Sala ta wyróżnia się jedną rzeczą - zaczarowanym sklepieniem do takiego stopnia, iż żadne zaklęcie nie jest w stanie tego odczarować. Sklepienie reaguje na najsilniejsze emocje w osobach, które tu się znajdują. Złość, zawiść, kłamstwo, frustracja, zazdrość etc - na niebie kłębią się czarne chmury, gdzieniegdzie rozświetlane jest błyskawicami. Słychać grzmoty, a jednak temperatura pomieszczenia nie ulega zmianie. Miłość, szczęście, rozmarzenie, nadzieja etc - świeci mocne słońce, pozbawione efektów prawdziwych promieni - nie jest ani ciepłe, a jedynie odrobinę oślepiające. Niebo jest jasnoniebieskie i czasami pojawiają się białe chmurki przybierające różne kształty.
Martin wyjął z kieszeni spodni mały notes. Dostał go od dziadka. W nim miał zapisane wszystkie wskazówki dotyczące opieki nad Mimbulus Mimbletonią. Zaczął go skrupulatnie przekartkowywać, by znaleźć informacje, które akurat w tej chwili były mu potrzebne. Spokojnie mógł tak robić przy Dahlii. Ona nie obrażała się, ani nie dziwiła, gdy zdarzało mu się nie być zbyt rozmownym i kontaktowym. Nawet to, że czasem wyglądało jakby ją ignorował, chyba jej nie przeszkadzało. Po tylu latach znajomości musiała zauważyć jego specyficzny charakter podchodzenia do ludzi. Tak już miał - zajmował się czymś, niby cię lekceważąc, ale słuchał. Naprawdę słuchał. Na tym chyba polegały ich relacje. Ona mogła sobie pogadać, najczęściej o drobnych sprawach, nie oczekując w zamian żadnych moralizatorskich gadek, a on słuchał i nie przerywał. Każde pozwalało sobie odpocząć od otaczającego świata. Dahlia znajdowała w Voclainie osobę, która nie wtrącała się w jej życie i vice versa. Choć może trochę na innej płaszczyźnie. Zdecydowanie komety to nie był jego konik. O wiele bardziej interesował się gwiazdami i planetami. Były mu bliższe i wiedział, że zawsze gdzieś tam nad nim są. Nie tak jak komety, które pojawiały się na nieboskłonie raz na jakiś czas. Dość długi czas. Martin oczywiście wiedział, że kometa to tylko metafora, a Dahlia o niej mówi, by jakoś nawiązać z nim kontakt. Nie przeszkadzało mu to jednak w podtrzymaniu tego tematu. - Właściwie to można powiedzieć, że kometa to taki mniej zestresowany, nie potrzebujący głębszego życia człowiek. Też sobie w końcu lecimy przez świat i powoli się wypalamy. Także hmm... tak komety chyba mają trochę smutny żywot - tak jak i niektórzy ludzie, pomyślał. - Mimo iż znacznie prostszy. Rozmawiając z Dahlią cały czas zaglądał to do zapisków, to do Belli. Porównując informacje od dziadka wszystko się zgadzało - roślina rozwijała się tak jak powinna. Może to jednak nie empatia? W końcu ja chyba nie działam tak jak powinienem. Cały czas kręciło mu się w głowie. Do wszystkiego jednak można było się przyzwyczaić. Nawet do tego. Ale czy było z nim wszystko dobrze? Z pewnością nie. - U mnie też - odpowiedział na pytanie, które sam również przed chwilą zadał. Dobrze wiedział, że skoro Dahlia nie mówi, co się u niej dzieje, zapewne coś się jednak wydarzyło. Nie wnikał jednak. Gdyby chciała to już sama by mu o tym powiedziała. A z resztą, on również jej nic o swoim stanie nie napomknął. Tak właśnie to między nimi działało. Chcieli mówić, to mówili. Nie chcieli? To nie. - U Belli również - no, tu przynajmniej był szczery. - Jeśli chcesz to możesz mi pomóc. Dotknij ją. Tylko delikatnie! - uprzedził, gdyż nie chciał, by dziewczyna musiała taplać się w szlamie. - I zobacz, czy jej pulsowanie jest regularne, czy też nie. Ja już za często to sprawdzam i sam się gubię. Potrzebuję kogoś z zewnątrz. Po chwili pomyślał, że tak właściwie to chyba dobrze się złożyło, że Dahlia się tu zjawiła. Mogła mu pomóc, a co ważniejsze pozwoli Martinowi zapomnieć o niemiłych odzywkach, które ostatnio często kierowane były w jego stronę. Na szczęście Dahlia to miła dziewczyna. Przypomniał sobie o jednym z niewielu interesujących go ostatnimi czasy tematów. Niestety nie miał za bardzo kogo wcześniej o to wypytać, ale na szczęście (kolejne "na szczęście") teraz miał tu gryfonkę. - A co tam w życiu towarzyskim Hogwartu? Tyle się w końcu dzieje. Ci przyjezdni i w ogóle. Udało ci się już z którymś z nich nawiązać kontakt? Ciekawili go ci nowi ludzie, jednak sam nie miał zbytniej odwagi by do nich podejść. Można by się zatem dowiedzieć czegoś o nich z drugiej ręki.
No pewnie, że się nie obrażała! Choć teoretycznie łatwo było z tym u niej, bo to impulsywna osóbka, która zawsze najpierw robi, a dopiero potem myśli. Nic więc dziwnego, że miała całkiem sporo wrogów. Ale do wszystkiego idzie się przyzwyczaić. Zapewne na początku ją to nieco irytowało, bo wolała na pewno wiedzieć, że ją słucha. Ale potem dostrzegła, że to wcale w niczym nie przeszkadza. Że i tak później wie, co ona takiego mu tam paplała. A że nie siedział wpatrzony w nią jak w obrazek? Bardzo dobrze! Co prawda ciężko byłoby ją speszyć, ale zapewne i to byłoby bardzo denerwujące. Dobrze więc, że się czymś zajmował. Ona pewnie też by tak zrobiła, gdyby tylko miała czym. Ale na razie nie miała. Spokojnie więc obserwowała poczynania Martina, zastanawiając się, cóż on tam takiego wyczytuje. To znaczy, domyślała się, że chodzi o jego roślinkę, ale czy naprawdę aż tyle trzeba było o niej czytać? Nie nauczył się tego przez ten cały czas? Ech, chyba musi go o to kiedyś zapytać! Cóż, tak naprawdę Slater nie interesowała się nigdy kosmosem. Jakoś tak ją naszły takie dziwne myśli. Że może byłoby jej łatwiej. Co było kompletną bzdurą, bo wtedy by nie myślała, nie czuła, ani nic. Choć z drugiej strony, czy to tego właśnie chciała? Aby nie myśleć i nie czuć? Chyba zły humor ją przeżarł na wskroś, choć uporczywie z nim walczyła. I postanawiała się nie poddawać. Choć kontynuowanie tego tematu jej w tym nie pomagało, ale to nic. Sama go w końcu zaczęła. A i była ciekawa, jakie zdanie ma Voclain. To dziwne, ale lubiła z nim tak właśnie gadać o wszystkim i o niczym. Nawet, jeżeli nie przejawiał zbytniego zainteresowania tym. A czasem dobrze było się po prostu wygadać. - Pewnie tak. Ale nie masz czasem wrażenia, że masz ciągle pod górkę i już w pewnym momencie braknie ci sił i chciałbyś, aby wszystko zrobiło się nagle banalnie proste? Nie chciałbyś się zamienić w taką kometę? - ciągnęła nieco filozoficzne wywody. Chciała się jednak upewnić, czy jest sama z tymi poglądami czy może jednak nie. A może krukon nieświadomie jej coś doradzi? Kto wie! Pokiwała głową na wieść, że u niego wszystko dobrze. Cóż, nie może wejść do jego umysłu i się przekonać, więc pozostaje wierzyć mu na słowo. Zresztą, właśnie, gdyby chciał, to by powiedział co się tam u niego dzieje. Tak samo jak ona. Układ był prosty i czytelny. Nie mniej jednak ucieszyła się bardzo, że może dotknąć Belli! Co prawda zaraz opanował ją strach, że coś zepsuje i zrobi to za mocno, ale jak to zwykle u niej bywało, ciekawość przezwyciężyła. Ostrożnie więc skierowała palce na fakturę jej bulwy, aczkolwiek ledwo ją dotknęła tak naprawdę, w obawie, że naprawdę zaraz coś źle zrobi! Jednakże wszystko szło dobrze, a gryfonka wyczuła jej pulsowanie. Czy było jednak regularne? Ciężko stwierdzić, skoro nie ma się porównania. - Moim zdaniem regularne - stwierdziła po chwili namysłu, a potem zabrała swoją dłoń. Jednakże było jej mało i chętnie dotknęłaby ją mocniej, aby na własne oczy zobaczyć ten odorosok! To nic, że byliby cali brudni i śmierdzący. Co to dla niej! - Tak! Niektóre dziewczyny zakwaterowały się u nas w dormitoriach. Poznałam ich kilka, są naprawdę miłe. No, może poza taką Teddrą, która zachowuje się jak chłopak i lubi się wszystkiego czepiać - powiedziała, wzruszając ramionami. Przyganiał kocioł garnkowi, bo sama zachowywała się jak chłopak, ale to nic! - No i poznałam takiego super ziomka z Australii! Jedliśmy ostatnio wspólnie kurczaka w sali łasuchów. Jesteśmy do siebie strasznie podobni! No i tam u was w wieży są chłopcy z Kanady. Z jednym z nich także się zaprzyjaźniłam, gramy sobie czasem w bludgera. Ogółem jak to ludzie, jedni są fajni, inni niekoniecznie - paplała sobie, jakby nagle poprawił jej się humor.
To było niebywałe. Raphael nie tylko nie zapomniał, z kim się umówił, ale w dodatku wiedział dokładnie gdzie, którego dnia, a nawet o której godzinie! Inna rzecz, że aby mieć absolutną pewność, że nie przegapi spotkania z Gigi, całe swoje dormitorium oblepił karteczkami z umówioną godziną. Jego współlokatorzy pukali się w głowę, ale nic nie mówili, widząc, że sprawa jest chyba dosyć poważna, skoro zwykle nieprzytomny i nie przywiązujący wagi do takich drobiazgów jak umówione spotkania Raphael zadał sobie tyle trudu, żeby na pewno przyjść o czasie. Dziwne. Jego koszula była mniej pognieciona niż zazwyczaj, a włosy po raz pierwszy od bardzo dawna jako tako ułożone. O ile one w ogóle dały się ułożyć. De Nevers spojrzał podejrzliwie w lustro, ale to, co zobaczył, ani go ziębiło, ani grzało. Chyba było w porządku, zresztą jeśli wtedy Grace nie przeszkadzał jego specyficzny wygląd, to nie powinno być inaczej i tym razem, prawda? W końcu to ona zaproponowała to spotkanie. Miał nadzieję, że wybrane miejsce przypadnie dziewczynie do gustu. Oczywiście wiedział, co się dzieje, jeśli w tym miejscu weźmie się drugą osobę za rękę, ale nie chciał robić takiego eksperymentu. Jeszcze nie teraz. Właściwie nie wiedział, co było w niej takiego, co sprawiało, że mu zależało. Nie chodziło o urodę, bo chociaż była ładna, to widział ładniejsze i bardziej w jego typie. To było chyba to tajemnicze COŚ, a może fakt, że tak bardzo się od siebie różnili? Raphael nie był pewien. Zresztą to nieważne. Piątek po lekcjach. Od razu. To było ważne, bo Hogwart stał się naprawdę niebezpiecznym miejscem i Raphael, który zazwyczaj lekceważył nakazy i zakazy, które ograniczały jego wolność osobistą, postanowił się podporządkować rozporządzeniu dyrekcji i "godzinie policyjnej". W zaistniałej sytuacji miało to sens, zresztą nie chciał narażać Grace. Usiadł na poduszkach rozrzuconych po całej podłodze i zapatrzył się w niebo. Powinna tu dotrzeć. A tymczasem on popatrzy w niebo. I pomyśli. Jak zawsze.
Ostatni czas był dla Grace niesamowicie stresujący. Już po spotkaniu z Raphaelem dowiedziała się przecież o wypadku siostry, przy której spędziła zresztą ostatnie dni wakacji. Zupełnym wstrząsem było jednak dla Gryfonki to, co stało się podczas podróży Expressem Hogwart z Londynu do Hogsmeade. Z jednej strony cieszyła się, że w wiosce pojawiła się już wcześniej i na szczęście nie było jej w środku, ale z drugiej... naprawdę, popadła niemalże w obłęd, kiedy spanikowana sprawdzała, czy wszyscy najbliżsi jej sercu dotarli do celu bezpiecznie. Caleb, Charles, Juno, Isolda - i parę jeszcze innych osób, którzy byli kimś więcej niż tylko zwykłymi znajomymi. Co ja gadam. O tych też się martwiła. Może właśnie przez ten nadmiar emocji całkowicie zapomniała o spotkaniu, na które umówiła się kilka dni wcześniej. Nie byle jakim spotkaniu, proszę państwa, bo z samym Raphaelem de Nevers. Dopiero dwadzieścia minut przed wyznaczoną godziną, kiedy z ciekawości przeglądała przysłane przez matkę parę książek, które zostawiła w domu przez roztargnienie zorientowała się, że zaraz będzie spóźniona. To swoją drogą było ciekawe, że właśnie literatura przypomniała jej o Puchonie. Hehe, w końcu z tym jej się kojarzył. Była jego muzą! Ubrała się pospiesznie w białą bluzkę na ramiączkach, szary sweterek oraz czarne rurki i pomknęła na drugie piętro. Gdzie to mieli się spotkać? Gwiezdna Sala? Jak Grace zamek znała stosunkowo dobrze, to w tym miejscu była może tylko raz. I to jeszcze jako dziecko, tak więc trafienie tam zajęło jej więcej czasu, aniżeli wcześniej przypuszczała. Cholera, miała przynieść mu muffinkę. I w ogóle Charlotte chyba padnie, jeśli Gigi opowie jej, jak to wszystko ładnie i sprawnie z Francuzem szło! Do pomieszczenia wręcz wbiegła, cała roztargniona. Poprawiła nieco rozburzone przez jej bieg włosy i z uroczym uśmiechem podeszła w stronę siedzącego na poduszkach chłopaka. - Czeeeść! Przepraszam za spóźnienie, ale totalnie nie mogłam znaleźć tego miejsca. I zapomniałam przynieść ci muffinkę, ale to przez to, że po tych wydarzeniach z pociągu to tak patrolują korytarze, że nawet mi jest ciężko wymknąć się wieczorem do kuchni. I dziękuję za przysłane opowiadanie, było cudowne. Przeczytałam w jeden wieczór, naprawdę. Wciągnęło mnie i czekam na kolejne! - zaczęła standardową już paplaniną, sadowiąc się gdzieś tuż obok niego. Odetchnęła głęboko, żeby uspokoić się po tym zbyt szybkim biegu po zamkowych korytarzach. Grace, nie zachowuj się jak idiotka. Toż to jest poważny mężczyzna! Teraz dopiero zdała sobie sprawę, w jaki sposób pożegnała się z nim ostatnim razem. Szczerze mówiąc, trochę głupio się czuła, bo uznała, że to może odrobinę za szybko. Ale przecież Rafałek później do niej napisał. Na pewno nie był zły. - W ogóle to przepraszam, że tak wtedy wyjechałam z tym pocałunkiem. To było nieodpowiednie, nie myślałam. - och tak, niech nasz artysta pomyśli, że Gigi naprawdę myślała o tym dniami i nocami. Ech, kiedy ona wreszcie zauważy, że z niego to całkiem fajny człowiek był? Choć moi drodzy, i tak nastąpił postęp! Teraz jej już nie śmieszył, co to, to nie. A to zaintrygowanie z momentu na moment było coraz większe. Tak więc drama postępuje, żeby nie było!
Raphael nie przeżył tego aż tak bardzo. To znaczy fakt, że zginęła jakaś nieznana mu Australijka mimo wszystko nim wstrząsnął, zwłaszcza, że przecież to samo mogło spotkać kogokolwiek- szczerze wątpił, by Lunarni mieli jakiś szczególny powód, by zabić właśnie Kaię, ale z drugiej strony on... on nie traktował życia specjalnie serio. Ani zagrożenia. W tym wypadku po prostu nie przyszło mu do głowy, że coś się może stać. Jemu. Albo bliskim mu osobom. Jego odrealnienie osiągnęło stadium, kiedy po prostu nie wierzył, że złych rzeczy nie da się odwołać jednym skreśleniem pióra. Może nie w pełni, ale w dużej mierze. Trochę jakby był nieśmiertelny. Nie no, oczywiście, nie miał zamiaru się narażać, łazić samemu po zmroku czy coś w tym stylu, ale zagrożenie wydawało się w pełni do niego nie docierać. Upewniwszy się, że żaden z jego przyjaciół czy znajomych nie ucierpiał, Raphael po prostu zaczął żyć swoim zwykłym, czyli nienormalnym dla zwykłych ludzi trybem. Kiedy usłyszał kroki Grace, poderwał się gwałtownie i stanął naprzeciwko niej, uśmiechając się ciepło. Nie bardzo wiedział, co jej powiedzieć, ale akurat przy pannie Quinley nie stanowiło to większego kłopotu, bo mówiła za ich dwoje. - Nic nie szkodzi- powiedział miękko, po czym ucałował ją lekko w policzek, bardzo po francusku i bardzo naturalnie. Oni po prostu tak mają! Usiedli z powrotem na poduszkach, naprzeciwko siebie, ich twarze oświetlało jedynie światło gwiazd.- Najważniejsze, że przyszłaś i mogę się cieszyć twoim towarzystwem. I bardzo się cieszę, że moje opowiadanie przypadło ci do gustu- zamruczał z wyraźnym zadowoleniem. Jego próżność twórcy została mile połechtana.- Sama więc widzisz, że jako muza spisujesz się doskonale. On myślał o ich pożegnaniu dość często. Może nie w każdej chwili, może nie każdego wieczoru, a raczej nocy, kiedy oczy piekły go tak bardzo, że musiał się położyć, ale czasem powracał do tego wspomnienia i uśmiechał się mimowolnie. Tak, to było miłe. Dosyć nieoczekiwane, ale z pewnością nie miał się o co dąsać. - Nie czuję się urażony- powiedział z poważną miną, chociaż w kąciku jego ust czaił się uśmiech.- Naprawdę, spotykały mnie w życiu już gorsze afronty niż bycie całowanym przez urocze młode muzy- roześmiał się w końcu, nie mogąc się powstrzymać. Ciekawe, bo de Nevers nie śmiał się zbyt często. Zwykle się po prostu uśmiechał, ale osoba Grace wprawiała go w zbyt dobry nastrój, by mógł się hamować. - Zobacz, widzisz tamtą konstelację? To gwiazdozbiór Feniksa, a tamten- Smoka- powiedział z uśmiechem, wskazując jej kolejno różne punkty na nieboskłonie. Był o tyle ciekawy, że nie ograniczał się do gwiazd ich szerokości geograficznej, ale również innych części świata.
A Grace mogłaby się narażać. Ba, ona by tego chciała! Pokazać, że nic nie jest jej obojętne, walczyć z Lunarnymi w imię większego dobra. Tak, w tej kwestii była stuprocentową Gryfonką i nie ma co się z tym kłócić. Odważną i gotową do czegoś więcej, niż bierne przyglądanie się sytuacji. W granicach rozsądku rzecz jasna, bo na pewno drugim Potterem, który robił wszystko, żeby tylko pokazać, jaki nie jest dzielny nie była, to oczywiste. Teraz jednak wcale nie myślała o takich poważnych rzeczach. W zupełności skupiła się na tym, aby ten wieczór spędzić zwyczajnie jak najmilej. Gdyby jej kilka tygodni temu powiedzieć, że w ogóle planuje spędzić MIŁO czas z tym osobliwym Puchonem, to zaśmiałaby się tej osobie w twarz. Obecnie była zdania, że wcale nie musi być nudno. Może być dziwnie i trochę nie tak, jak podczas normalnych spotkań z normalnymi znajomymi, ale nie wykluczone, że będzie równocześnie interesująco. Temat literatury i sztuki był dla niej obcy, ale z chęcią posłucha, co na ten temat ma do powiedzenia artystyczny Puchon! A potem ona mu coś poopowiada i już w ogóle będzie cud, miód i orzeszki. - Ohoho, już prawie zapomniałam, że jestem twoja muzą. Tak więc sądzę, że jeśli tworzysz teraz takie ciekawe opowiadania, to może nie jestem taka beznadziejna. - zaśmiała się, rozkładając jeszcze wygodniej na poduszkach. Lekkim uśmiechem odpowiedziała na miłe, aczkolwiek rzadko spotykane powitanie w postaci pocałunku w policzek. To, pomimo swojej nieaktualności było... miłe? Ojejku, pierwszy raz panna Grace G. Quinley nie odebrała zachowania panicza de Nevers jako coś dziwnego. Czyżby zaczynała powoli przekonywać się do jego dziwactw? Zagarnęła na jedno ramię swoje płomienne włosy i popatrzyła się na niego, próbując wyczytać coś w jego brązowych oczach. W jakim był nastroju czy coś w tym stylu. Choć śmiała orzec, że w dobrym, bo po raz pierwszy usłyszała jego śmiech. A był to naprawdę uroczy śmiech. - To dobrze, bo pomyślałam, że może wziąłeś mnie za jakąś nienormalną czy coś w tym rodzaju. Ale jeśli nie to świetnie. - powiedziała lekko. Cieszyła się, że ich rozmowy na razie nie wykraczają na tematy, które były poważniejsze. Grace nie była zamknięta w sobie, potrafiła mówić o problemach i wątpliwościach, ale nie traktowała relacji z Raphaelem jako takiej, w której na przykład mogłaby mu się z czegoś zwierzyć. To miał być czysty flirt, nic poza tym. Och, dobrze, że Gigi nie wie, że w przyszłości poczuje do niego coś więcej. Pewnie by się na mnie zdenerwowała, oj tak! Uniosła wzrok, kiedy ręka bruneta wskazała na sklepienie nieba. - Och, to zaczynamy te korepetycje z astronomii? - zapytała rozbawiona, uważnie przyglądając się gwiazdom. Były piękne i nie mogła temu zaprzeczyć, aczkolwiek bez jego pomocy nie rozpoznałaby żadnych gwiazdozbiorów czy czegoś takiego. Poza tym oglądanie takich zjawisk na zewnątrz wydawało jej się o wiele ciekawsze. Westchnęła, znów przerzucając na niego spojrzenie swoich niebieskich tęczówek. - O czym dzisiaj mi poopowiadasz, monsieur? Stało się coś ciekawego, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni? - zapytała, teraz już zupełnie poważnie.
Biedny, biedny Raphael. On tak bardzo cieszył się na to spotkanie, tak bardzo się starał, żeby przyjść o czasie i nawet wyglądać jakoś w miarę przyzwoicie, oczywiście na tyle, na ile to możliwe w jego przypadku...! A był tylko przedmiotem zakładu dwóch Gryfoneczek, które chyba musiały się bardzo nudzić i bardzo nie liczyć z uczuciami innych, o! Aż smutno mi pomyśleć, co poczuje, kiedy w końcu się dowie, że Grace nie zaczepiła go tamtego pamiętnego popołudnia dlatego, że jej się spodobał, czy też wzbudził w niej ciekawość, ale dlatego że po prostu się założyła z Charlotte! Obawiam się, że drama będzie straszliwa i będziemy musiały nieźle się namęczyć, żeby doprowadzić to wszystko do szczęśliwego finału! - No wiesz co? Zapomniałaś?- Raphael spojrzał na nią prawie z urazą. W końcu nie każda nowo napotkana dziewczyna dostępowała ZASZCZYTU bycia jego muzą, a Grace traktowała ten fakt tak lekko! Ale cóż, widać nie każdy rozumiał, co to za wyróżnienie, a panna Quinley znacząco się od niego różniła, więc... więc de Nevers zdecydował, że chyba tym razem jej daruje. Zwłaszcza że tak ładnie się uśmiechała, a skóra jej policzka była tak przyjemnie miękka. Zresztą cały czas miał w pamięci ich ostatnie pożegnanie, które dziwnie ogrzewało mu serce. Nie, nie! Nie była to (jeszcze) płomienna miłość, czy coś w tym rodzaju! Raczej... maleńka iskierka, która zaczynała się rozrastać w niewielki ogienek, który ledwie miał odwagę się tlić. W jej obecności czuł się dobrze, może też dlatego, że nie robiła min, nie strzelała z przerażeniem oczami, kiedy zaczynał... no cóż, być po prostu sobą. Przyjmowała to z zainteresowaniem, przynajmniej tak mu się wydawało. - Grace, ma cherie, jeśli ktoś tu jest nienormalny, to prawdopodobnie ja- stwierdził z rozbawieniem i rozbrajającą szczerością. Och, Merlinie, przecież wiedział, że większość ludzi uważa go za wariata. Nieszkodliwego, może nawet uroczego, ale wariata, który nie funkcjonował w normalnym świecie, ale koncentrował się na tym powstałym w jego wyobraźni. Inna rzecz, że wcale mu to nie przeszkadzało. Niech sobie myślą, co chcą, byle doceniali jego twórczość. Wszystko inne nie miało specjalnego znaczenia, nigdy nie przejmował się tym, co uważali o nim ludzie, zwłaszcza przeciętni, których nie poważał, którymi się nie interesował. Może dlatego umiał być szczęśliwy- robił, co chciał, nie przejmując się, że ktoś może go wyśmiać. Wzruszał ramionami i posyłał rozmarzony uśmiech, po czym siadał i tonął we własnym pisarstwie. - Jeśli cię to nudzi, możemy iść gdziekolwiek indziej- powiedział łagodnie Raphael, mając jednak niemiłe wrażenie, że zawiódł. Czy zatem lepszym miejscem byłby głośny klub? Może i tak, ale to nie było w jego stylu. Musi się jeszcze wiele nauczyć o Grace, tak, tak. - Wiesz, wedle greckiej mitologii ten smok pilnował złotych jabłek w ogrodzie Hesperyd, a zabił go Herakles. Hera umieściła go na nieboskłonie... nie sądzisz, że to ciekawe? To znaczy pochodzenie nazw konstelacji- powiedział cicho, patrząc na nią w zamyśleniu. Może powinien ją zabrać gdzieś, gdzie mogliby potańczyć? Tak jak ostatnio? Może... może powinien urządzić mały piknik w wieży astronomicznej? Mon Dieu, Raphael nigdy nie przejmował się takimi rzeczami, a miejsca, w które zabierał panie, nieodmiennie budziły ich zachwyt. Z Grace miał ciężki orzech do zgryzienia. A chciał, żeby to spotkanie wypadło dobrze. - Hmm... oprócz tego, że pewna szalona osóbka najpierw znalazła moje porzucone opowiadanie, potem dopisała do niego wyjątkowo krwawe zakończenie, w którym zamordowała połowę paryżan, a całe miasto spłynęło krwią, by w końcu podrzeć je, uznawszy moje pretensje za słuszne i pogodzić nad Ognistą... to właściwie nie- uśmiechnął się kątem ust i spojrzał jej w oczy. Miała śliczne, niebieskie oczy, żywe i roziskrzone. - Myślę, że twoje życie jest o niebo bardziej... zajmujące. Więc może się podzielisz ze mną wrażeniami ostatnich dni?
A Grace… ona nigdy nie zdawała sobie sprawy, że to, co ona uznaje za wyjątkowo śmieszne i zabawne dla niektórych może być po prostu przykre. Takie sytuacje oczywiście nie miały miejsca na porządku dziennym, bo nie można zrobić też z niej wrednej, wykorzystującej męskie serca dziewczyny ani jakiejś wrednej Gryfonki, która dokucza każdemu na około. Zapewniam was, że ona nigdy nie pragnęła zrobić komuś przykrości ani sprawić, że byłoby danej osobie smutno czy nieprzyjemnie. Gigi po prostu myślała, że każdy traktuje życie tak lekko jak ona sama – nie przejmuje się konsekwencjami pewnych wyborów, potrafi śmiać się z własnej osoby i tym podobne. Ech, i teraz pytanie: kto z tej naszej dwójki był nieprzystosowany do realiów współczesnego świata? I rzecz jasna, jeśli to wszystko kiedyś wyjdzie na jaw, a ona zobaczy, jak bardzo Raphael czuje się zraniony, nie zaśnie pewnie przez parę nocy, mając przerażająco wielkie wyrzuty sumienia. Panna Quinley ponadto była chyba zbyt dumna, aby kogokolwiek przepraszać. Ale co ja plotę: czy dla niektórych osób nie robi się wyjątku od reguły? A coś czuję, że pan de Nevers może być takim wyjątkiem. - Ojej, nie w takim sensie! Po prostu może bycie muzą dla ciebie jest tak naturalne, że nie muszę o tym myśleć 24/7? – zasugerowała nieco rozbawiona jego nagłą urazą. Ojoj, byleby tylko się na nią nie zdenerwował czy coś. Na to się chyba jednak nie zapowiadało, bo potem wszystko powróciło znowu do normalnego biegu. Ona spoglądała na niego trochę zaciekawiona, on… jego spojrzenie było co najmniej zupełnie inne od tych, którym obdarzali ją inni chłopcy. - I to jest właśnie fajne. – skwitowała jego wypowiedź o rzekomej nienormalności. I wiecie to? Było to powiedziane poważnym tonem, jednym z tych, po których usłyszeniu wie się, że dana osoba nie kłamie czy nie robi sobie żartów. Zapadła chwila ciszy. Przyjemnej ciszy. - Nie nudzi mi się, Raph. Naprawdę. – zapewniła go. Tym razem też nie kłamała i piszę to z pełną świadomością. Mimo, że nauka to była jej piętą achillesową, takie opowieści, jakie właśnie snuł bardzo dobrze jej się kojarzyły. Mama czytała jej kiedyś mity greckie przed snem. Takie w wersji dla dzieci oczywiście, ale tak czy siak okropnie jej się podobały. A co do tych klubów jako miejsce spotkań tej pary, mówię stanowcze NIE. Grace może i lubiła sobie od czasu do czasu poimprezować, ale to zdecydowanie nie było miejsce dla person takich jak Raphael. A jeśli mają się wspólnie dobrze bawić, to właśnie w tak tajemniczych i interesujących pomieszczeniach, do jakiego zaprosił ją właśnie dzisiaj. Może gdyby to Gigi miała wybrać miejsce postawiłaby raczej na coś na zewnątrz, ale przecież będą mieli jeszcze okazje do wspólnych spotkań. Chyba że Grace uzna zakład za wygrany już dzisiaj, hehe. - Co? To widzę, że jednak coś się działo! A to opowiadanie… dlaczego je porzuciłeś? – na początku zaśmiała się z jego relacji, a potem zapytała, co było powodem zostawienia przez chłopaka niedokończonego dzieła. Westchnęła, kiedy zapytał ją o to samo. - Wiesz, jeśli czytałeś Obserwatora to pewnie już słyszałeś o tym, że Sky wylądowała w szpitalu. I siedziałam przy niej te kilka dni. A uwierz, Mung jest strasznie przygnębiającym miejscem. Nie mają tam nic kolorowego, tylko tłumy uzdrowicieli i pielęgniarek w takich samych fartuchach, smutne twarze pacjentów, mdłe jedzenie, białe ściany. Okropieństwo. – aż wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
Właśnie w tej chwili autorka uświadomiła sobie, dlaczego tak bardzo lubi postać Gigi. Otóż przypomina ona jej własną, osobistą przyjaciółkę, która serce ma dobre, ale działa pod wpływem impulsu i nie do końca zdaje sobie sprawę, że komuś może sprawić przykrość swoim zachowaniem czy lekkim traktowaniem uczuć. Serce złote, ale z rozsądkiem bywa różnie- typowa, urocza trzpiotka i chyba właśnie taką osóbką jest Grace. Ona po prostu jest mało refleksyjna, prawda? - Mam nadzieję- Raphael spojrzał na nią podejrzliwie, ale po chwili odpuścił, dochodząc do wniosku, że nie ma co doszukiwać się ukrytego sensu w wypowiedzi panny Quinley. Zresztą, trzeba to przyznać, bycie muzą nie wymagało od niej żadnych specjalnych działań. Równie dobrze mogłaby o tym nie wiedzieć i dostarczać mu natchnienia zupełnie mimowolnie, więc chyba nie powinien brać tamtych słów do siebie. Naprawdę, rola muzy, mimo że wyjątkowa, była mało absorbująca, więc, jak słusznie zauważyła Grace, nie musi o niej myśleć przez cały czas. Ta myśl go uspokoiła i przywróciła dobry nastrój. Spojrzał na nią niepewnie, nie wiedząc, czy mówi szczerze, czy może kpi, odnośnie jego nienormalności, ale nie- wyglądała na zupełnie poważną, co nie zdarzało się znowu tak często. De Nevers poczuł miłe ciepło rozlewające się po jego sercu i duszy, ogrzewające męskie ego i ogólnie... ogólnie dające mu poczucie, że jest naprawdę fajnym człowiekiem! Oczywiście, zdawał sobie z tego sprawę, nigdy nie należał do osób zakompleksionych, ale komentarz Grace, właśnie Grace, sprawił mu niekłamaną przyjemność. Delikatnym gestem ujął jej dłoń i pogłaskał jej wierzch kciukiem. To zabawne, ale w żadnym z jego gestów nie dawało się wyczuć napięcia czy niepewności, która zwykle towarzyszyła młodzieńcom w takich oto sytuacjach. Nie. Wszystko, co robił, wydawało się doskonale naturalne, wręcz niewinne i oczywiste. - Cieszę się. Zwłaszcza, że twoje piegi z pewnością układają się w najróżniejsze konstelacje. Na przykład... na przykład na prawym policzku masz gwiazdozbiór Tukana. O tu- co prawda nie dotknął jej skóry, ale w powietrzu nakreślił kształt konstelacji ciągnący się prawie od kącika oka aż do końca kości policzkowej. Jego opuszki były tak blisko, że niemal czuł ciepło bijące od ciała Gryfonki. - Och, nie porzuciłem go... po prostu zgubiłem. To było bardzo dobre opowiadanie, chyba jedno z najlepszych. Jestem dosyć... roztargniony- uśmiechną się lekko i przeczesał palcami swoją rozwichrzoną czuprynę.- Obserwator...? A, słyszałem coś kiedyś o tym... nie wiedziałem, że Skyla jest w Mungu- spojrzał na nią z wyraźnym niepokojem.- Czy to coś bardzo poważnego? Byłem tam... raz- westchnął i skrzywił się na samo wspomnienie. To było w pierwszej klasie, spadł z miotły i pogruchotał się straszliwie, w dodatku trochę bredził, więc uznano, że pobyt w Szpitalu Św. Mugna dobrze mu zrobi. Grace miała rację. To nie było miłe miejsce.
A ja niestety, pomimo tego, że bardzo bym tego chciała, nie znam nikogo, kto choć odrobinę przypominałby Raphaela. I wiesz co? Polubiłabym go, nawet bardzo! Może byłabym zbyt nieśmiała i niepewna swojego właśnie artystycznego pierwiastka, aby poznać go bliżej, aczkolwiek jestem wręcz pewna, że zainteresowałby mnie swoją osobą na tyle, aby chociażby z zaciekawieniem mu się przyglądać. Takie specyficzne osoby są wspaniałe. Naprawdę. A co do Gigi... Nie wiem, czy użycie słowa "trzpiotka" jest odpowiednie, bo owszem, lubiła sobie żartować, ale takie żarty z uwodzeniem kogoś czy coś w tym rodzaju należały do tych najrzadszych. W kwestiach sercowych nasza rudowłosa była otwarta, ale jeśli już kogoś pokochała tak na sto procent, to żadne głupie zagrywki nie byłby jej w głowie. Potrafiła kochać. Na swój sposób, ale potrafiła i to nie podlega żadnej, nawet najmniejszej dyskusji. Choć czy kochała kiedyś kogokolwiek tak na całego? Myślę, że na pewno, choć sama przed sobą raczej by się do tego nie przyznała. Duma, oj ta duma. Ach, jeszcze refleksyjność! Jeśli miała dobry humor (lub chociażby przeciętny) to racja, to raczej nie była jej sztandarowa cecha. Kiedy jednak nachodziły ją jakieś humory, zły nastrój czy jakieś inne negatywne rzeczy to uwierzcie, wtedy była nawet ZA BARDZO refleksyjna. Ani to dobre, ani to. Nawet nie zorientowała się, że to niewinne zdanie aż tak bardzo poprawiło humor Francuza. On również nie był jej dłużny, bo prawie cały czas obdarowywał ją komplementami. I na Merlina, nie okłamując nikogo: to było cholernie miłe. Grace może nie paradowała w strojnych sukienkach, nie była jakoś specjalnie eteryczna, ale nie można było jej odmówić tego, że była młodą kobietą. A każda kobieta lubi, kiedy ktoś prawi jej pochwały. De Nevers był w tym bardzo dobry! Panna Quinley była szczerze zaskoczona jego pewnością siebie, którą pokazywał w swoich gestach. Nie podejrzewała, że ktoś taki, paradoksalnie dość spokojny, wcale nie jest w sprawach damsko-męskich zacofany. Wręcz przeciwnie, śmiem powiedzieć. Uśmiechnęła się lekko, bardzo delikatnie, kiedy jego palce kreśliły linie parę milimetrów od jej skóry. Przytrzymała na dłużej spojrzenie w jego brązowych oczach, aby następnie spuścić je na swoje nogi. Hehe, to chyba nawet nie było do niej podobne. - Też jestem roztargniona. W inny sposób niż ty, ale również. W ogóle mam wrażenie, że bardzo się od siebie różnimy. Ale wiesz... tak pozytywnie. - powiedziała, komponując w słowa to, co sobie właśnie przed chwilą pomyślała. Tak serio to może nie twierdziła, że przypomina go w wielu kwestiach. Najlepiej, żeby tak nie było, bo Grace wolała być sobą niż takim Raphaelem, ale w kilku na pewno. Może właśnie w tym uroczym roztargnieniu. Bo było urocze, prawda? - Ja czekam na kolejne. Już to mówiłam, ale myślę, że jesteś dobry w tym co robisz. Wiesz, w tym całym byciu pisarzem. - rzekła, opierając się wygodniej o miękkie poduszki i zwiększając tym samym dystans między nimi. Przecież to było dopiero drugie spotkanie, nie tak prędko z tym kontaktem fizycznym - pomyślała. Ale co ja mówię. Przekroczyła jego granice, całując go ostatnio na pożegnanie. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby dzisiejszy wieczór skończył się identycznie. - Tak, sprawa była poważna, ale na szczęście wyjdzie z tego. Może nawet na dniach będzie w szkole, także jest wszystko okej. Hogwart straciłby na braku Rajskiego Ptaka, czyż nie? - uniosła brwi, przypominając sobie o określeniu, jakim chłopak ostatnio opisał jej siostrę. Bardzo trafnym zresztą! Wolała już jednak skończyć ten temat, bo wyraźnie ją przygnębiał. Jeśli Raphael był chociaż trochę spostrzegawczy, na pewno nie umknęło to jego uwadze. - Ty też masz rodzeństwo, tak? Mówiłeś coś o siostrze. Opowiedz mi coś o niej. W końcu dalej tak mało o sobie wiemy. - zagadnęła go, przyglądając się raz po raz jemu albo gwiazdom na magicznym nieboskłonie.
Hm, jak głębiej się nad tym zastanowiłam, to chyba wiem, kto mimowolnie dostarczył mi inspiracji, jeśli chodzi o tworzenie postaci Raphaela. Oczywiście nie pod każdym względem, ale znam dwie, może trzy osoby, które coś w sobie mają z tej mojej postaci, szczególnie jedna. Mam ciekawą właściwość polegającą na przyciąganiu najdziwniejszych ludzi, którzy z jakiegoś powodu się na mnie otwierają i pozwalają zajrzeć w głąb, dostarczając tym samym fantastycznego materiału do budowania postaci. Mój bliski przyjaciel ma w sobie zastraszająco dużo z de Neversa i chyba po nim nasz Francuz odziedziczył nieprawdopodobne wręcz nieogarnięcie, wieczne niedospanie, doskonałe pióro i zupełne nieprzywiązywanie wagi do błahostek, takich jak punktualność czy nauka, która przychodzi mu ot tak, bez najmniejszego trudu. Może nie bajeruje aż tak doskonale, chociaż niektóre jego komplementy potrafią przyprawić o rumieniec, może nie jest aż tak swobodny w obcowaniu z płcią piękną, nie jest tak egzaltowany ani przesadnie artystyczny, ale jest niewątpliwie postacią barwną i niezwykle ciekawą, choć trudną w obcowaniu na co dzień, gdyż umawianie się z nim wymaga kłamstw- zamiast faktycznej godziny spotkania, należy podać wcześniejszą o jakieś trzydzieści minut, żeby nie podzwaniać zębami na mrozie, klnąc na czym świat stoi, którą to metodę polecam również w przypadku pana de Nevers. Och, prawienie komplementów Raphael miał we krwi, w końcu nie bez przyczyny Francuzi uchodzą za najbardziej flirciarski naród Europy! Uwodzenie słowem to dla nich chleb powszedni, coś, o co nie można mieć pretensji, bo zwykle nie prowadzi do niczego zdrożnego, prócz poprawienia sobie wzajemnie nastroju i zwykłej kurtuazji wobec płci pięknej. Doskonale wiedział, co powiedzieć, żeby sprawić przyjemność, a których tematów lepiej unikać. Zresztą był pisarzem- zgrabne słowa to jego domena, a formułowanie komplementów w sposób niebanalny było jego prywatną ambicją. Jak widać, szło mu całkiem nieźle. Fakt, że Raphael był raczej spokojny i rozmarzony niż szczególnie przebojowy, wcale nie utrudniał mu relacji damsko-męskich, a nawet przeciwnie. To, co odmienne, może odrzucać, ale niektórych wręcz przyciąga, a że w dziwaczności Raphaela nie było nic odpychającego- nie hodował tarantul, nie kolekcjonował pomniejszonych ludzkich głów ani nawet nie zachowywał się wulgarnie- wiele pań było nim szczerze zainteresowanych. Miał za sobą kilka związków i całkiem sporo przelotnych romansów, a raczej znajomości, które nie miały szansy się rozwinąć w coś poważniejszego, bo po prostu nie były tego warte. Lubił kobiety, uwielbiał je obserwować, ich towarzystwo było dla niego źródłem inspiracji i estetycznego zadowolenia. Fascynowały go ich gierki, kokieteria, ta cała złożoność kobiecego świata... -Tak, też mam takie wrażenie. Ale przeciwieństwa pozwalają wypełniać luki w charakterze, które ma każdy z nas- zauważył z uśmiechem, widząc, że spuściła wzrok. Odsunął się odrobinę, nie chcąc jej osaczać czy być nachalnym, co mogło zrobić złe wrażenie. Oho, Gigi znów mile połechtała jego próżność. Nic nie sprawiało mu takiej przyjemności jak docenienie jego twórczości. Uśmiechnął się jak zadowolony kot i spojrzał na nią ciepło. -Będziesz pierwszą osobą, której je pokażę- obiecał.- Miło mi, że tak sądzisz, to wiele dla mnie znaczy- powiedział. Może więcej niżby chciał, ale... ale może Grace nie odczyta tego w ten sposób. Oby, bo to za dużo by skomplikowało.- O czym chciałabyś przeczytać? Może udałoby mi się spełnić twoje życzenie- spojrzał jej w oczy z uśmiechem. -Tak, bez Rajskiego Ptaka Hogwart nie byłby taki sam- zgodził się z powagą.- Cieszę się, że jest na dobrej drodze do wyzdrowienia, naprawdę- dodał jeszcze, po czym zamknął temat. Nikt nie lubi rozmawiać o takich rzeczach, a już na pewno nie pogodna i wesoła Grace. Zresztą mieli miło spędzić czas, prawda? -Hm, Oceane jest młodsza ode mnie o rok. Jest w Ravenclawie i prawdę mówiąc, bardzo się ode mnie różni. Zresztą, Krukoni i Puchoni nie mają zbyt wiele wspólnych cech, prawda?- uśmiechnął się nieznacznie.- Zupełnie niepodobna do mnie, delikatna, pastelowa blondynka. Bardzo ją kocham, choć prawdopodobnie poświęcam jej za mało czasu... Rysuje. Bardzo dobrze rysuje, ma niewątpliwy talent. Jest strasznie ambitna i właściwie z każdym się dogada... Jak była mała, opowiadałem jej bajki, ale nawet teraz czasem to robię- wzruszył ramionami, nie wiedząc, co może dodać.
Grace może nie była aż taką mistrzynią w kokietowaniu, flirtowaniu i temu podobnych rzeczach, aczkolwiek radziła sobie na swój, mam nadzieję (bo nie jej to oceniać, a raczej Raphaelowi), skuteczny sposób. Trudno tu w ogóle mówić o jakichkolwiek sposobach, ponieważ panna Quinley nikogo nie grała ani nie udawała. Fakt, cały ten flirt z Francuzem nie był do końca szczery, bo sama z siebie zapewne nie zagadałaby do niego w Pubie Jazzowym, ale to, jak rozpoczęła i aktualnie kontynuowała tą znajomość było już tylko i wyłącznie pokazem tego, jak radziła sobie na co dzień w takich sprawach. Jestem pewna, że tak samo kokietowała by kogoś, w kim faktycznie byłaby zauroczona po uszy, jak teraz konwersowała z bądź co bądź, przystojnym brunetem. Tak jak już wspominałam, ona wbrew pozorom też nie była szczególnie przebojowa. Śmiem twierdzić, że na swoim koncie miała o wiele mniej przelotnych romansów i trwałych związków niż Puchon. Może z racji tego, że nigdy jakoś specjalnie o nie nie zabiegała? Cóż, Gigi żyła z dnia na dzień, niezwykle dynamicznie. Wydaję mi się, że ona po prostu lubiła niezależność. Oczywiście nie jakąś skrajną, co to, to nie, ale nie ma co ukrywać, że bycie z kimś w poważnym związku nakładało na życie (zwłaszcza tak nierozgarniętej młodej kobiety) trochę ograniczeń. Ech, nocne pisanie postów sprzyja przemyśleniem, zdecydowanie. - O czym chciałabym poczytać… Hm, trudne pytanie. Nie wiem, w jakim gatunku się specjalizujesz. Ale… może to dziecinne, ale lubię szczęśliwe zakończenia. – zamyśliła się, przypominając sobie, jakie książki były w jej guście. Czy nie wyśmiałby jej, gdyby przyznała się, że jej ukochaną lekturą jest Magiczny Ogród, który był powieścią dla dzieci? Na razie wolała tego nie zdradzać. Jeszcze uzna ją za niewartą jego artystycznej duszy i co wtedy? Dramat! Doceniła, że szybko zamknął temat Skyli. Racja – to nie był wygodny temat na spotkanie, które wszakże miało być lekkie, odprężające i po prostu przyjemne. A rozmawianie o tym, że jej młodsza siostra ledwo uszła z życiem w tej całej Japonii to takich rzeczy się nie zaliczało. Na pewno. Z uwagą słuchała opowieści o jego siostrze. Gigi była na tyle zorientowana w całym zamkowym społeczeństwie, że prawie wszystkich kojarzyła chociażby z wyglądu. Obraz Oceane de Nevers także tlił się gdzieś w zakamarku jej głowy, ale na tamtą chwilę zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, jak tamta dziewczyna wygląda. Chociaż to chyba nie miało znaczenia. - Wiesz, ja idąc do Hogwartu myślałam strasznie stereotypowo. To znaczy, że rozumiesz: Gryfoni nienawidzą Ślizgonów i vice versa, Puchoni to ciamajdy, a do Ravenclawu trafiają sami kujoni. Teraz jak o tym pomyślę to chcę mi się śmiać, bo moja najlepsza przyjaciółka jest właśnie ze Slytherinu. – nawiązała do jego stwierdzenia o braku wspólnych cech pomiędzy przedstawicielami domu Kruka i Borsuka. Pomyślała ciepło o Violetce – koniecznie musi się z nią spotkać i poopowiadać jej różne newsy! Sama zresztą też chętnie posłucha, zwłaszcza, że Lavoisier była na wyjeździe szkolnym do Japonii i na sto procent ma jej do przekazania jakieś ploteczki czy coś w tym rodzaju. Grace spojrzała na Raphaela. Nie mogła powiedzieć, że źle im się rozmawiało. Ale przecież nie mogą wiecznie rozmawiać, jeśli ma wygrać ten cały zakład. To cholerstwo wszystko komplikowało! Przysunęła się na poduszkę bliżej chłopaka, siedząc teraz ramię w ramię z jego osobą. Delikatnie położyła głowę na jego ramieniu, robiąc to tak, aby ten gest wydał się mu jak najmniej nachalny. - Mi też mógłbyś poopowiadać jakieś bajki. – szepnęła. Musiał ją usłyszeć, bo przecież dzieliło ich najwyżej kilka centymetrów.
Gigi miała zatem wrodzony talent do mącenia w głowach facetom, bo nawet Raphael, zwykle dosyć odporny na kobiecą kokieterię, to znaczy na tyle, że nie głupiał dokumentnie, był zupełnie pod jej urokiem. Co prawda może jeszcze nie do tego stopnia, że zdecydowałby się dla niej na ujeżdżanie hipogryfa albo lot na miotle nad Atlantykiem, ale naprawdę dużo dla niego znaczyła. On oprócz prawienia komplementów, nie miał jakiejś specjalnej taktyki podrywania pięknych pań- po prostu był sobą i zazwyczaj to wystarczało, by zyskać pewne względy. Większość romansów Raphaela toczyła się we Francji, w gronie przyjaciół, w czasie burzliwych, artystycznych wakacji, chociaż i w Hogwarcie miał kilka epizodów związkowych i flirtowych, ale to już zupełnie inna bajka. Często bywał zauroczony- ten stan zdecydowanie sprzyjał pisaniu- ale, co dość zaskakujące, sam zapominał o tym fakcie, co dowodzi, że nie traktował tych spraw zbyt poważnie. -Wiesz, kryminały i thrillery nie są moją najmocniejszą stroną, a poza tym... piszę wszystko- wzruszył z uśmiechem ramionami, patrząc na Gigi.- Nie, Grace, wcale nie dziecinne. Każdy lubi szczęśliwe zakończenia, nawet jeśli się do tego nie przyznaje, bo uważa to za infantylne czy naiwne. Nawet ja lubię szczęśliwe zakończenia, tyle że one nie zawsze są realistyczne, bo w życiu nie ma ich aż tak dużo, prawda? Happy endy są pożywką dla naszej nadziei, że wszystko będzie dobrze, jakoś się ułoży mimo wielu przeciwności i tak dalej, ale nie ma w tym nic złego- pokiwał głową, jakby zgadzając się z własnymi słowami.- Zdradzę ci w tajemnicy, że jeśli jakiś bohater szczególnie przypadnie mi do gustu, ofiarowuję mu szczęśliwe zakończenie jego historii. Czasami. Bo czasem też wszystko kończy się nie najlepiej, ale tylko po to, żeby rzecz przeciągnąć, żeby napisać kolejną część i w końcu dać mu odrobinę szczęścia- gdyby Raphael się dowiedział o upodobaniach literackich Gigi, pewnie by się nie zgorszył tak mało ambitną lekturą jak Magiczny ogród, ale pokiwał głową i wyrzucił z siebie tylko jedno, jedyne, pełne aprobaty słowo KLASYKA. Zresztą nauczył się już pewnej tolerancji w tej materii, dochodząc do wniosku, że po prostu nie wszyscy znają się na literaturze, podobnie jak on dość mgliste pojęcie ma o muzyce, nie doceni zgrabnej synkopy ani nie porozmawia o złożoności Bachowskich polifonii. Rozmowa z Grace uświadomiła mu, że znowu zapomniał o istnieniu swojej siostry. Znaczy nie do końca zapomniał, bo nadal jej osoba tliła się gdzieś w jego świadomości, ale nie rozmawiali całe wieki i de Nevers poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Pewnie właśnie dlatego nigdy nie miał stałej dziewczyny- on się po prostu do tego nie nadawał z tak prozaicznego powodu jak brak organizacji czasu. Było PISANIE, a wszystko inne schodziło na drugi plan. Tracił poczucie czasu, niekiedy mijał tydzień, a on był przekonany, że to już miesiąc albo odwrotnie. Powinien być lepszym bratem, ale w końcu Oceane była już dużą dziewczynką i nie potrzebowała go na każdym kroku, prawda? Prawda...? Jej uwagę o stereotypach potwierdził skinieniem głowy- miała rację, w końcu sam miał różnych znajomych z Ravenclawu, Gryffindoru czy Slytherinu, takich jak Skyla, Solv, Frederick czy Shirley. Jeśli jej gest go zaskoczył, nie dał tego po sobie poznać, tylko odetchnął głęboko zapachem jej włosów i ciepłej skóry, zastanawiając się nad koniecznością doceniania takich momentów jak ten. Prawdę mówiąc, ścierpł cały, miał ochotę zmienić pozycję, wyciągnąć się na tych poduszkach, ale teraz nie mogło być o tym mowy, chociaż... Spojrzał na Grace kątem oka i uśmiechnął się pod nosem. - Czy znasz bajkę o tym, skąd się wzięły piegi?- spytał z głupia frant, odgarniając z jej buzi jakiś niesforny kosmyk rudych włosów i czując miłe ciepło rozchodzące się po jego ciele.- Tylko że bajki najlepiej opowiada się na leżąco, w każdym razie mnie-- dodał po chwili. Była to prawda, chociaż sam nie wiedział, dlaczego tak to działało.
O, czyli jednak miała jakiś talent! To w sumie dobrze, koniecznie powinnam dopisać to w jej karcie, bo tam zrobiłam z niej taką trochę mało zdolną, szaloną dziewuszkę. No ale żartuje, bo nawet sama Grace śmiałaby się do rozpuku, gdyby ktoś wmówił jej, że jednak wyjątkowo obdarowana w jakiejś kwestii. Zauroczenie… To był bardzo dziwny stan. Niby nie miłość, zupełnie nic wielkiego, ale jednak nie pozwalało spać po nocach, tylko rozmyślać o konkretnej osobie, wyobrażając sobie jakieś niedorzeczne zbiegi okoliczności, szczęśliwe zakończenia i sytuacje, w których niespodziewanie mogliby na siebie wpaść. Ach, chyba żadnej młodej dziewczynie nie był obcy takie stan, nawet Grace. Gryfonka może i nie była tak dziewczęca, delikatna i cnotliwa jak niektóre jej rówieśniczki, ale to przecież nie przeszkadzało w tym, że czasami ktoś wpadał jej w oko. A że była osóbką jak wiemy komunikatywną, to zawsze jakoś udawało jej się złapać z takim chłopakiem kontakt. Rzecz jasna nie zawsze kończyło się to romansem czy czymś w tym rodzaju, bo G. miała to do siebie, że szybko jej takie zadurzenia przechodziły. A jeśli tak nie było, to zazwyczaj przekształcały się w zakochanie czy coś podobnego, ale to już dłuższa bajka. - Tak, niestety. Ale mimo wszystko ja wierzę w szczęśliwe zakończenia. Może nie zawsze, nie we wszystkich sytuacjach, ale myślę, że gdyby ludzie zawsze oczekiwali czarnych scenariuszy, świat byłby straszny. – powiedziała spokojnym tonem, rozważając to, co powiedział. Miał rację, aczkolwiek Grace pomimo swoich największych chęci, czasami również była okropną pesymistką. Taką, która wszystko widzi w czarnych barwach. I uwierzcie, to bardzo komplikowało życie! - Yhm, to dobrze. Każdy potrzebuję odrobiny szczęścia, nawet fikcyjni bohaterowie. Nie wolno popadać w skrajności. – dodała jeszcze, uśmiechając się lekko. Lubiła czytać, ale nie robiła tego jakoś wybitnie często. Choć co jak co, ale opowiadanie Raphela faktycznie przypadło jej do gustu i nie mogła odmówić Puchonowi talentu. W sumie mógłby jeszcze jej coś napisać. Albo zrobić z niej jakąś bohaterkę, to byłoby coś! Musi mu to kiedyś zasugerować, hehe! Och, to gdyby Grace zapomniała o istnieniu swojego rodzeństwa, to już byłby koniec świata, naprawdę! Była niesamowicie rodzinną osobą i nie wytrzymałaby dłuższego czasu bez chociażby sowy do Skyli z zapytaniem, co tam u niej słychać. Z Huphreyem było inaczej, bo to był trochę inny typ człowieka, ale przecież także był jej bratem, także i do niego skrobnęła czasami kilka słów. W tej kwestii nie miała sobie nic do zarzucenia, bo faktycznie dbała i pielęgnowała relacje pomiędzy członkami swojej przybranej rodziny. Kąciki jej ust powędrowały nieznacznie w górę, gdy jej gest przyjął tak, jak właśnie chciała. Wszystko szło w dobrym kierunku i to jeszcze w jakim tempie! Była z siebie naprawdę dumna. Musi koniecznie spotkać się z Charlotte i pochwalić się, jak sprawnie idzie jej wypełnianie zakładu. Bo nie lubiła przegrywać. Bardzo. - Nie znam, ale z miłą chęcią poznam. – szepnęła mu do ucha, a palcami lewej dłoni lekko przeczesując jego ciemne włosy. Uśmiechnęła się, kiedy zaproponował zmienienie ich pozycji. – Mi jest wszystko jedno, ale też myślę, że tak będzie najwygodniej. – i już po chwili leżeli na miękkich poduszkach. On lekko ją obejmował, a ona leżała na jego ramieniu, podnosząc wzrok, aby móc kolejny raz złapać go za spojrzenie jego brązowych włosów. - To czekam na opowieść. I wiesz, liczę na szczęśliwe zakończenie.
Przymknął powieki, kiedy zaczęła przeczesywać jego włosy. To było bardzo miłe i bardzo... intymne. Znał ludzi, którzy dostawali piany, jeśli ktoś ośmielił się tknąć ich fryzurę, ale Raphael do nich nie należał. Reagował na takie pieszczoty trochę jak kot- przymykał oczy i ogromnym wysiłkiem woli panował nad chęcią wydania z siebie głośnego pomruku aprobaty. Ale Grace nie powinna robić tak za długo, bo istniało niebezpieczeństwo, że de Nevers uśnie i z podrywu nici! Hehe, żartuję, nawet on nie usnąłby w takim momencie i w takim towarzystwie, co to, to nie! Wyciągnęli się wygodnie na miękkich poduszkach. Przyjemny ciężar Grace na ramieniu i zapach jej włosów utwierdzały Raphaela w przekonaniu, że to jednak nie jedna z jego historii, że to się dzieje naprawdę. Czuł ogarniające go spokojne ciepło i postanowił, że opowie Grace najpiękniejszą bajkę na świecie. Milczał przez chwilę, patrząc w śliczne, błękitne oczy Gigi, ale właściwie ich nie widząc. Wzrok miał nieobecny, jakby zaglądał w głąb siebie, co też było zgodne z prawdą, bo musiał wymyślić na poczekaniu coś naprawdę fantastycznego, co zachwyciłoby Grace. Od tego zależał jego pisarski i męski honor! - Tam, gdzie swój początek mają wszystkie dryfujące w czasie historie, gdzie wszystko jest doskonale płynne i niedookreślone, żyła śliczna dziewczyna imieniem ... Giselle- co za złośliwość! Już chciał powiedzieć „Grace”, ale nie miał zamiaru wbijać dziewczyny w zbytnią pychę!- Żyła w Nigdzie. Tam wszystko było zmienne i niestałe, podobnie jak w Gdzieś, gdzie wszystko zaczynało nabierać konturów, a chwilami nawet określonych barw. Jednak szczegóły można było dojrzeć dopiero w Tam, a Giselle bardzo chciała sprawdzić, jak wygląda świat, który nie faluje i nie zmienia się co chwila, mimo że zmienność była integralną częścią jej natury. Marzyła, że zobaczy jak wygląda Istota Świata, która jest jedna, bezwzględna i stała. Szła wiele dni, które płynnie przechodziły w noce rozświetlane przez wirujące gwiazdy, przebiegające z jednego końca wszechświata na drugi w obłąkanym tańcu. W drodze towarzyszył jej Rajski Ptak, który mienił się wszystkimi kolorami, jakie tylko istnieją, a także takimi, których nikt nigdy nie widział, jednocześnie przybierając różne formy. Raz przypominał strusia, kiedy indziej sikorkę. Leciał albo biegł za Giselle, czasem siadał jej na ramieniu, przeczesując dziobem jej włosy i dziwiąc się, że są cały czas płomiennie rude, że nie ma w nich nic ze zmienności Nigdzie albo chociaż Gdzieś. Jakby pochodziła z Tam, w którym przecież nigdy nie była. Na granicy Gdzieś i Tam Giselle spojrzała w nocne niebo i zobaczyła gwiazdy zupełnie inne od tych, które znała do tej pory. Miały swój kształt i barwę, nie były płynne ani wirujące. Jedynie ich brzegi były delikatnie rozmyte. Ptak patrzył na nie w zdumieniu, czując, że on sam powoli przestaje falować, nabiera określonej formy i barwy. Poczuł lęk, ale i fascynację, chciał być bliżej nich, jeszcze bliżej... Rozłożył skrzydła i poleciał tak wysoko, jak tylko mógł, jednak uderzył w niebo i strącił gwiazdy, które spadły na Giselle. Nie przypominały jednak płonących kamieni, które mogłyby ją zranić, ale migotliwy pył, który osiadł na jej twarzy i ramionach. Skrzyły się jeszcze przez chwilę, aż w końcu zastygły na skórze dziewczyny, nabierając złocistej barwy. Giselle próbowała je zmyć, jednak nie było to możliwe. Zrezygnowała więc i razem z Rajskim Ptakiem ruszyli w dalszą drogę, a gdy dotarli do Tam, nic już nie falowało ani nie zmieniało się w mgnieniu oka. Mieszkańcy Tam patrzyli na nią ze zdziwieniem- jeszcze nigdy nie widzieli dziewczyny, na której ciele osiadłyby gwiazdy. Została żoną tamtejszego króla, który przypadkiem był mądry, dobry i przystojny. Rządzili razem przez wiele lat w harmonii, miłości i spokoju, w świecie, gdzie zmiany następują powoli, ale gdzie istota rzeczy pozostaje niezmienna. A Rajski Ptak zdecydował się w końcu, jakie przybierze kolory, i mimo że różnił się ubarwieniem od innych pierzastych stworzeń, zamieszkał wśród innych ptaków, które uznały, że musi pochodzić z raju, a nie z Nigdzie. Bo Nigdzie nie mogłoby stworzyć czegoś tak pięknego jak Giselle i jej Rajski Ptak- zakończył szeptem, delikatnym ruchem przesuwając palcem po piegowatym nosie Gigi i uśmiechając się ciepło. Miał ochotę ją pocałować w usta, jednak nie zdecydował się na to, a tylko musnął wargami jej czoło, zastanawiając się, czy nie zaczyna mu zależeć, jeśli tak bardzo uważa, żeby nie przekroczyć pewnej granicy.
To żeby przypadkiem de Nevers faktycznie nie usnął, bo Grace nie zamierzała przestać przeczesywać mu drobniutkimi palcami jego włosów. Leżąc obok niego nie robiła tego może tak często jak wcześniej, tylko raczej co parę minut wplatała dłonie w aksamitne kosmyki, pozostawiając Puchonowi zapewne jakiś niedosyt. W końcu każdy chce, żeby to co przyjemne, nie zostawało przerywane tylko trwało. Trwało i trwało. Tak jak oni trwali, będąc tak blisko siebie. Niestety, tylko fizycznie. Życie nie jest takie piękne jak te wszystkie bajki i opowiadania. Z perspektywy osoby trzeciej wyglądaliby zapewne niczym najbardziej zakochani w sobie ludzie na świecie - wpatrzeni nawzajem w swoje oczy, lekko objęci. Żadnej fance romantycznych historii nie spodobałoby się, gdyby na wierzch wyszło to, czym Grace faktycznie się kierowała. Nie róbmy z niej też jakiejś niecnej, pozbawionej uczuć dziewczyny, bo pomimo tego, że niesamowicie ją to przerażało, ale także odczuwała pewnego rodzaju spokój, odprężenie i przyjemność, to zawsze tam gdzieś w kącie głowy było zdanie: "To tylko głupi zakład". Może gdyby nie była taka zdyscyplinowana wobec własnego umysłu potrafiłaby się zatracić w sytuacji? Może nawet... zauroczyć się? Boję się nawet tego napisać, ale jeśli właśnie teraz to się działo? W tej chwili, kiedy on, ekscentryczny Puchon opowiadał jej najpiękniejszą bajkę, jaką kiedykolwiek słyszała? Bajkę, w której to prawdopodobnie ona była główną bohaterką. Płomiennowłosą dziewczyną z rajskim ptakiem u boku. Och, gdyby nie ta jej samodyscyplina. Wręcz zatraciła się w uroku tamtych minut, kiedy jej mózg wzniósł alarm: nie przesadzaj Quinley, on jest jednym z tych nieogarniętych chłopaków, których tak nienawidzisz! Nie możesz sobie pozwalać na coś takiego, nie możesz! Ale przecież nic się nie stanie, jeśli skorzystasz z okazji. W ramach zakładu przecież. Zakładu, który wszystko tak bardzo komplikował. A najbardziej umysł Gryfonki. Czyżby za wielka duma nie pozwalała jej dopuścić myśli, że między nimi jest po prostu chemia? Kiedy skończył opowiadać, przymknęła lekko oczy. Jak już wspomniała, nie słyszała nigdy czegoś piękniejszego. Nie powiedział tego wprost i może faktycznie była w błędzie, ale utożsamiła samą siebie z bohaterką opowieści. Dziewczyną, na której osiadły gwiazdy. Kimś wyjątkowym. Przynajmniej dla niego, ekscentrycznego bruneta z zapędami na drugiego Szekspira. Nagle otworzyła gwałtownie oczy, lecz o wiele delikatniej odwróciła się w jego stronę. - A jeśli sama zmodyfikuję treść i stwierdzę, że ta dziewczyna tak naprawdę nazywała się Grace, a owy król nosił imię Raphael? I że nie wędrowała po dżungli, ale po kamiennych korytarzach i może jak na razie wcale się nie ożeniła, ale zrobiła chociaż... to? - i w tym momencie wsparła się nieco na rękach, zbliżając swoje usta do jego i składając na nich czuły (może trochę za bardzo), ale równocześnie delikatny pocałunek. I nie poprzestała na nim. Przecież wstęp mieli już za sobą w kawiarni, nieprawdaż?
Pieszczoty Gigi działały na niego szalenie motywująco, paradoksalnie pozwalały się zanurzyć we własnej wyobraźni, oderwać od wszystkiego i delikatnie zatonąć w tym rozkosznym cieple, które promieniowało od serca na całe ciało. Z każdą chwilą Raphael coraz bardziej angażował się w relację z tą dziewczyną, nie zastanawiając się, dlaczego właśnie jego wybrała, dlaczego wszystko potoczyło się tak szybko, zwłaszcza że nie był ani szpetny, ani odpychający, dziewczyny lubiły jego towarzystwo, więc dlaczego nie miałoby się to przytrafić Grace? Zawsze uważał, że najbardziej pociągają go eteryczne artystki, z którymi mógł przechadzać się wzdłuż Sekwany i rozmawiać o metafizyce, a przecież Gigi była ich kompletnym zaprzeczeniem! Nie było w niej eteryczności, na sztuce nieszczególnie się znała, była postrzelona, gadatliwa i wydawała się być kwintesencją życia, z całym jego zamieszaniem, intensywnością i zmiennością. Była bezpośrednia, nie mogło być mowy o żadnych specjalnych podchodach, które trwałyby długie tygodnie. A jednocześnie była tak czarująco kokieteryjna, wesoła i pełna uroku, że Raphael po prostu nie był w stanie się oprzeć jej uśmiechowi, błyszczącym błękitnym oczom i piegom, które dodawały jej jakiegoś tajemniczego urok, choć tajemniczość nie była słowem, które zbyt dobrze pasowało do panny Quinley. Czuł tę magiczną jedwabistość umysłu, kiedy jego historia toczyła się tak gładko, jakby czytał ją miliony razy, a nie wymyślał na poczekaniu, chcąc sprawić przyjemność dziewczynie, która tak skutecznie podbijała jego serce. Chciał ją zachwycić, porwać swoją opowieścią, która wypływała z jego ust nieprzerwanym strumieniem, doskonale naturalna i bez odrobiny fałszu. Miał miły głos, głęboki i uspokajający, a przebijający się tu i ówdzie francuski akcent dodawał mu tylko uroku. Oczywiście, fakt, że główna bohaterka była rudowłosa, piegowata i miała za towarzysza Rajskiego Ptaka, nie był dziełem przypadku. Raphael wkomponował te drobiazgi w swoją historię niemal podświadomie, chcąc w umyśle Grace wzbudzić pewien miły zamęt, przeczucie, że ta opowieść powstaje nie tylko dla niej, ale także pod jej wpływem, a to przecież każdemu schlebia. A ona była kimś wyjątkowym, kimś, kto pojawił się właściwie znikąd, kiedy on czekał na natchnienie. Uważał to za coś w rodzaju znaku i nie chciał jej wypuścić. A ona nie zdarzała chęci, by odejść. Gdyby tylko wiedział, że to wszystko tylko gra... - Nie byłoby to dalekie od...- zaczął, ale nie skończył, bo zamknęła mu usta czułym pocałunkiem. Raphael miał wrażenie, że rozpływa się w cieple jej warg, w bliskości jej ciała, które było tak materialne, tak żywe i miękkie. Przytulił Gigi do siebie mocniej, przekręcając się z nią na bok i odpowiadając równie delikatnym pocałunkiem. Oddychał jej zapachem, jej ciepłem, tą chwilą, kiedy przepadł ostatecznie i nieodwołalnie. Bo obawiam się, że ten pocałunek przypieczętował to, co narastało w de Neversie od tamtej chwili, gdy spotkali się po raz pierwszy, kiedy pierwszy raz tańczyli, kiedy pierwszy raz poczuł jej wargi na swoich... Po prostu zakochał się w Gigi, która niniejszym wygrywa zakład. Ech, panno Quinley!
Na początku chciałabym Cię strasznie przeprosić, za takie długie zwlekanie z postem, ale mimo moich najszczerszych chęci to szkoła pochłania. Niestety. Rzecz jasna nie zapomniałam oczywiście o Gigi i naszym Rafałku, bo oni razem są tak uroczy, że aż szkoda byłoby zostawiać ich historię bez zakończenia. To wszystko było za bardzo skomplikowane. Grace należała do osób, które żyły dla przyjemności. Osób, które mimo wszystko starały się pokonywać wszelkie trudności i przeszkody, aby mieć ze swojej egzystencji jak najwięcej radości i pociechy. Tak było też właśnie teraz. Oczywiście błędem byłoby stwierdzenie, że jest jak jedna z tych wielu panienek, które... no wiecie, yolo i nie ważne z kim, ważne żeby było fajnie, bo tak naprawdę to była dość nieporadna w takich kwestiach istotka. A jeśli nie nieporadna, to zdecydowanie nie emanująca seksapilem femme fatale, która celowo zwabiała ku sobie przedstawicieli płci męskiej. To, co teraz działo się w Gwiezdnej Sali było przyjemne. Niesamowicie przyjemne. Delikatny dotyk męskiej dłoni, ciepło, chemia... Tak, każdy to lubił. Jej także się podobało, a mam nadzieję, że nie mylę się stwierdzając, że i paniczowi de Nevers ich poczynania dostarczały zadowolenia. Nawet nie zauważyła, kiedy przetoczyli się w bok. A ona dalej, bez przerwy, z dłońmi wplecionymi w aksamitne włosy całowała go tak, jak dawno nie całowała nikogo innego. Co jednak z tej wyjątkowości całej chwili, kiedy głosik na dnie jej umysłu nie pozwalał zatracić się w czymś, co właśnie się działo. Grace od paru minut czuła w brzuchu coś, co normalny człowiek uznałby za bardzo przyjemny objaw... zakochania? Zauroczenia? Pożądania? Mniejsza, bo tak strasznie się tego wystraszyła, że odsunęła twarz od lica chłopaka, dalej jednak trzymając ręce w okolicach jego szyi. Zakład był wygrany. Tak. Ale czy to znaczy, że ma teraz wstać, wyjść i powiedzieć, że spotkają się za parę dni, co realnie nigdy by nie nastąpiło? Quinley, co Ty robisz?! To przecież jest ten nienormalny Puchon, z którego tyle razy się śmiałaś. Ogarnij się, dziewczyno. Coś innego jednak, coś, czego nie umiała sprecyzować trzymało ją jednak na tych poduszkach, zaledwie parę centymetrów od jego ciała. Dlaczego on tak na nią działał? Tak magnetycznie? - Ekhm, nie wiem, czy powinniśmy... - szepnęła, ale zaraz potem ta niesamowita siła znowu pchnęła ją do tego, że ponownie nachyliła swoje usta w jego stronę i chyba nawet jeszcze bardziej intensywnie zaczęła całować. Och, byli młodzi, tak naprawdę, gdyby nie to, że tak strasznie hamował ją ten durny zakład wcale nie miałaby takich wątpliwości. Po prostu korzystałaby z chwili. A teraz, na Merlina, ona wcale nie chciała zakańczać tej znajomości. Może mogliby poznać się jeszcze bardziej? Faktycznie gdzieś razem pojechać? Och, tyle pytań bez odpowiedzi. Chociaż... DeNevers wcale nie musi się dowiedzieć o jej gierkach. Mogłaby spojrzeć na niego trochę... inaczej? Ech, gdyby tylko Grace wiedziała, że za niedługo wszystko wyjdzie na jaw. Wtuliła się w niego jeszcze mocniej. - Jesteś cudowny. - szepnęła mu do ucha, pozwalając, aby kaskada jej płomiennych włosów opadła na jego klatkę piersiową. To, co właśnie miało miejsce w tej niepozornej Gwiezdnej Sali być może dla Francuza było proste, lekkie, takie... naturalne. Ale przecież w tej bajce to Grace Gabrielle Quinley jest czarnym charakterem. Takim, który teraz zrozumiał, że ten uroczy Puchon ma w sobie coś więcej, niż tylko zabawne zacięcie artystyczne, z którego miała ubaw. Co z tego, jeśli życie to nie bajka i tajemnice prędzej czy później wypływają na światło dzienne?
Raphael się nie zastanawiał, czego autorka osobiście bardzo mu zazdrości. Brał życie takim, jakie było, choć oczywiście je ubarwiał i troszkę naginał do własnej koncepcji, ale chcę przez to powiedzieć, że de Nevers cierpiał na pewną nieznośną lekkość bytu, która zupełnie mu nie przeszkadzała. Nie zadręczał się myślami, że może mógłby coś zmienić w swoim życiu, żył bez programu, bez teorii na temat życia, ale właściwie pod pewnymi względami on i Grace byli do siebie podobni- łapali drobiny szczęścia. On się nie dziwił, nie bronił przed własnymi pragnieniami, chociaż nie można nazwać go niemoralnym, ohydnym hedonistą, bo przed tym broniło go poczucie estetyki. Właściwie można to uznać za pewien specyficzny wyznacznik jego moralności, bo nie robił rzeczy, które wydawały mu się narracyjnie nieładne, sztuczne, przesadzone lub jakieś takie... nie pasujące mu do historii. Zazwyczaj nie walczył z uczuciami, wiedząc, że to nie ma większego sensu, zresztą po co walczyć z czymś, co może okazać się dobre? Choćby tymczasowo, choćby przez chwilę... A teraz doznawał czegoś, czego nawet nie potrafił nazwać. Jakiegoś zupełnego oszołomienia. Poplątania uczuć, zmysłów, wszystkiego, co rzuciło mu się na głowę, na serce, na umysł, na każdą komórkę ciała, wprawiło w euforię i nie pozwoliło wypuścić Gigi z ramion. Dotyk jej warg, ciepło kobiecego ciała, jego cudowna materialność, prawdziwość, zachłanność ust, rąk... Merlinie, Raphael dawno nie był tak szczęśliwy, tak... uskrzydlony! Nie miał nawet żadnych brudnych myśli, co było dosyć niezwykłe, biorąc pod uwagę, że nie był jakoś nadmiernie wstrzemięźliwy ani niedoświadczony. A jednak. A jednak to wszystko było czymś więcej niż wyłącznie zmysłową przyjemnością. Raphael się zakochał. Zupełnie, bezpowrotnie i po uszy. Ale nie był z tego powodu nieszczęśliwy, jeszcze nie. Jej wątpliwości, a potem fakt, że jednak się rozwiały bez najmniejszej ingerencji z jego strony, sprawiły, że to wszystko stało się jeszcze bardziej urocze, jeszcze bardziej wyjątkowe i pociągające. Miał wrażenie, że jego klatka piersiowa otwiera się szeroko, wchłania drobną postać Grace. Że zespala się z nią każdym fragmentem skóry. Tulił ją do siebie zaborczo, ale przecież delikatnie, całując czule, wkładając w te pieszczoty całego siebie. - Nie, to ty jesteś cudowna... absolutnie cudowna- wyszeptał jej do ucha, wtulając usta w jej włosy i mając ochotę wybuchnąć radosnym śmiechem. A potem znów ją całował, opowiadał niestworzone historie, tulił i szeptał najbardziej wyszukane komplementy, nie mogąc się nią nacieszyć. Zupełnie stracił poczucie czasu, stracili je oboje, więc rozstali się na jakiś kwadrans przed ciszą nocną. Raphael odprowadził Gigi aż pod portret Grubej Damy i pożegnał czułym pocałunkiem, wymuszając obietnicę, że jeszcze się spotkają. Do swojego dormitorium wrócił niemal tanecznym krokiem, rozbijając się o jakąś starą zbroję i potykając o kota jednego ze współlokatorów, ale to przecież nie było ważne. Padł na swoje łóżko i oddał się rozmyślaniom. Z jego twarzy nie schodził wyjątkowo idiotyczny uśmiech właściwy ludziom zakochanym. A to pech...
Życie czasem takie bywa, że oto idziesz przez zamek. Mijasz na korytarzu osoby, których nie znasz, ale dużo o nich słyszałeś i nic się nie zmienia. Do niektórych byś chętnie się odezwał, ale przecież wasza znajomość nie istnieje, weźmie Cię za wariata, co gorsza zmiesza z błotem i nazwie mugolem, szlamą i tyle będzie z Twojego dobrego serca. Może dlatego dziś Rasheed Sharker szedł zupełnie sam przez zamek, choć pewnie nawet nie myślał tak egzystencjonalnie o życiu. Bowiem po co sobie łepetynę trudzić? Z tym, że on został wezwany. Do profesora Morrisa, co by ogarnął bardziej życie i oto przystąpił do czynnego udziału w życiu szkoły zamiast ciągle siedzieć i po kątach się nudzić. Tak, Aden jak nikt inny potrafił zmotywować człowieka, ale poprosił chłopca o jeszcze jedną rzecz, miał on znaleźć Anneliese Golightly i ją również przyprowadzić do profesorowego gabinetu. Zabawne, że sam opiekun potrafił wskazać Rasheed'owi nawet miejsce, gdzie dziewczyny szukać powinien! Może to ta tajemnicza mapa Huncwotów pozwalała Adenowi na takie sztuczki? Nie mniej jednak chłopak wszedł do tej Gwiezdnej sali i zauważył przepiękną wilę stojącą na środku pomieszczenia, która próbowała dłonią dosięgnąć gwiezdnego sufitu... Może jeszcze nie odkryła tajemnicy tego pomieszczenia?
Zaczyna którekolwiek z was, z tym że jeśli chcecie poznać tajemnicę tego pomieszczenia zachęcam do zajrzenia do pierwszego posta z tego tematu!
______________________
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Shark pomstował cicho pod nosem, przemierzając korytarze zamku niczym wielki, wkurzony nietoperz. Był zdecydowanie poirytowany faktem interesowania się jego życiem przez kogokolwiek nieuprawnionego, a już zwłaszcza jeśli chodziło o nauczyciela. Zamknięty w swoim świecie, gdzie każda zabawka tańczyła jak jej zagrał, nagle miał wyjść do motłochu i brać udział w życiu szkoły? Niedoczekanie… Sunął więc niespiesznie po korytarzach Hogwartu, mając naprawdę wielką ochotę zignorować zalecenia opiekuna, ale już większą ochotę miał na zobaczenie osoby, którą kazano mu również do gabinetu sprowadzić. - Anneliese - wypowiedział jej imię w myślach, smakując je ostrożnie. Zatonął w rozmyślaniach o pół wili niemalże natychmiast zapominając co tak naprawdę miał zrobić. Pamiętał jakby to było wczoraj dzień, w którym szukał jej kota. W sumie to część z kotem raczej słabo pamiętał, zdecydowanie lepiej zapadła mu w pamięć zapłata jaką otrzymał. Super gorące całowanie z przeuroczą Anneliese Golightly. Nieświadom reakcji swojego ciała na to wspomnienie, oblizał łakomo dolną wargę, przygryzając ją zaraz, starając się powrócić myślami do rzeczywistości. W każdym razie bardzo ucieszyła go przymusowa wizyta w Gwiezdnej Sali, do której miał idealny pretekst. W końcu teraz nie będzie po nim widać jak bardzo chciał ją zobaczyć! Rasheed, który najwyraźniej wygrał już życie, otworzył niespiesznie drzwi do sali i wślizgnął się do środka, niespecjalnie dbając o element zaskoczenia, gdy podążał w stronę dziewczyny. Masywne glany głośno uderzały mu o posadzkę, a dłonie zdążyły niespiesznie wysunąć się z kieszeni nim do niej doszedł. - Morris nas wzywa - powiedział cicho, bez żadnego wcześniejszego przywitania, spoglądając na ślizgonkę na pozór obojętnie, lecz jego oczy zdradzały wszystko. Błyszczały drapieżnie, gdy lustrował dziewczynę spojrzeniem.
Nostalgia. W ten stan wprowadził go tydzień spędzony w skrzydle szpitalnym, gdzie przez cały czas mógł się jedynie wpatrywać w sufit. Nie mógł się poruszyć ani wypowiedzieć choćby jednego słowa. Czuł, że przez ten czas utracił część siebie, która siedziała sobie gdzieś w podświadomości i tylko oczekiwała możliwości wydostania się na zewnątrz. Potrzebował silnego bodźca, który pozwoli mu powrócić do normalności. Do tego przydałaby się Echo, ale pewnie wędrowała gdzieś teraz ze swoimi Duchami. Mimo wszystko istniało więcej osób, które potrafiły mocno na niego wpłynąć. I jedną z tych osób była Jeanette Villeneuve. Już nie potrafił się doczekać, kiedy w końcu ją ujrzy. Jednak dobrze, że udało mu się pojawić w tym miejscu jako pierwszemu. Nie mógłby znieść myśli, że dama została zmuszona do czekania na niego. Rozglądał się po Gwiezdnej Sali niemal maślanymi oczami, rozkoszując widokiem sklepienia, które przywodziło mu na myśl to w Wielkiej Sali. Jednak zupełnie nic się nie działo, bo – jak napisano w Historii Hogwartu – to miejsce najlepiej odwiedzać parami, bo dopiero wtedy niebo nad głowami przybyszy ożywa.
Jeanette była nieco zmęczona cyrkiem, w którym ostatnio występowała. Życie pod namiotem na pewno miało swoje zalety i momentami bywało ciekawsze niż zwyczajne, pospolite mieszkanie w domu, lecz po jakimś czasie stawało się zwyczajnie uciążliwe. Cieszyła się więc, że może wrócić do Hogwartu, nie klepiąc przy tym biedy. Zarobiła swoje zasłużone pieniążki i była usatysfakcjonowana z zarobku. Czego chcieć więcej? Otóż odpowiedź była jasna, prosta i oczywista - ludzi. Choć jej życie składało się w siedemdziesięciu procentach z udawania i hipokryzji, miała w nim ludzi, potrafiących wyciągnąć z niej to, co rzeczywiście było najlepsze. Pomimo przybierania masy pozorów, przez które wydawała się istotką miłą, dobroduszną i przeuroczo niewinną, prawda wyglądała nieco inaczej. Dla własnej satysfakcji potrafiła posunąć się do działań nieuczciwych i bardzo podstępnych. Potrafiła klnąć w myślach na osobę, której w tym samym momencie prawiła komplementy. Potrafiła naprowadzić sytuację na tor, który sprzyjał wyłącznie jej. W pewien sposób była empatyczna - potrafiła rozpoznać emocje człowieka i wiedziała, co powinna zrobić. Cóż jednak z empatii, kiedy wykorzystywała ją, aby dobrnąć do celu? Jednak Nickodem zaliczał się do niewielkiej grupy ludzi, których nie miała ochoty wykorzystać. Był Inspiracją i nie mogła zaprzeczyć, zwłaszcza przed sobą, że zżyła się z nim niesamowicie. Był pozytywem i wyróżniał się z tłumu, miał pasję oraz coś sprawiającego, że nie mogła go minąć obojętnie. Jeanette była nim zafascynowała i nie miała większej ochoty na ukrywanie tego faktu. Gdyby budowała sobie wizerunek zimnej suki, pewnie powiedziałaby co innego. Grała jednak na odwrót, tuszując swoją podłą naturę. Logicznie szukała sojuszników, których mogła wystawić. Gwiezdna Sala była świetnym pomysłem, skłaniającym Villeneuve do małych przemyśleń na temat tego, czy miała coś sugerować. Znała przeznaczenie tego pomieszczenia i wiedziała, jak się zachowuje, dlatego zazwyczaj unikała umawiania się akurat w nim. Prawdziwe relacje wolała zostawić dla siebie, jednak z Hamilltonem nie musiała się martwić. Niebo nie miało szans na przybranie czarnego koloru. Nie mogła powstrzymać się przed upiększeniem nieco swego wizerunku, zanim wyszła na spotkanie. Usta musnęła błyszczykiem, włosy upięła w luźny kok, podkreśliła lekko oczy, wybrała nawet jedną ze swoich ulubionych bluzek, którą dopasowała do szarych rurek. Tak też pojawiła się na miejscu, spodziewając się, że Krukon będzie już w sali. Uchyliła drzwi i zajrzała do środka. - Hej - przywitała się z uśmiechem, gdy już upewniła się, że dotarł. Podeszła do niego i, zupełnie naturalnie, a tak przynajmniej jej się wydawało, przytuliła się, głowę składając na obojczyku chłopaka i muskając jego szyję nosem. Znajomy zapach mile połechtał zmysły. - Kopę lat, mój drogi!
Cyrk zawsze kojarzył się Nickodemowi z trupą, która podróżowała wozami po świecie, rozstawiając swoje namioty w wielkich miastach. Naciągali tam bogatych mieszkańców, którzy pragnęli widowiska, zbierali pożywienie i uciekali w popłochu, aby dotrzeć gdzieś indziej. Grupka indywiduów, przyciągających swoją niezwykłością. Może jeśli Krukonowi nie wyjdą żadne z jego życiowych planów, dołączy do cyrku Jeanette? O ile w ogóle go przyjmą. Mógłby prowadzić spektakle, bo raczej nie miał talentów do magicznych sztuczek… No chyba że omamialiby mugoli. Wtedy każdy czarodziej miał szansę, nawet bawiąc się zwykłymi kartami. Na pierwszy rzut oka można by śmiało powiedzieć, że to snob, który przywykł do luksusów, jednakże prawda była inna. Podróż po Europie nauczyła go, jak radzić sobie w ciężkich warunkach. Przeważnie spali u nowopoznanych ludzi, chcąc zaoszczędzić na hotelach. Dzięki temu znalazł przyjaciół na całym kontynencie, ale też dowiedział się, jak mieszkali nawet ci najbiedniejsi. Co nie zmienia faktu, że nigdy nie stronił od bogatych wnętrz, jak choćby te w jego rodzinnym domu. Jeśli naprawdę myślał o życiu w namiocie, musiał od tego odejść. A wsparciem dla niego mogła być właśnie Jeanette. Nawet nie wiedział, jak bardzo się za nią stęsknił, póki nie dostał od niej listownej odpowiedzi. Martwił się, czy aby nie stała jej się krzywda przez tę całą groszopryszczkę, ale skoro miała się tutaj za chwilę znaleźć, to najwyraźniej była w doskonałym stanie. Gdyby działo się inaczej, pewnie dostrzegłby ją gdzieś w izolatce, która odcisnęła na nim ogromne piętno. Ale stała się też inspiracją do pokazania innym bólu, cierpienia i samotności pomimo otoczenia ludzi. Izolacja była najgorszym, co mogło spotkać człowieka, nawet jeśli chodziło tylko o durną chorobę zakaźną. Uśmiechnął się, gdy tylko ją dostrzegł, a już po chwili dziewczyna przytulała się do niego. Otoczył ją ramionami, nie chcąc wypuszczać z tego objęcia. - Stęskniłem się – przyznał się przed nią. Mógł jeszcze dodać jakiś wyszukany komplement, jak to zwykle robił w towarzystwie swoich muz, ale po co? Na to jeszcze przyjdzie czas, a w tym momencie wolał, by największą wagę miały te dwa słowa.
Cyrk był cudowny. Zbiór utalentowanych ludzi, pragnących pokazać światu swoje ponadprzeciętne umiejętności. Jeanette, choć teraz przyzwyczajona do codzienności i rzeczywistości cyrkowej, wciąż podziwiała swoich kompanów, oglądając ich występy z zapartym tchem. Nie lubiła się przywiązywać. Zazwyczaj szybko wybywała z danej trupy, szukając kolejnej, a potem następnej. Miała odpowiednie kontakty i nie było większych problemów ze zmianą miejsca. Wyróżniała się ze wszystkich ścisłych grup, podróżujących razem. Zwiedzała różne kraje, potrafiąc jednego dnia wystąpić we Francji, kolejnego w Rumunii. Świat był wielki i ciekawy, a Villeneuve nie potrafiła poddać się nudzie i popadać w rutynę, jeśli chodziło o występy. Potrzebowała nowych planów, gdyż powtarzanie jednego układu męczyło ją i stawało się nieatrakcyjnym zajęciem. Wspólny cyrk byłby zaś świetnym pomysłem. Mogłaby zmieniać swoje układy co występ, mając Nickodema za dyrektora. Mogłaby planować i wymyślać, co muszą zrobić inni. Mogłaby słuchać i obserwować Krukona w tej czarującej, artystycznej odsłonie. Mogłaby mieć go na wyciągnięcie ręki. Ostatnimi czasy była bardzo pochłonięta swoimi zajęciami, musiała nadrobić zaległości i działać aktywnie w Lunarnych, aby zaoszczędzić sobie problemów w postaci Sheraziego, siedzącego na karku. Na całe szczęście nie zaraziła się groszopryszczką. List od Hamilltona był ulgą i wytchnieniem w tym wszystkim. Chętnie zrobiła sobie przerwę. Czuła przyjemne ciepło jego ciała, towarzyszące miłemu uczuciu. Właściwie zawsze traktowała go jak przyjaciela, zupełnie prawdziwego. Nie miała ochoty go oszukiwać, potrafiła mu współczuć, krótko mówiąc - darzyła sympatią. Dopiero od niedawna zaczęła nurtować ją pewna kwestia. Co bowiem byłoby, gdyby spróbowali czegoś nowego? Natura Jeanette podpowiadała jej, że mogłoby być bardzo przyjemnie. Była przeogromnie ciekawa. Pierwszy stopień do piekła zaliczony! - Mów do mnie, opowiedz mi coś - poprosiła, muskając nosem szyję Krukona w tym geście zaznaczając odpowiedź głoszącą "ja też", zanim odsunęła się od niego, na niedużą odległość. Usiadła na podłodze, pociągając go za sobą. Tylko pięknych słów brakowało jej w tej chwili do absolutnego rozluźnienia i szczęścia!
Wspólny cyrk to najznamienitszy pomysł, na jaki mogli wpaść. Może nawet lepszy od ministrowania, ponieważ spędzenie życia za biurkiem nie do końca było tym, co pociągało Nickodema. Ale lubił rządzić, piąć się po szczeblach kariery i dążyć do władzy. A dyrektorowanie pod namiotem również mogło mu to dać. Omamialiby mugoli, pokazując najprawdziwszą magię, choć oni byliby przekonani o tym, że mają do czynienia z doskonale wyćwiczonymi sztuczkami. Wcisnęliby na arenę animagów, udających wytresowane lwy i tygrysy. Z niewielką pomocą eliksirów powstałaby kobieta z brodą i akrobatka tak wygimnastykowana, że zawiązałaby się w supeł. Ta wizja naprawdę by mu się spodobała. I ten wielki cylinder a’la Abraham Lincoln, który mógłby ubierać, wychodząc na wstępie na środek cyrkowej areny, by przywitać gości. Wędrowaliby po świecie, co ziściłoby kolejne jego marzenie o podróżach. A z wykwalifikowanymi w transmutacji czarodziejami zaoszczędziliby na klatkach dla zwierząt, bo ludziom o wiele łatwiej jest się poruszać. Czarodziejski cyrk, to naprawdę coś… magicznego. Nickodem nie miał takich problemów, jak Jeanette. Od potyczek Lunarnych z Argenami trzymał się z daleka. Wolał nie wtrącać się w coś, co według niego nie miało najmniejszego sensu. I tak ci pierwsi byli bez szans, bo nie sądził, aby mniejsza liczebnie grupa poradziła sobie z większością czarodziejskiego świata. Takie prawo dżungli i tyle. Choć zapewne zmieniłby zdanie, gdyby był świadomy tego, że obecna tutaj dziewczyna należała do tego wrogiego ugrupowania. No ale jakby się mógł tego spodziewać, patrząc na nią? Przecież wydawała mu się tak delikatna i niewinna, że nie mógłby w niej postrzegać żądnej krwi istoty. Dla niego była rozkwitającym kwiatem, czekającym na impuls, który sprawi, że rozchyli swoje płatki, ukazując całe piękno. Chociaż pączki też miewały swój urok, zwłaszcza wiosną, kiedy zza drzew wychylało radośnie słońce, ogrzewając twarze spacerowiczów. Już otwierał usta, by się odezwać, gdy Jeanette pociągnęła go na podłogę. No tak, nie mogli przecież stać tu przez cały dzień. Chociaż Nick nie pogardziłby masą poduszek rozłożonych tuż pod nimi niczym w orientalnym namiocie. A gdyby tak znalazły się w ich cyrkowym? Luksusowe występy dla chętnie płacących im ludzi. Nie żeby był łasy na pieniądze, których od zawsze miał pod dostatkiem, ale ta wizja i tak coraz bardziej do niego pasowała. - Dajesz mi tak wiele możliwości, a ja mam w czym przebierać, że nie wiem, na co mógłbym się zdecydować – przyznał, spoglądając na nią. Tak dawno jej nie widział, że musiał nacieszyć oczy jej widokiem. Po chwili jednak ponownie zwrócił wzrok na niebo tuż nad nimi. – Chciałbym, żeby było prawdziwe. To prawdziwa rozkosz przejść się pod gwiazdami, gdy spoglądają na ciebie z nieba i masz wrażenie, że to mityczni bogowie bacznie obserwują twoje poczynania. Och, chyba znalazł sobie temat do rozmyślań. Jak zwykle zresztą, bo taki już był Nickodem, że wystarczyła pojedyncza myśl, by stworzyć całą historię. Czerpał inspirację ze wszystkiego, raz udało mu się nawet ze znaku drogowego, pomazanego przez ulicznych chuliganów. - Ponoć tam jest zapisana historia całego świata od początku dziejów – odparł, wskazując na niebo. – Magia natury, mój piękny kwiecie, która mam nadzieję umieści tam kiedyś i nas.