogła się zastanowić wcześniej, pomyśleć. - Czy gdybym powiedziała ci wcześniej, to byś zareagował inaczej? - spytała głosem, w którym nie kryły się żadne emocje. Bo zdała sobie sprawę, że już za późno na naprawienie błędów. Że Luke nienawidzi jej tak, jak nienawidzi się największych wrogów. Chociaż nie, ona nawet nie zasługiwała na miano wroga. Z wrogiem można się kłócić, tłuc, wyzywać. Ona będzie teraz całkowicie olewana. A tam, olewana. Możliwe, że już nigdy więcej czarne tęczówki z domieszką zieleni nie ujrzą srebra. Mógł wrócić? Jak by to było, bez niego? Jak wyglądałoby jej życie, gdyby wtedy po prostu odszedł? Gdyby jej nie uratował przed skokiem? Nie wiedziała, bo to się nie wydarzyło. Ale... czy tak nie byłoby lepiej? Mogłaby się z nim pożegnać, mając z nim PRAWIE normalne kontakty. Normalne przy tych, które teraz będą. Szczera nienawiść, jednostronna. O wiele gorsza, niż z wzajemnością. - Mogłeś. Mogłeś wyjechać. Ja... nie chciałam ciebie zatrzymywać na siłę. Nie na siłę. Mogłeś wrócić. - powtórzyła drżącym głosem. - Tak byłoby lepiej. Najlepiej. Dla ciebie. Dla wszystkich. - dokończyła, nie spoglądając w jego stronę. Wystarczył jej cień jego sylwetki, który nieraz widziała. Najlepiej dla wszystkich, z wyjątkiem mnie. Ale... kto by się przejmował jedną osobą, skoro reszta miała być w końcu szczęśliwa i wolna? Nikt.
Luke Gringott
Rok Nauki : I
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Szansa jest. Ale muszą być również chęci. Czy Luke chciał w tym momencie wszystko sklejać, naprawiać i budować od nowa? Nie. Bo dla niego było już wszystko jasne. Zaufał jej, a ona to wykorzystała. Koniec. Co to za związek bez zaufania? Według Luke'a na gruzie nie da się niczego zbudować. Nie wiadomo co by zrobił. Wydarzyło się to i to, a nie tamto. Nie ma co gdybać. W "co by było gdyby..." bawił się ostatnio w pierwszej klasie. Teraz dorósł. Przynajmniej tak mu się wydawało. - Nie sądzisz, że już za późno na rozpatrywanie takich opcji? Spierdoliłaś to - oznajmił. Wcześniej z pewnością dodałby na koniec złotko. Jednak już nie miał najmniejszego zamiaru nazywania jej właśnie tak. Przecież wszystko spieprzyła. A raczej spieprzyli oboje. I wtedy dotarło do niego to, że.. w zasadzie to mógł zareagować na Char inaczej. Przecież nie mogli mieć razem dziecka. Był w Hogwarcie od listopada. Czyli raptem.. sześć miesięcy. A właśnie tyle ma Szarlotka. Więc kiedy minął czas, gdy Lau POWINNA być w ciąży i chodzić po szkole z wielkim brzuchem? Gringott zaczął wyzywać się w myślach od naiwniaków i kretynów, kiedy przypomniał sobie coś jeszcze. Treść listu Krukonki. "Jeżeli w Twej głowie pojawiła się myśl "dlaczego ja?!", to wiedz, iż jest to związane z Tobą. Oczywiście, o ile nie postanowisz mnie, hm, zostawić? Tak czy siak, będzie nadal, w jakiś sposób." - Wytłumacz mi w jaki sposób Charlotte jest związana ze mną? WYTŁUMACZ MI DO JASNEJ CHOLERY, BO JAKOŚ NIE POTRAFIĘ TEGO ZROZUMIEĆ! - krzyknął. Musiał dać swoim emocjom upust. Nie umiał już dłużej trzymać ich wewnątrz. Tam, gdzie nawet perfekcyjnie wyuczona legilimencja nie miała prawa wstępu. Głęboko w nim. A srebro przecież chciało jeszcze ujrzeć czerń. Bo do siebie pasują. Idealnie się dopełniają. Chciało, ale jednocześnie bało się, że ta go spali. Spopieli, a srebro już nie będzie srebrem, ale wyblakłym szarym. Po prostu się bał. Cholera, tak bardzo się bał, że.. Nie potrafił znieść tej myśli. Dla niego było to niemożliwe. Bo jak..? Jak można się obawiać przyszłości? I CZYJEGOŚ SPOJRZENIA? Twoje oczy lubią mnie, Mallory. I to mnie zgubi. Nienawiść, ale zarazem miłość. Jak to wytłumaczyć? Jak miał jej opisać to, co zrobiła? To, co działo się w jego sercu, umyśle i duszy? No właśnie - JAK? - Byłoby, ale już nie jest - powiedział, po czym się odwrócił, aby na nią popatrzeć. Odważył się. A jednak. O dziwo, nic go nie spaliło. To on ją wypalał pustymi tęczówkami. - Spierdoliłaś to - powtórzył dobitnie. Nie miał zamiaru jej jeszcze bardziej dołować. Chciał jedynie uświadomić, że zaprzepaściła szansę na coś, co mogło się wydarzyć. Na coś pięknego. Na m i ł o ś ć.
Jego słowa huczały jej w głowie, wręcz nabijały się z niej i męczyły swym drwiącym głosikiem. Spierdoliłaś to. Spierdoliłaś to, Lau. To twoja wina. Twoja wina. Spierdoliłaś wszystko. - Nie ja jedna miałam okazję, którą zresztą wykorzystałam. - rzekła z ponurą satysfakcją. Przypomnij sobie, Lukosławie, scenkę pod uroczym drzewkiem. Tak, tak, to właśnie przez Ciebie Lau nabawiła się owej depresji. Przez Luke'a zabłądziła i pogubiła się w życiu. Ale nie zwalajmy tylko i wyłącznie winy na niego. Jak Charlotte jest z nim związana? Omal nie pacnęła się w czoło. MOGŁA być. Przyznaję, zareagowała zbyt impulsywnie, kiedy po zobaczeniu srebrnych ocząt Szarlotki rzuciła się po pergamin. Czy to jej wina, że od razu skojarzyła sobie to z Gringott'em? - Nic dziwnego, skoro wytłumaczyłeś mi legilimencję i oklumencję - zacytowała sprytnie, niczym szczwany lis namber łan. Nie ma, ona się tłumaczyć nie będzie! - Jak widzisz, listy nie zawsze muszą zawierać fakty... No, chyba że naprawdę szperasz wszystkim naokoło w głowach. Jara cię to, Gringott? - zauważyła, uśmiechając się gorzko, z satysfakcją. Pytasz, K, skąd u niej takie zachowanie? UCZY SIĘ OD MISTRZA, NO NIE? Ale mnie w to nie mieszaj! - Owszem, spierdoliłam. - przyznała. - Mogę już być z siebie dumna? -spojrzała kątem oka w jego stronę. - I co? To zajebiste uczucie, co nie? Szkoda, że nie jesteś bardziej ludzki. Bo gdybyś był, to byś wiedział, jak się czułam kila miesięcy temu. Bo gdybyś był, to byś wiedział, dlaczego robię to wszystko. Bo gdybyś był, TO BYŚ SIĘ NIE NAZYWAŁ LUKE ABRAXAS GRINGOTT. - stopniowo podnosiła głos, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. - Skłamię, mówiąc że cię nienawidzę. Bo to jest nic w porównaniu z tym, jak ty nienawidzisz mnie. Proste? Proste. - ładnie skłamała, bynajmniej co do pierwszej części swej wypowiedzi. No, wyszło jej to prawie po mistrzowsku! Prawie niczym się nie zdradziła! Może z wyjątkiem tego, iż nie spojrzała mu prosto w oczy, co wcale a wcale nie jest ważne? - Jeżeli masz zamiar mnie zmasakrować - rzekła wstając - to możesz zrobić to teraz. Podeszła do Lukosława i założyła ręce na piersi, patrząc na niego wyczekująco.
Luke Gringott
Rok Nauki : I
Wiek : 29
Czystość Krwi : 100%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Wywrócił oczami zirytowany. Nie lubił, gdy ktoś wyciągał stare sprawy na zewnątrz, analizował je na nowo, po raz kolejny. Po co? Po co wspominała spotkanie pod drzewem, o którym chciał zapomnieć? Dlaczego? Wszystko się spierdoliło. Wszystko. - Taaa, wykorzystałaś nie tylko okazję - stwierdził, mrużąc gniewnie oczy. Chciał jej wszystko wypomnieć, ale.. NIE MIAŁ CO. Nie przeskrobała nic takiego, oprócz "niewinnego" żartu z Charlottką. No właśnie. Charlotte. Nadal ją na swój dziwny sposób kochał. Co gorsza, ciągle czuł, że ona jest jego córką. Że ma dziecko. Że został ojcem. Że do jasnej cholery, stworzył coś fajnego. Coś, co mu wyszło. Dziewczynka była idealna. Loczki, oczy, policzki, nosek, uszy, małe rączki, stópki. Całe ciało. Nawet ta blada cera, którą otrzymała w genach po nim... STOP. Nie masz nic, Gringott, i trzymaj się tej wersji. Drgnął, słysząc fragment listu, który napisał do DZIADKA, a który przeczytała Lauren. Gdyby nie to, że ciągle miał w głowie twarz Szar, od razu zmiótłby Krukonkę jednym zaklęciem. I z jakiej racji to on miał się jej tłumaczyć ze słów, które były skierowanie do kogo innego? - Nie masz o mnie żadnego pojęcia. Nic nie wiesz. NIC. Więc skąd masz pewność, że jara mnie coś, co nawet nie ma miejsca? LISTY KŁAMIĄ, Mallory. I Gringott również. Tak, jara go zaglądanie do czyjejś głowy, naruszanie prywatności oraz przeglądanie myśli innych, a zarazem nienawidzi, gdy ktoś robi to jemu. Egoista. Ale każdy nim jest, prawda? - W sumie to mogłabyś mi oddać ten świstek papieru, który sobie przywłaszczyłaś i przeczytałaś, choć nie powinnaś. List powinien trafić BEZPOŚREDNIO do adresata - mówił cicho, cedząc każde słowo. Niemal syczał. Był wściekły, zagubiony, zdezorientowany i długo by tak wymieniać. Chaos - to najlepsze określenie tego, co działo się wewnątrz Luke'a. Cholerny, ogromny chaos. Przydałaby się myślodsiewnia. - Tak, oczywiście, że możesz. Chyba, iż chcesz rozwalić to do reszty, hm? - spytał, patrząc na nią uparcie. - No, masz rację. Wielka szkoda, że jestem nieludzki, nie potrafię kochać, mam zjebane życie i zaufałem tym, którym nie powinienem, Lau. Wielka szkoda, wielka - uśmiechnął się ironiczne na samo wspomnienie dzieciństwa i chłodnego oblicza ojca. Tych wszystkich chwil, których nie mógł przeżyć sam, lecz dzięki legilimencji. Proste. Jasne, jest proste. Cała sytuacja w ogóle nie jest skomplikowana, zawiła ani nic. Banał po prostu. To dlaczego blondyn stoi tutaj i nie potrafi wyjść? Chciał ją znów zostawić. - Więc dlaczego to robisz? Skoro jestem Lukiem Abraxasem Gringottem to nie wiem - mruknął w jej kierunku. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, gdy do niego podeszła. A jednak w środku szalała burza. - Brzydzę się ciebie dotknąć, Lauren - wyszeptał po chwili, mierząc ją pustymi, szarymi tęczówkami. I stchórzył. Wyszedł, bo co miał jeszcze robić? Wszystko co chciał powiedzieć, powiedział. Spotkanie miało wyglądać inaczej. Mieli przecież planować przyszłość, ułożyć Charlotte scenariusz całego życia. Szklany domek przestał być schronieniem. Opuścił go. Wyprowadził się, zostawiając tam swoje rzeczy.
Nie reagowała na jego słowa w emocjonalny sposób. Bynajmniej próbowała tego nie robić, bo wiedziała, że w domu czeka na nią mała Charlottka, do której trzeba będzie się uśmiechnąć, którą trzeba będzie się zająć. Dziewczynka powinna przypominać jej tą całą sytuację z Luksem... Ale tak się nie działo. Może dlatego, że nie miała z nią związanego tylko tego jednego wspomnienia? Charlotte była jej siostrą, pozostałością po jej rodzicach. Tak samo jak ona, zresztą. - Wiedz, że jakoś to przeżyję. Tak właśnie podsumowała wszystkie jego słowa. Nie ma to jak oszczędność, prawda? Po co się tutaj produkować. Brzydzę się ciebie dotknąć. Brzydzę się ciebie, Mallory. Nie dziwiła się mu. Ale nie chciała też nad tym zbytnio rozpaczać. Luke ją nauczył, że nie można się wszystkim przejmować. Jakby tak było, to już dawno by tutaj zwariowała. Pozbierała się po wypadku (no, może nie do końca, ale zrobiła znaczące postępy!) i nie ma zamiaru teraz na nowo popadać w depresje, denerwować się i czekać, aż wykończą ją wrzody żołądka. Bo miała dla kogo żyć, z kim witać kolejny dzień. I co z tego, że tą osobą było małe dziecko, które zdążyła już pokochać całym serduszkiem? Odczekała chwilę po opuszczeniu sali przez Luke'a. Musiał przecież pokonać jakiś odcinek, aby nie musiał słyszeć jej kroków, które dążyłyby za nim. Miał jej teraz serdecznie dość na kolejne pół roku. Wyjrzała za drzwi i stwierdziła, że kroki Gringott'a ucichły, więc chyba już sobie poszedł. Wyszła z sali i zamknęła drzwi, po czym ze stoickim spokojem odwróciła się w drugą stronę i ruszyła przed siebie. - Poradzimy sobie, mała. Same czy nie, damy radę. - powiedziała do siebie, obiecując sobie, że zrobi wszystko, co tylko trzeba będzie zrobić, aby Lotte miała najwspanialsze dzieciństwo a potem i życie. Ostrzeże ją przed egoistycznymi facetami. Uratuje przed całym złem tego świata. Co tylko będzie, kiedy zakocha się tak jak jej starsza siostra? Właśnie w takim zadufanym w sobie osobniku i za nic nie pozwoli się od niego odciągnąć? Czy powieli jej błąd, który wcale nie musiał nim być?
Kolejny dzień. Kolejny dziwny dzień. Bellatrix zaczęła sie do tego przyzwyczajać. Zaczęła normalnieć. Wyjeła welflon. Przerzuciła sie na tabletki. Starała się uczyć. Nie rozmawiała z własna matką. Słowem do dupy. Ale się przyzwyczaja. Szwędanie się po zamku to podobno dobry patent na nudę. Bzdura. Ale kazdy tak robi jka sie nudzi. Bellatrix też. Zaglądała do wszystkich pomieszczeń. Jednka żadne nie było godne uwagi. Aż do gwiezdnej sali. Nacisnęła na klamkę i weszłą do środka. Na początku nie mogła się w ogóle odnaleźć. Po jakimś czasie oczy zaczęły sie przyzwyczajać do ciemności. Podniosła głowę, a widok był naprawdę zapierajacy dech w piersiach. Gwiazdy. Uśmiechnęła się sama do siebie. Usiadła cały czas zaczarowana owym widokiem. Było to piękne, epickie niepowtażalne. Mogłaby tu siedzieć całymi dniami. Gwiazdy wspomagały myślenie jak czekolada. Właśnie zjadłąby czekoladę. Wyjęła tabliczkę z torby i rozkoszujac się cudownym smakiem wpatrywała się w sufit rozmyślając.
Faktycznie, każdemu nudziło się w zamku. Większość uczniów wyczekiwało na kolejną imprezę, nie zwracając uwagi, że nie dawno był Halloween. Ludzie tylko by balowali, a na naukę nie mieli czasu. Prościej mówiąc, naukę mieli głęboko w dupie. A szkoda, bo może jakże 'mądry' lud nauczyłby się czegoś. Sam Marione mimo, że lekcje za krótko trwają w wolnych chwilach wyjmie ciekawą książkę bądź usiądzie gdzieś, gdzie nie ma żadnej duszy i po rozkoszuje się tą wspaniałą ciszą. To samotne błąkanie się to normalne dla Mariona. Nie lubi przebywać w towarzystwie, szczególnie kiedy ma zły dzień. A złe dni rzadko mu się przytrafiają. Miał ochotę wyjść ze szkoły i nie wrócić, jednakże nie może, bo złamałby regulamin. Tak mili państwo! Kruon tak jest ograniczony, że na jego miejscu powinien zapisać się do jakiegoś zakonu i tam spokojnie żyć. Szedł długimi oraz ciemnymi korytarzami Hogwartu nie mając celu gdzie iść. Mijał niektórych przechodniów nawet się do nich nie uśmiechając. Teraz było pewne, że chłopak ma zły dzień co za tym idzie jest obrażony na cały świat. Nagle zahaczył o pewną salę, która jego zdaniem mogłaby być pusta. Brunet bez wahania otworzył drzwi po czym cicho wszedł. Było ciemno i dobrze! Pewnie nikogo tu nie ma.! Na twarzy chłopaka pojawił się lekki uśmiech do czasu, kiedy nie usłyszał mlaskania (?). Nie wiedział kto jest z nim w środku, a jego mina ponownie zmieniła się w kamienną twarz. Cichutko usiadł na jednym z wygodnych foteli i siedział tak bez ruchu. Może ta osoba szybko pójdzie?
Bellatrix sobie grzecznie jadła czekoladę ,gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi. nie była już sama. zawsze istniała możliwość że znów ma urojenia. W końcu nie długo był czas na leki. Jadnak po chwili usłyszał skrzypnięcie fotela. Ostrożnie i bezszelestnie (jak zwiadowca!) wstała. przydałoby się sprawdzić kto jej się wydaje. Cichutko podeszła do fotela z różdżka w ręku. Gdy od owego kogoś (czegoś) dzieliło go zalewie pół metra, zapalił różdżkę krótkim "Lumos". W świetle ujrzała dobrze znanego jej Krukona. Co prawda nie wiedziała jak ma na imię, ale w czasie swoich długich wędrówkach po zamku (i nie uczeniu się!) często widział jak gdzieś siedzi gdzieś w kacie i "pożera" książki. Albo pędzi na zajęcia z przepełnioną torbą. Dziewczyna wyprostowała się i spojrzała na chłopaka z góry (bo wcześniej się pochylił żeby go dokładnie obejrzeć) Obniżyła różdżkę aby nie świecić temu biedakowi w oczy, chociaż trzeba przyznać że ja przestraszył: -Wystraszyłeś mnie-jeszcze raz zlustrowała go wzrokiem i podała mu szczupłą dłoń z pomalowanymi na granatowo paznokciami.-Bellatrix-pokazała chłopakowi równe ząbki w uśmiechu. W sumie to nawet dobrze ze się pojawił. Może się zaprzyjaźnią,a ona porozmawia z kimś innym niż garnek...
Święta, święta i po świętach. Chiyoko nie traktowała Gwiazdki tak wyjątkowo, jak ludzie kultury europejskiej i amerykańskiej, dla niej to wciąż było dziwne święto, które nadeszło z zachodu. Ona przecież kultywowała stare tradycje. Dla niej to była po prostu okazja do odpoczynku, dzień wolny od zajęć. Choć szczerze mówiąc, nudziła się. Już pozbierała się po tym swoim wybryku i nawet nie odczuwała już wyrzutów sumienia. Potrzebowała znowu zastrzyku adrenaliny, by mieć energię na następne dni, tygodnie, jednak jak na złość nie mogła znaleźć nikogo ciekawego, kto mógłby jej pomóc. Jednak, że była dosyć wytrwała, to szukała długo. Spacerowała po zamku, wchodziła do różnych pomieszczeń, mając nadzieję na znalezienie czegoś ciekawego. I kogoś, bo na Amaterasu, w tym przypadku sama nie da sobie rady; poza tym chciała się ubezpieczyć, w razie, gdyby jej się coś stało, ktoś drugi mógłby wezwać pomoc, czy pobiec po nią, czyż nie? W każdym razie szukała. Szukajcie, a znajdziecie. Była na tyle cierpliwa, że nawet była względnie miła dla ludzi i nie szafowała sarkazmem tak często, jak zwykła to robić. Najpierw wybrała się do podziemi, ale tamte dziś jej nie zadowoliły. Podobnie pomieszczenia na parterze, jak i pierwszym piętrze. Dopiero drugie piętro ją usatysfakcjonowało, mianowicie jedno pomieszczenie - Gwiezdna Sala. Zaciekawiło ją. Weszła i zamknęła drzwi. Spojrzała w niebo. Gwiazdy. Jak kiedyś. Tylko trochę niebo inne. Zatrzymały ją tu na chwilę i przestała szukać, bo chyba znalazła to, czego chciała.
Tak pochodźmy razem i pośpiewajmy kolędy. Co za gówno naprawdę. Ale zdolnej Villemo w końcu udało się coś, co nie udawało jej się od czasu nastania tych przeklętych świąt! W końcu dorwała dealera w Hogsmode, tak więc znowu była naćpana, znowu miała czystą wódkę, paczkę fajek, i dwa eliksiry Felix. Ahh czyż życie nie było przepiękne? W takich sytuacjach dla VIllemo było. Chociaż wzięła mniej niż powinna, ale cud że i tak ten koleś wytrzasnął dla niej dwa gramy amfetaminy. Lecz trzeba było, teraz znaleźć jakieś ustronne miejsce, by w spokoju spędzić czas odurzenia. Obserwatorium? Nie, zdecydowanie nie. To miejsce na jakiś czas, będzie jej się źle kojarzyło, a co za tym idzie będzie go unikać. Lecz mimo tego szukała podobnego miejsca. I tak oto Villemo dotarła do Gwiezdnej Sali. W której nawiasem mówiąc nigdy wcześniej nie była. Dziwne prawda? Lecz Villemo jakoś nie była, poszukiwaczem nowych miejsc w Hogwarcie, i zapewne nie ma pojęcia o połowie niezwykłych miejsc w tym zamku. Tak bo gwiezdna sala, naprawdę była wspaniała. Villemo weszła, oglądając miejsce i z początku nie zauważając że miejsce jest już zajęte. Chwilka moment, czy ona ją znała? A może nie? Cholera, nie mogła sobie skojarzyć. To przez ten narkotyk. No nic, trzeba było zaryzykować opcje że się znają. - Cześć. - Powiedziała a raczej szepnęła. Jej ton głosu nie był obojętny, lecz taki bardziej tajemniczy, a może kuszący? Trudno odróżnić, jedno od drugiego w jej przypadku. Podeszła do dziewczyny, i usiadła obok. Miała w nosie, czy ta pragnie jej towarzystwa czy nie. Villemo wyjęła eliksir felix od którego jak zwykle w ostatnim czasie, rozpoczynała znajomość. Naprawdę, początek jej znajomości i w sumie jej koniec niczym się ostatnio nie różniły. No cóż Villemo korzystała z życia, i brała garściami to co los zsyła, mając w głębokim poważaniu konsekwencje i inne tego typu rzeczy. - Chcesz? - Zapytała niemal uprzejmym tonem. No dobra uprzejmy to on nie był, czy słyszeliście kiedyś u niej uprzejmy ton? Ale przynajmniej pozostawał taki tajemniczy, a to już nie mały sukces prawda? Villemo odpaliła papierosa, i zapatrzyła się na niebo...
No to się dobrały jak w korcu maku, przynajmniej w stosunku do świąt, bo z resztą to różnie bywa. Jednak nie ma się czym martwić, jeśli mają się porozumieć, to tak się stanie, a jeśli nie... to trudno. Ale przeciwieństwa się przyciągają, więc kto wie, co się jeszcze wydarzy. W końcu Chiyoko nie była osobą, którą można było łatwo zadowolić, o nie. Nie szła na byle co. I na byle kogo też nie, w końcu sama też byle kim nie była, czyż nie? Trzeba było stawiać wymagania wobec siebie i wobec innych, nie inaczej. I ona to robiła. Zazwyczaj. Czasem odpuszczała, ale tylko wtedy, gdy miała na to ochotę, a to nie często się zdarzało. Kto wie, może tym razem tak się stanie, kto wie. Zobaczymy. Po wejściu do środka chwilę patrzyła w te oszałamiające gwiazdy, a potem usiadła na podłodze tylko po to, by znowu wbić wzrok w nieboskłon. Nie żeby często tak się zdarzało, przecieź na co dzień nie zajmowała się tak abstrakcyjnymi rzeczami, aczkolwiek jednak dzisiaj była w takim nastroju, że dała się w to wciągnąć, choć osobiście uważała to za dziecinadę. Ale czasem trzeba być dzieckiem, prawda? Nie do końca zorientowała się, że nie była już sama. Owszem, słowo przywotania doszło do jej uszu, jednak wzięła je za omam słuchowy, dlatego też nie zareagowała na nie wcale. - Cześć - odparła dopiero wtedy, gdy ujrzała sylwetkę dziewczyny, którą kojarzyła raczej tylko i wyłącznie z widzenia. Była miła, wyjątkowo. Maiku patrzyła na poczynania tej drugiej i początkowo dosyć sceptycznie przyjęła propozycję wzięcia eliksiru, ale zaraz podświadomość podpowiedziała jej, że to może być dobra okazja, by się rozerwać, by przegnać nudę. - Poproszę - powiedziała uprzejmie. Jednak na tym jej uprzejmość się skończyła, bo nie czekając, wzięła sobie sama eliksir z rąk dziewczyny. Chyba ten tembr głosu ją przekonał również, kto wie. Wydawał się być obietnicą czegoś kuszącego. Odkorkowała korek, uważnie obejrzała eliksir, a potem wychyliła całą zawartość fiolki.
piszę z telefonu, więc nie widzę, jak długi jest post, jak za krótki, to przepraszam
Jak to z Villemo było, że miała dziwną tendencje spotykania ludzi, tam gdzie ich nie powinno być. A na domiar złego spotykania akurat tych którzy jak już biorą jej eliksir, to wypijają go do dna? Naprawdę Villemo już zapomniała, kiedy ostatnim razem kogoś spotkała z własnym eliksirem. Jeszcze trochę i pomyśli, że tylko ona go wytwarza. A może tak właśnie było? Dobra nie ważne. Na szczęście Villemo miała drugi, lecz ten odłożyła obok, jak by to było zaproszenie, dla jej towarzyszki. Czemu tak? No cóż, Villemo miała w sobie dwa gramy amfetaminy. I cała butelkę czystej wódki, na tę noc jej starczy, a później będzie ponownie kombinowała jak zawsze. Villemo zaciągnęła się dymem, kładąc paczkę papierosów i chwytając za flaszkę wódki. Jej pierwsze wrażenie? Cóż dziwne. Dziewczyna wydawała się... Dziwna. Tyle można na początku o niej powiedzieć. Ładna to fakt, jej uroda niemal dorównywała urodzie Villemo, a to nie małe osiągnięcie. Lecz jakaś taka sztuczna. Tak się Villemo wydawało, jak gdyby jej towarzyszka grała w teatrze. No cóż, może to tylko omam po narkotyku. Villemo odkorkowała i pociągnęła łyk z flaszki. Swoją drogą, to coraz częściej piła z gwinta. Chyba tylko na imprezach, używała czegoś takiego jak kieliszków. Dobra to też pominiemy. - Jestem Villemo, bo chyba się nie znamy. - Powiedziała delikatnym szeptem, niczym szelest wiatru. Jej barwa głosu wskazywała na stan, lekkiego upojenia. Lecz nie jąkała się, ani nie miała charakterystycznej chrypki. Jej głos, był delikatny, wabiący i przyjemny dla ucha. Tylko nie wiedzieć czemu, wpatrywała się jak głupia w to niebo, czy raczej sufit. Zresztą cholera wie co to było. Tak naprawdę Villemo nie do końca jeszcze wiedziała gdzie jest, no i nie wiedziała z kim jest. No ale cóż, jak udawać miłą to do końca a co! Nie no, żartowałem. Przecież nie zacznie pierdzieć kulturą, i rzygać uprzejmością. Villemo dopiero teraz przeniosła wzrok na dziewczynę, i dopiero teraz spostrzegła że to Chinka lub Japonka. Trudno rozróżnić. Lecz tak czy inaczej szybko dostrzegła prawda? No nic, tak czy inaczej na pewno ona była z tej wymiany. Z tego całego projektu na "I" Nie pytajcie Villemo jak ten projekt się nazywał, bo za cholerę nie wie. I za cholerę ją to nie obchodzi. - W swoim kraju też macie święta? - Zapytała zbyt obcesowo, a raczej bezpośrednio. Ale naprawdę ją to zainteresowało, dlaczego? Bo jeżeli okaże się że nie, to może sama się przeniesie do Chin czy tam Japonii? Mimo wszystko, w jej głosie, nadal słychać było to kuszenie. Na jej twarzy widniał delikatny kuszący, uwodzicielski uśmiech. Jak gdyby Villemo już coś planowała. Lecz takie myślenie jest dużym błędem, ona nigdy niczego nie planowała a tym bardziej z nikim. Zawsze działała pod wpływem chwili, i tyle.
Nie, twój post, nie był za krótki (Tzn według twojej miary, żeby nie przekraczać 30 linijek xD)
Cóż rzec, nie wiem, jak to się dzieje, że Villemo miała takiego pecha, choć w sumie to samo można byłoby powiedzieć o Chiyoko, bo nieraz już jej się zdarzało, że spotykała jakąś osobę właśnie wtedy, gdy była ona ostatnią osobą, którą chciała widzieć. Jednak tym razem tak nie czuła, bo przecież szukała towarzystwa drugiej osoby i może to nawet lepiej, że to była obca osoba, a nie ktoś jej bliski. Tak, zdecydowanie lepiej. A z tym eliksirem to fakt, było to nieczyste zagranie i cokolwiek nie świadczyło o dobrym wychowaniu Maiku, jednak ta właśnie dziś postanowiła odrzucić choć część tej całej swojej otoczki, część masek, bo miała ich najzwyczajniej w świecie dosyć. Jednak i tak bała się zrobić to całkowicie, bała się, że zbytnio się odkryje - ten lęk towarzyszył jej od dawien dawna, w każdej chwili. Nie mogła się go pozbyć, a może nawet nie chciała. Wracając do eliksiru, to Japonka nie miała swojego z prostej przyczyny - bardzo rzadko korzystała z tego typu używek, a wielu z was wie, czym się skończył ostatni raz, jak wzięła narkotyki; a przecież w działaniu narkotyki i Felix Felicis zbyt wiele się nie różnią, wbrew pozorom, prawda? Poza tym sama idealnego Felixa uwarzyć nie potrafiła, a do osoby, o której wiedziała, że potrafi, zwrócić się nie mogła, z różnych powodów. Dziwna? Oczywiście, że dziwna, tak niedopasowana do tutejszej rzeczywistości. A grała w teatrze, tak; w teatrze zwanym życiem. Grała swoje role, raz lepiej, raz gorzej, ale się starała, by robić to dobrze, jak wszystko w swoim życiu. Tak bardzo się starała, czasem aż za bardzo i przez to traciła. I co z tego miała? Była samotną wyspą, była jak ten rozbitek na bezludnej wyspie. Ale czy rzeczywiście tak było, czy to tylko moja nadinterpretacja? Felix zaczynał działać - czuła się o wiele swobodniej i nawet przez myśl jej przeszło, żeby naprawdę stać się sobą, tu, w tej sali, pośród zaczarowanego nieba pełnego gwiazd i tą osobą, która zrobiła na niej nawet dobre wrażenie. Tylko czy jej się uda? - Chiyoko, miło mi cię poznać - odparła szczerze, przyjaznym tonem, choć również cicho, prawie szeptem, jakby nie chciała zmącić tej szczególnej atmosfery, jaka się wytworzyła przez zupełny przypadek. Głos Villemo zaczynał na nią działać dosyć specyficznie, to pewnie sprawiał eliksir. Jednak nie wiem, czy to tylko on również powodował fakt, że uroda dziewczyny przypadła jej do gustu. Nie, nie myślała o niczym szczególnym, na razie nie. Ale patrzyła na nią dosyć szczególnym wzrokiem, jakby sugerował coś, co chyba jeszcze Chiyoko nie przeszło przez myśl. Może to podświadomość chciała coś przekazać? - Tak, w sumie tak, choć nie wszyscy je obchodzą - powiedziała tak, jakby nie lubiła poruszać tego tematu albo jakby nie o tym chciała teraz mówić. Bo i rzeczywiście tak było, nie po to uciekała od świąt, by teraz miały one stanowić przedmiot ich konwersacji.
Villemo wymruczała odpowiedź. Tak wymruczała, niczym kocica. Patrzyła się głęboko w oczy swej towarzyszki. Widziała w tym spojrzeniu ten dobrze znany jej magnes. Jak gdyby samym spojrzeniem starała się przyciągnąć do siebie swą zdobycz. Villemo odwróciła spojrzenie, nie chciała działać pochopnie. Chwila, wróć, przewiń replay? Ona nie chciała działać pochopnie? Oj, chyba towarzyszka naprawdę trafiła jej do gustu. Było w niej coś takiego, dziwnego. Coś czego Villemo nie mogła do końca pojąć. Już nawet pomijając sam fascynujący wygląd. Bardziej tutaj chodziło, o gesty o mowę, o spojrzenie. To wszystko, kusiło wabiło i podniecało. Zwłaszcza taką Seks alkoholiczkę, jaką była Villemo. To wszystko znała aż na wylot, i dobrze wiedziała jedno. Dziewczyna nie robiła tego specjalnie, lecz raczej podświadomie. Jak gdyby to wszystko stanowiło już jej nie rozłączną część. Z skąd taka pewność? W końcu Villemo pod tym względem była taka sama czyż nie? Dziewczyna zaciągnęła się papierosem, przetrzymując dym w płucach. Kiedy wypuściła powietrze, tylko dym został w płucach. Uśmiechnęła się sama do siebie. Czyż życie w obecnej chwili, może być piękniejsze? Jest naćpana, ma wódkę miłe towarzystwo, i patrzy się jak kretynka w niebo. A Desiree? Cóż, chwilowo o niej zapomniała, i pozostaje mieć nadzieje że już sobie o niej nie przypomni, od co. Niech sobie będzie szczęśliwa z Tristanem. Przynajmniej ten krótki czas, dopóki Villemo nie ułoży w swojej głowię pewnego planu. Na razie miała tylko delikatny zarys, lecz wydawał jej się zbyt mało krzywdzący, i wymagający podrasowania. Szkoda że nie było muzyki! Villemo nagle nabrała ochoty na taniec! Boże, co jej dzisiaj odbiło? Mnie nie pytajcie, ja jej nie znam. Villemo wstała, uśmiechając się, do swej towarzyszki. - Nie marnujmy tej nocy. Potańczmy. - Powiedziała, śmiejąc się wdzięcznie. Tylko był mały problem. Mianowicie czy już był wieczór, noc czy jeszcze dzień? Villemo kompletnie zatraciła się w rachubie czasu. Tak naprawdę, nie wiedziała w obecnej chwili, czy są święta czy nowy rok, ale co tam! Villemo pomogła wstać swej koleżance, bo przecież nie będą siedzieć jak takie dwie srogi, i patrzeć się na sufit. Ciekawostką było to, iż sufit zmienia swój krajobraz w momencie kiedy dwie osoby złapią się za ręce. Krajobraz zmienia się pod wpływem uczuć jakimi się darzą te dwie osoby. Wiecie jak się nienawidzą to jest burza, jak się kochają to jest piękne niebo. I tym podobne. Ciekawi was jaki był teraz krajobraz? Mnie nie pytajcie, ja wolę nie patrzeć w górę. Villemo spojrzała się na swą koleżankę, czy kto tam był. Zaczynając z nią tańczyć... Jakiś taniec. Pominiemy fakt, że nie było muzyki, oraz fakt iż Villemo ostatnio robiła same rzeczy których nigdy nie robiła. Zaczynała się zachowywać, co najmniej dziwnie. Ale może nawet jej potrzebna jakieś odmiana, od lodowatej postaci zimnej suki? Cóż czasami trzeba zaszaleć, żeby nie ześwirować na tym świecie i nie skończyć, w szpitalu Świętego Munga. Villemo była pod zachwytem jej skóry, która była niesamowicie delikatna, niczym jedwab. Lecz nie dała po sobie tego poznać. Mimo że starała się takim wygłupem zbliżyć do dziewczyny, co oczywiście sama przed sobą skrywała. To i tak zachowywała jakąś część swojej maski. Tak naprawdę, chyba jeszcze przed nikim całkowicie się nie odsłoniła. I nie zamierzała tego robić. Dlaczego? Może ze strachu, a może z przyzwyczajenia, nie wiem, nie znam się. Tak czy inaczej dwie dziewczyny pod wpływem narkotyku, tańczyły sobie na środku sali, w niebezpiecznej odległości od siebie. Wiecie jak Villemo jest pod wpływem narkotyków czyli prawie zawsze, i od ust drugiej osoby, dzieli ją nie więcej niż jeden cal. To nie można powiedzieć żeby było to bezpieczne, aczkolwiek na pewno ciekawe.
Nie będę ukrywać, że Chiyoko doskonale została nauczona, jak uwodzić innych. A to, że w założeniu miała tak czynić tylko z mężczyznami, to inna sprawa. Zresztą sama Japonka, choć tak przywiązana do tradycji, akurat w przypadku orientacji seksualnej miała liberalne poglądy, ba! bywało, że ją samą pociągały kobiety, choć może mało kto o tym wiedział, ale tak naprawdę jej przeszłości nikt nie znał tak dokładnie, jak ona, reszta poznała tylko urywki. Bo i po co mieli wiedzieć, po co mieli znać te mniej lub bardziej chlubne epizody z jej życia? Tylko ktoś wyjątkowy będzie mógł zaczerpnąć tej wiedzy, nie taki byle kto. Jednak wracając do sytuacji w Gwiezdnej Sali, to nadmienić trzeba, że pojawiła się w głowie dziewczyny taka iskierka, co by było gdyby doszło do czegoś intymnego i odkryła, że nie miałaby właściwie nic przeciwko temu. Nie teraz, gdy eliksir w pełni panował nad jej działaniami. Nie, na co dzień Maiku nie była taka wyzwolona, w życiu! Raczej surowa i niedostępna, jakby skrępowana tymi swoimi maskami, jakie zakładała każdego dnia, jak również i zasadami, które jej wpojono i które tak ciężko było porzucić z dnia na dzień. I nie chciała ich porzucić, tu trzeba zaznaczyć. Zbytnio się z nimi zżyła, poza tym chyba nie umiałaby żyć normalnie. Nie umiała na dłuższą metę zbuntować się przeciwko formie, w jaką wpadła już przy narodzeniu. Bo nie każdy to potrafi. W tej chwili jednak zostawmy te rozważania i skupmy się na tym, co działo się w Chiyoko właśnie w tym momencie. Obecnie nie pamiętała zbytnio o troskach, wiedziała, że są, że kiedyś tam będzie musiała się pewnie z nimi zmierzyć, ale w tej chwili nie przejmowała się nimi, poza tym czuła, że da sobie ze wszystkim radę, że jej się uda. A teraz chciała po prostu korzystać z dobrodziejstw chwili i tego, że trafiła jej się (chwilowo) odpowiednia towarzyszka, która potrafiła ją zaciekawić na tyle, że nie odeszła z przekleństwami na ustach. Graj, muzyko! Na twarzy Chiyoko pojawił się półuśmiech, kiedy usłyszała propozycję Villemo. Doprawdy, dziwnie było tańczyć bez muzyki, ale przecież umiała to robić, musiała tak ćwiczyć wiele razy. Poza tym ten jeden drobny mankament chyba jej nie przeszkadzał zbyt mocno, dlatego też wstała. Tak, druga dziewczyna górowała na Japonką wzrostem, nawet pomimo butów z wysokim obcasem, jakie miała na nogach Azjatka. Jednak to w sumie nie przeszkadzało Chi, nie musiała zadzierać głowy do góry, by móc patrzeć w oczy towarzyszki. Która coraz bardziej jej się podobała, naprawdę. Jednak sądzę, że gdyby spotkały się w innym miejscu i innym czasie, nie doszłoby do obecnych wydarzeń. Tak, życiem rządzi przypadek, niechybnie. Niebo? Niebo zmieniało się. Już gwiazdy nie błyszczały na niebie, a pojawiły się szare chmury, zza których powoli wychodziło słońce i widać było skrawek błękitnego nieba. Tańczyły tak już jakiś czas, będąc bardzo blisko siebie, wręcz stykając się całkowicie ciałami. Chi zdała sobie sprawę, że pożąda Villemo, tak nagle, nie wiadomo dlaczego i nawet nie zamierzała się nad tym zastanawiać. Dlatego też nie myśląc nad tym wiele, pocałowała dziewczynę, nie rozważając nawet, czy tamta będzie miała coś przeciwko. Czuła, że nie.
haha, coraz dłuższe posty; już dawno nie pisałam dłuższych niż 30 linijek, więc jeśli będzie jakiś bełkot, to przepraszam
Tańczyły i napawały się sobą nawzajem. Było dobrze tak jak jest, lecz mogło być lepiej prawda? Mogło, i było! Lecz chwila moment.. To Villemo zawsze robiła ten pierwszy krok! Aż tu nagle to ona została pocałowana! No no, niechybnie miła odmiana. Villemo zdecydowanie się to spodobało, nie tylko to że po raz pierwszy to nie ona pierwsza robiła ten krok. Lecz jej pocałunek! Usta o smaku wanilij, które z delikatnością skrzydeł motyla, wbiły się w jej wargi, przez chwilę świat zawirował. Wszystko na nowo przybrało innego kształtu. Innego znaczenia. Ponownie kierowała nią chwila, emocje i pożądanie. Impuls który wręcz nakazywał jej tego nie tracić. Pewnie racja że w innym wypadku, nie doszło by do tego. A może i tak by doszło? Nie wiadomo. Nie było innego wypadku, bo był ten teraz. A co później? Pewnie oby dwie zapomną o sobie, i będą dalej żyły swoim życiem, nie poświęcając nawet chwili na wspomnienie tego co za chwilę się wydarzy. Z pewnością oby dwie dziewczyny, chociaż tak różne, tak bardzo były podobne. Praktycznie nic ich nie łączyło, chyba jedynie uroda, i zdolność uwodzenia. Nic po za tym. Były całkowitą odmianą siebie samego. Lecz to chyba przeciwności, przyciągają tak? No bynajmniej, jakoś tak to szło. Dla Villemo zawsze przyciągał, narkotyk. To on był głównym prowodyrem całej sytuacji. A może nie? Może alkohol, i narkotyk, dał im po prostu odwagę by to zrobić? Chociaż prawdę mówiąc, Villemo nigdy tego nie potrzebowała. Uwielbiała seks i tyle. Lecz jej partnerka? Chwilka jak ona miała na imię? Jakoś na "C" lub "CH" Dobra nie ważne. Chodziło mi o to że narkotyk to nie tylko trucizna, lecz także dar który potrafi łączyć ze sobą ludzi. Zwłaszcza w przypadku Villemo. Jednak wracając do wydarzeń... Po pocałunku, Villemo przez chwilę spojrzała się w oczy Chiyoko. Nie dostrzegła żadnego wahania, żadnej niemej prośby o zaprzestanie. Tak naprawdę zobaczyła całkowicie inne uczucia! Pożądanie, i pragnienie. Villemo oparła ją o ścianę, która znajdowała się tuż za nią. Teraz to ona ją pocałowała. Czulę i namiętnie. Z pożądaniem i narastającą w niej ekstazą. Villemo przejechała ręką wzdłuż jej ciała. Od szyj aż do pośladków. Uśmiechając się przy tym, jak lwica przy niedzielnym obiedzie. Tak, zdecydowanie teraz Villemo była w swoim żywiole. Delikatnie niczym wampir Villemo wpiła się w jej szyje, całując każdy jej skrawek, i nieziemsko się przy tym rozkoszując. Ciało dziewczyny pachniało niczym jakaś najwspanialsza krew dla wampira. Zakazane, a zarazem sama prosiła się o jej wypicie. Villemo odnosiła wrażenie, że zaraz się zaćpa na śmierć. Wydawało jej się że jej ciało aż krzyczy z pożądania. Było jej tak dobrze! A przecież to co najlepsze, dopiero nadchodziło! Villemo sprawnie drażniła jej szyje, obsypywała ją pocałunkami, i sprawnie delikatnie lecz także namiętnie przygryzała jej ucho. Bądź co bądź Villemo była sprawną kochanką. Jej ręka, już zjechała do jej ud, badając je. Chcąc je poznać, tak jak dziecko poznaje nowy mebel. Villemo świadomie, ocierała się od czasu do czasu o jej ciało. Ich piersi czasem się stykały. W końcu były od siebie w tak bliskiej odległości, że jeszcze trochę, a gdyby mogły to stały by się jednością. Villemo całowała, delikatnie powolnie i namiętnie. Chciała rozpalić swą kochankę, lecz także nie chciała jej spłoszyć. Z pocałunków na szyje przerzuciła się od czasu do czasu na odsłonięty bark. By ponownie językiem powrócić tam gdzie czuła się najlepiej. Czyli na jej usta. Składając na nie powolny, namiętny pocałunek. Pełen wabienia i kuszenia. Pełen podniecenia i ekstazy. Która rosła w Villemo za każdym dotykiem, jej ciała. Rosła i rosła, tak wspaniale Villemo chyba nigdy się nie czuła, a to co najlepsze dopiero nadchodziło, powolnymi krokami.
To dobrze, im dłuższe tym lepsze :D Tylko ja coś weny, nie posiadam :|