Dolina Godryka również doczekała się swojego niewielkiego boiska treningowego umiejscowionego tuż przy jednym ze wzgórz. Trenują na nim zarówno lokalne, niewielkie drużyny, których skromne budżety nie pozwalają na częste rezerwacje stadionu narodowego oraz grupki entuzjastów i samouków, a także Ci, którzy cenią sobie ciszę i spokój, gdyż boisko do tej pory nie cieszyło się zbytnią popularnością.
Czerpię satysfakcję z naszego dziwnego tańca wokół siebie. Doskonale znam kroki i z zaskakującą gracją je stawiam, bo to nasz jedyny sprawdzony sposób, aby pokazać sobie nawzajem to, czego nie mamy potrzeby ubrać w żadne słowa. Ona prezentuje swoje wdzięki, ja z klasą je podziwiam. Oboje się adorujemy i z przyjemnością wyłapujemy iskierki w swoich spojrzeniach. Może i zadeklarowałem, że wiele zapomniałem, ale moje gesty mówią same za siebie. – Nigdy nie powiedziałem, że łatwe. Chociaż… – na moich ustach pojawia się zawadiacki i prowokacyjny uśmiech i celowo udaję, że się nad tym zastanawiam. – …powoli zaczynam sobie coś przypominać. Krążymy wokół siebie, bawiąc się i niespiesznie budując napięcie. Moje serce zaczyna bić szybciej, gdy kładzie mi dłoń na piersi i czuję jej ciepły oddech przy uchu. Przymykam powieki podczas tego aroganckiego i zadziornego gestu, ale zaraz odchylam je rozżalony, kiedy odsuwa się ode mnie. – Wszystko w swoim czasie – rzucam mimochodem, ni to grożąc, ni obiecując. Śmieję się, kiedy tak troskliwie zwraca uwagę, że niedługo gramy finał. Oczywiście interpretuję jej słowa w zupełnie inny sposób i wcale nie myślę o szkolnych rozgrywkach, a tym jak się skończy, prawdopodobnie, nasze dzisiejsze spotkanie. – Będę jak zawsze w formie – mówię dwuznacznie z błyskiem w oku, ale faktycznie zabieram się za rozgrzewkę, którą wpajano mi jako jedną z najważniejszych zasad sukcesu. Kątem oka obserwuję jak Ślizgonka lata na miotle, w której nie rozpoznaję wytworu mojej rodziny. Tym razem nie skupiam się (aż tak) na ruchach dziewczyny, a na możliwościach sprzętu, który właśnie testuje. Nigdy nie traktowałem naszej zażyłości jako okazji do wybadania czym aktualnie zajmują się Brandonowie; może i jestem Baxterem z krwi i kości i to właśnie mój ojciec sprawuje piecze nad rodzinnym biznesem, może i pasowałoby to do stereotypowego opisu domu, w jakim jestem w szkole, może i byłby to sposób na pozbycie się jedynej póki co konkurencji, ale relacja z Charlotte jest dla mnie o wiele ważniejsza. Z tymi przemyśleniami kończę się rozgrzewać i wskakuję na miotłę, dołączając do niej w powietrzu. Latałem już tyle razy w życiu, złośliwi śmieją się, że wszyscy członkowie naszej rodziny urodzili się na miotle, a i tak za każdym razem, gdy wsiadam na miotłę, czuję to samo co zawsze – adrenalinę, wolność i szczęście nie do opisania. Szczerzę się do przyjaciółki i słucham uważnie, pozwalając jej zadecydować co robimy. Nic więc dziwnego, że cieszę się, kiedy okazuje się, że będziemy się skupiać na tym, w czym czuję się naprawdę dobry. Choć moja postura sugeruje raczej, że bardziej nadaję się na pałkarza czy obrońcę, jestem niezłym szukającym. Uwielbiam niezależność tej pozycji i to, że nie muszę zwracać uwagi na innych. Jestem tylko ja i znicz. – Już ja znam to twoje lekko – wypominam jej, bo przecież to oczywiste, że da z siebie wszystko. Tak jak i ja. – Powodzenia! – życzę jej szybko przed startem i po chwili ruszamy. Idziemy łeb w łeb, niemalże sunąc obok siebie. Gdybym jej nie znał tak dobrze, mógłbym ją posądzić o zwyczajną chęć bycia blisko mnie; wiem jednak, że oboje traktujemy ten wyścig śmiertelnie poważnie, dlatego staram się przyspieszyć, żeby ją zgubić. Niestety bezskutecznie. Jestem maksymalnie skupiony na slalomie i pętlach, doskonale wyczuwam swoją miotłę i nie zważając na coraz mniej przychylne warunki pogodowe, mknę dalej. A gdy kończymy, jestem dosłownie sekundę za dziewczyną. Zgrabnie hamuję i pomimo piekącego uczucia przegranej, które uzewnętrzniam poprzez mocne zaciśnięcie dłoni na trzonku miotły, nadal się uśmiecham. Szczerze i z poczuciem, że był to naprawdę wyrównany wyścig. – No, no, no – cmokam i podlatuję bliżej. Stykamy się ramionami i obserwuję dumę wymalowaną w jej ciemnych oczach. – Nieźle. Ale tak jak mówiłaś, miało być lekko – szturcham ją zaczepnie łokciem i wzdycham teatralnie, po chwili znów się śmiejąc. – Szapo ba – rzucam łamanym francuskim i kłaniam się na tyle, na ile pozwala mi moja obecna pozycja.
______________________
inspired by the fear of being average
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Zimna elegancja i wyrafinowanie, bardzo dobrze się w tym poruszała i z równą wprawą miała ochotę to z siebie zrzucić. Jedyne co ją powstrzymało to fakt, że nie był to czas ani miejsce na zdejmowanie tylu warstw, nawet jeżeli wolniejsze wciągnięcie powietrza dla zachowania pełnej kontroli tylko bardziej ją rozogniło, gdy przyniosło jego znajomy zapach skóry i kosmetyków. Uśmiechnęła się mimochodem prawym kącikiem ust, z nieskrywaną satysfakcją na tyle znajomych bodźców zamkniętych w jego osobie i elektryzujących ją tak lekko, jak bardzo tego nie chciała po sobie poznać. - Czyli coś tam mogłeś sobie powspominać? – zachichotała niemalże wytwornie, jak na salonach, nęcąco chowając usta za delikatnie rozłożonymi palcami, każdy z jej ruchów i gestów wkalkulowany w ich małą zabawę, grę na przewagi i kokietowanie. Bo nawet, jeżeli nie przyznałaby tego od tak, wprost, Royce był w tym równie dobrym zawodnikiem, co w samego quidditcha. Szczególnie, gdy częstował ją takimi uśmiechami. – W takim razie postaraj się o tym czasie nie zapomnieć – mruknęła z rozbawieniem, posyłając mu ponętne, niemalże zachęcające spojrzenie. Choć jego następne słowa potwierdzały, że wcale nie musiała go przekonywać. Uniosła nosek z duma i satysfakcją. Zadowolona zmierzyła go wzrokiem z góry na dół, nie krępując się wcale ani zrozumieniem jego intencji, ani swojej reakcji na nie, podkreślając zarzuceniem włosami, że wcale nie pozostawała obojętna. - Nie wiem, chyba teraz to ty musisz mi przypomnieć – rzuciła do niego jeszcze przez ramię z zaczepną minką i odleciała. Może i ktoś zauważyłby, że powinna bardziej przejąć się tak jawnym testowaniem sprzętu na oczach kogoś, kto przecież był realną konkurencją dla biznesu jej rodziny. Ale tym kimś na pewno nie była ona. Zwyczajnie znała chłopaka za długo, by podejrzewać go o tak nieczyste zagrania, nawet jeżeli takie techniki należały do jej codziennego asortymenty. Jednak relacja z Roycem zdawała się być ponad to, już dawno zrzucili z siebie ciężary nazwisk, wraz z wieloma innymi rzeczami po drodze i chyba nie było scenariusza, które przecież wszystkie kalkulowała, w którym mogłaby pożałować dzisiejszego dnia. - Tak? – mruknęła podchwytliwie, w jego obecności pozwalając sobie na zadziorny, szeroki uśmiech, gdy w jej oczach rozbłysnął ten sportowy duch rywalizacji. – Pokaż jak bardzo je znasz – rzuciła wyzwanie, szykując się do ruszenia. – Powiedziałabym to samo, ale wiem, że go nie potrzebujesz – w ostatniej chwili skomplementowała go szczerze i bez żadnych gier, wiedząc, że teraz liczyły się same ich umiejętności. I ruszyła. To było niesamowite uczucie. Wiedziała, że się ścigają, że walczą całkowicie na poważnie i żadne z nich nie było w stanie w imię tańca w ich relacji poświęcić trening. A jednak miała wrażenie, że chociaż pędziła, to jakby wcale nie ruszyła. Trwamy w powietrzu, przeleciało jej przez myśl z przekąsem, ale taka była prawda, szli łeb w łeb, na każdym etapie i żadne z nich nie mogło złapać tak upragnionego prowadzenia. Co udało jej się nadrobić na jakiś zakręcie, coś ostrzej ściąć, gdzieś przyspieszyć, Royce już znajdował sposób, by być tuż obok. Zresztą i ona nie pozostawała mu dłużną, nie dając mu się wyprzedzić na więcej, niż kilka sekund. Niby miała tylko potestować miotłę, posprawdzać jej zwrotność w odniesieniu do szybkości, wyciągnąć wnioski, ale teraz było na to za późno. Wiedziała, że najmniejsze zawahanie skończy się wygraną chłopaka, każda wątpliwość dałaby mu niemożliwe do nadgonienia prowadzenie. Potrzebował tylko chwili nieuwagi, jednego momentu, w którym przeciwnik chociaż zastanowiłby się, co powinien zrobić i wykorzystałby to brutalnie. Skąd to wiedziała? Zrobiłaby dokładnie to samo, dlatego po prostu gnała, brutalnie testując miotłę, na czas wyścigu przestając kalkulować konsekwencje i dając się porwać pędowi. Do ostatniej prostej nie wiedziała, kto z nich wygra, naprzemiennie wysuwali się na prowadzenie. Więc pochyliła się mocniej, całą swoją siłą, wolą i samozaparciem każąc sprzętowi polecieć jeszcze szybciej. W pierwszej chwili nie była pewna, czy wygrała, czy Royce jednak nie przekroczył linii pierwszy, ale gdy się obróciła, jasnym było co się stało. Oczy zabłysły jej dumnie, kiedy lekko uniosła nosek i skwitowała wszystko szczerym, zadowolonym uśmiechem. Kochała ten pęd powietrza, poczucie wolności, gdy po prostu gnała jakby reszta świata nie istniała. Miała wrażenie, że w takich momentach jednocześnie zapominała, że jest Brandonem i stawała się nim jeszcze bardziej. - Merci – podziękowała płynnie, nachylając się, żeby złożyć krótki pocałunek na jego policzku, w końcu uważała, że był to występ godny podziwu. – Mam nadzieję, że powtórzysz ten popis – wydęła usta, prezentując ich pełen kształt i wyzywający kolor, w tym samym czasie wyjmując różdżkę. – To co, wypuszczamy znicz? – uniosła na niego brew, gotowa otworzyć klatkę złotej piłeczki.
Spoiler:
Łapiemy znicza! Z każdą nową kolejką postów progi będą się zniżać i zmieniać!
Próg I rzut k100: 0-40 -> nie widzisz znicza. 41-94 -> widzisz i zaczynasz pościg. 95 -> łapiesz znicz!
Do każdej kolejki rzućmy sobie też przeszkadzajką - literką: Spółgłoska -> nic się nie dzieje Samogłoska -> znicz ci umyka! W następnej kolejce odejmujesz 20 pkt z kostki!
Znam zasady tej gry. Nie jestem już amatorem, który bezwiednie wpatruje się w swojego towarzysza. Biorę w niej udział na takich samych warunkach, więc z głębokim wdechem nie przejmuję się, że zaatakuje mnie zapach jej skóry otulonej wytwornymi, eleganckimi perfumami. Za tym akurat bardzo tęskniłem. – Coś tam – przyznaję tajemniczo, bo przecież nie będę mówił wprost jak było naprawdę. Ogień, który rozprzestrzenia dookoła, rozpala moje źrenice i potwierdza tylko to jak niełatwo o niej zapomnieć, co Lotte próbuje uwydatnić swoimi gestami i postawą niewinnej lolity. Z zadowoleniem obserwuję jej reakcję na swój komentarz i gdy wyczuwam, że jej ciemne węgielki mierzą mnie z góry na dół, automatycznie się prostuję, aby zaprezentować się jak najlepiej. Żeby wiedziała, że to, co zostawiła kilka miesięcy temu, jest jeszcze lepsze. Ruch ten przychodzi mi z łatwością – jest niewymuszony i pełen swobody – bo od czasu naszego pożegnania, poczucie mojej wartości wzrosło, a ja sam czułem się ze sobą lepiej niż kiedykolwiek. Tym samym moje zamiary wobec niej też są oczywiste. W żaden sposób nie odpowiadam werbalnie na jej zaczepkę, a tylko unoszę kąciki ust, jakby potwierdzając, że wszystko jej przypomnę. Gdy nadejdzie ku temu korzystna okazja. Zazwyczaj gdy z kimś przegrywam, mam ochotę coś rozjebać i jedyne co mnie rozpiera to złość i agresja. W tym przypadku przełykam gorycz i podekscytowany wpatruję się w jej roziskrzone spojrzenie, które wyraża dumę i zadowolenie. Podziwiam usta Charlotte, wykrzywione w podekscytowanym uśmiechu i obserwuję każdą krzywiznę jej warg, które aktualnie odzwierciedlały zachwyt wygraną. Zazwyczaj gdy z kimś przegrywam, nie czuję wobec niego żadnych ciepłych uczuć. W tym przypadku jest inaczej. Moje ciało przechodzi prąd, gdy Ślizgonka całuje mój policzek. Zaciskam dłonie na miotle i udaję niewzruszonego; posyłam jej łobuzerskie spojrzenie spod ciemnych, długich rzęs i wyciągam ku niej rękę, aby musnąć nią od niechcenia jej przedramię. – Powtarzanie wiąże się z nudą, a chyba oboje byśmy tego nie chcieli – patrzę na Brandonównę hipnotyzująco, a w moich oczach czai się kolejne wyzwanie. Staram się nie powielać pewnych schematów, a swoje działania zawsze dostosowuję do sytuacji. Ta obecna wymaga ode mnie większego skupienia, dlatego nachylam się lekko, gotowy do szybkiego startu. Chociaż tego nie przyznaję, podoba mi się forma my. Ale to nie oznacza, że wygramy. Bo w tej pogoni jest tylko jeden zwycięzca i liczę na to, że będę nim ja. Zanim oboje wyruszymy, zbliżam się do przyjaciółki, opieram swoje czoło o jej i palcem gładzę jej nadgarstek. – Wypuszczaj – droczę się z nią prośbą wyszeptaną niemalże w jej wargi, po czym gwałtownie się odsuwam, gdy złota piłeczka wylatuje w powietrze. Śledzę ją wzrokiem, ale zaraz potem znicz znika gdzieś za zakrętem. Jestem jednak przyzwyczajony do takich okoliczności. Krążę wokół boiska i bardzo mało uwagi poświęcam Charlotte; przeczesuję spojrzeniem zakamarki boiska, w których najczęściej krąży upragniony cel tej łapanki. Od dziecka trenuję na tej pozycji, więc wiem gdzie patrzeć i co robić. Maksymalnie skupiony, latam nad murawą, robię kółka nad pętlami i uparcie ignoruję swoją towarzyszkę, bo to ja i moje zwycięstwo jest tu najważniejsze. Nie wiem ile tak krążymy, ale w końcu dostrzegam pożądany złoty błysk w oddali. I mknę ku niemu naokoło. Może wiele ryzykuję, ale to też część lekcji dawanych mi przez mamę – nie mogę wprost pokazywać kierunku, w który zmierzam. Czasem warto nadrobić trochę trasy, ale zmylić przeciwnika, żeby ostatecznie złapać wyczekiwaną kulkę ze skrzydełkami.
______________________
inspired by the fear of being average
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Nie przyznałaby się na głos, że stęskniła się za jego widokiem, ale Merlin jej świadkiem, był to widok naprawdę wspaniały. Nie kryła się z tym, jak podziwiała go samym spojrzeniem, robiła to bardzo jawnie, upewniając się, że i on to widział, uważając za najlepszy komplement właśnie takie docenienie jego pracy nad sobą. Bo to nie pozostawało w wątpliwościach, że ją wykonywał. Wyglądał jeszcze lepiej niż kiedy wyjeżdżała i gdyby nie zaplanowany trening, pewnie nie omieszkałaby zaproponować mu wspólnego lunchu, tak na przypomnienie sobie niektórych smaków ich przyjaźni. Przygryzła wargę, uśmiechając się prawym kącikiem z zadowoleniem, jego własna łobuzerskość była najlepszą nagrodą za wygrany wyścig, a ta ich bliskość, intymność we wszystkim co niewypowiedziane i wstrzymywane do właściwego momentu aż przeszła jej dreszczem wzdłuż kręgosłupa, była cudowną zapowiedzią kolejnych takich wyróżnień. Powiodła wzrokiem za jego dłonią, delektując się kolejnymi iskierkami od jego dotyku, by zaraz spojrzeć prosto w te jego hipnotyzujące oczy, dumnie i niewzruszenie, a jednak z ogniem pod każdym, powolnym mrugnięciem powiek. Podobało jej się to, to że nie dał sobą mamić i wodzić za nos, że swoimi wdziękami i cielesnością grał z nią jak równy z równym. Choć skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie wkurzył jej tym prawie że pocałunkiem. I było to dobre wkurwienie, takie od którego miała ochotę sprowadzić go do siebie jednym szarpnięciem za kołnierzyk i powstrzymywało ją tylko to, że nie chciała przegrać na przekomarzanki. Jeżeli ktoś miał się ugiąć pod obietnicą pełnych ust – nie miała być to ona. - Zgodnie z życzeniem – mruknęła kokieterynie, zachęcająco przejeżdżając językiem po dolnej wardze. A po chwili w powietrze wzniósł się znicz, który zakołował nad boiskiem i zaraz wleciał pomiędzy roślinność. Pozycja szukającego była jej chyba najmniej znana ze wszystkich, ale ten właśnie rodzaj treningu najbardziej pasował jej pod testowanie miotły. Nie goniła za piłeczką, obserwowała uważnie Royce’a, co jakiś czas posyłając mu ukradkowy uśmieszek prawym kącikiem ust. Wiedziała, że tak łatwo nie zdradziłby jej przewidywanego kierunku znicza, ani kiedy najlepiej byłoby ruszyć, ale i tak zerkała na niego, gdy dryfowała w powietrzu nad boiskiem, co chwila sprawdzając, jak dobra miotła była w nagłym pikowaniu i podrywach w górę – mogło jej się to przydać. I czekała na właściwy moment, to znaczy kiedy Royce by ruszył, może sama aż tak dobrze nie wyczułaby chwili na start, ale z szybkością miała szansę dogonić.
Spoiler:
Dalej łapiemy znicza! Z każdą nową kolejką postów progi będą się zniżać i zmieniać!
Próg II rzut 2k100: 0-59 -> nie widzisz znicza. 60-139 -> widzisz i zaczynasz pościg. 140 -> łapiesz znicz!
Przypominajka na literkę!:
Do każdej kolejki rzućmy sobie też przeszkadzajką - literką: Spółgłoska -> nic się nie dzieje Samogłoska -> znicz ci umyka! W następnej kolejce odejmujesz 20 pkt z kostki!
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Wizz od Saski był bardzo miłą niespodzianką, a jeszcze milszą był fakt, że nie przeszkadzały jej wcale katorżnicze godziny treningu. Max nie czekał więc na nic więcej, tylko wstał o świcie, zarzucił na dupsko dres, chwycił Pioruna i poszedł do szkolnego składziku wypożyczyć im sprzęt na trening. -Gotowa? To trzymaj się mnie i lecimy! - Podał jej swoje ramię, zwiastując teleportację poza szkołę, czego mogła się spodziewać, skoro spotykali się przy bramie prowadzącej do Hogsmeade. Boisko w Dolinie nie było może zachwycające, ale zdecydowanie różne od szkolnego. Bardziej surowe i wybaczające więcej pomysłów niż teren, który znajdował się pod czujnym okiem szkolnej kadry. -Grałaś kiedyś w bludgera? - Zapytał prosto z mostu, zaczynając rozciągać się na murawie. Co jak co, kości mógł sobie połamać, szczękę wystawić i wykrwawić morze na boisku, ale zakwasów to chyba by nie przeżył. Trzeba było priorytety jakieś mieć. -Myślę, że to dobra rozgrzewka żeby wyczuć nasz styl gry. No i może popracować nad współpracą. Odwaliłaś naprawdę kawał zajebistej roboty na tamtym meczu. - Powtórzył raz jeszcze, bo dawno nie grało mu się z nikim tak dobrze jak z krukonką, co tylko bolało go przez fakt, że w szkolnej lidze będą musieli wystąpić po przeciwnych stronach boiska.
Chwyciła go pod ramię, zaciskając oczy na krótki moment. Przestrzeń zakrzywiła się i rozciągnęła, a oni znaleźli się daleko poza murami szkoły - gdyby nie to, że przecież uprzedził ją, że trenować będą w Dolinie, ciężko byłoby jej stwierdzić, gdzie się znajdują. Oprócz oczywistego faktu, że na boisku. — Nie — wyartykułowała, kręcąc dodatkowo głową, by nie miał wątpliwości. Zanim wyruszyli, wytłumaczyła mu, że to nie tak, że nie odpowiadała mu po meczu na komplementy dlatego, że jest totalnym bucem, a jakoś tak wyszło, że straciła głos. Co czyniło ją chujową kompanką do rozmów. Albo wspaniałą. Zależy, jak na to spojrzeć. Problematyczną kwestią było tylko to, że gdy będą już w powietrzu, to zmuszeni są porozumiewać się ze sobą spojrzeniami, o ile nie wykształcą ze sobą telepatycznej więzi. A to może być ciężkie do ogarnięcia w przeciągu kilkunastu minut. — Ale widziałam, jak inni grają — napisała na kartce, zanim jednak odwróciła notes, dopisała kilka słów z uśmiechem, którego nawet nie starała się ukryć — do pierwszej krwi? Przechylając z ciekawością głowę, obserwowała, jak wzrokiem przesuwa po słowach. Ostatnimi czasy było w niej bardzo dużo złości, która nie mogła znaleźć ujścia. Ta brutalność to było to, czego jej potrzeba. Oby jej tylko pięknej buźki nie obił, albo chociaż nie na tyle, by później nie naprawić jej zaklęciem. Chwyciła za miotłę, przekładając nad nią nogę. Gotowa była partnerować mu w tym nadchodzącym wpierdolu.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Zdziwiło go to, że krukonka milczała, ale po krótkich wyjaśnieniach wszystko stało się jasne. Oczywiście powód jej utraty głosu pozostawał mu nieznany, ale przyzwyczaił się już do niemów. Pamiętał, jak inna krukonka również musiała dawać sobie radę bez słów i to przez okropnie długi czas. Ehh... Czasem brakowało mu Strauss obok i jej chaotycznej aury. -Czyli zasady znasz. - Wyszczerzył się jak debil, kończąc rozgrzewkę i zakładając na łeb kask, by zaraz podać drugi dziewczynie. -Może być do krwi. - Zgodził się, bo nie miał żadnego problemu z podobnymi urazami. W czasie, gdy dziewczyna dosiadała miotły, on wypuścił tłuczka i sam wzleciał w powietrze, by po chwili jako pierwszy mieć szansę się wykazać. Szkoda tylko, że tę szansę koncertowo spierdolił, bo do trafienia to brakowało mu jeszcze dużo.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Gdyby się zastanowić, to kwestia tej krwi mogła być o tyle problematyczna, że wystarczyło jedno, sprawne uderzenie i już! Na szczęście, niewiele się nad tym zastanawiała, zapinając pod brodą kask. Wsunęła na dłonie rękawice z ciękiej, popękanej z biegiem lat skóry. Jak już kiedyś się dorobi, to kupi sobie własne, takie niearomatyzowane potem krukonów, którzy mieli je na rękach przed nią. Tymczasem musiała polegać na wypożyczonym sprzęcie. Odbiła się nogami od murawy boiska, wznosząc się do góry - praktycznie rzecz biorąc, czy istniał dla dwójki pałkarzy trening lepszy niż bludger? W końcu wszystko ograniczało się do trzech kluczowych elementów: pałek, tłuczków i nie dania się zabić. Postura krasnala miała swoje plusy - o ile, gdy jeszcze przed chwilą stali obok siebie, to musiała zadzierać głowę hen w górę, sięgając Solbergowi ponad łokieć, to w powietrzu było to przewagą. Zajmowała mniej przestrzeni. Była szybsza. Zwrotniejsza. Tłuczek posłany z jego rąk przemknął obok, za to ten odbity siłą jej ramion, pomknął wprost w jego stronę. I gdyby nie to, że oboje wiedzieli na co się piszą, to nawet poczułaby delikatny wyrzut sumienia.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Wiedział od dawna, że jego gabaryty to jest żart a nie atut. Przynajmniej na boisku. Zapomniał już jednak, jak ciężko trafia się w takie karaluchy i miał wrażenie, że to może być największa przewaga dziewczyny w tym starciu. Jego zwrotność nie istniała nawet jeśli refleks był na miejscu. Nic więc dziwnego, że mimo szczerych chęci i próby uniku, oberwał jako pierwszy. Na szczęście tylko w nogę, a że nie słyszał charakterystycznego chrupnięcia, to za wiele sobie z tego nie zrobił, na sekundę przymykając oczy i wchłaniając cały promieniujący ból. Chyba ten cios dodał mu trochę motywacji, albo skupienia, bo następną piłkę posłał już o wiele celniej, choć mało oryginalnie, bo praktycznie powtórzył zagranie dziewczyny sprzed chwili.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Posmak sukcesu po skutecznie posłanym tłuczku, gdy to Solberg jej nie trafił - a bądź co bądź, to on miał tutaj doświadczenie, mięśnie i pojęcie, szybko się ulotnił, gdy tym razem to ona dostała w nogę. Nie tyle nie zauważyła tłuczka, co w ułamku sekund źle skalibrowała jego lot. Była pewna, że o centymetry, ale ją ominie i nawet nie będzie musiała wykonywać gwałtowniejszego ruchu. I ten bezruch rozlał się właśnie tępym bólem po łydce, nachodząc na kostkę. Ciepłem też jakimś, pulsując miarowo, jakby serce jej opadło i ulokowało się w tamtym miejscu. Zacisnęła mocniej zęby, połykając przekleństwo. Gdy minęła pierwsza fala zdziwienia zmieszanego z bólem, właściwie poczuła... ulgę. Niemal przyjemność. Czyżby odkrywała coś nowego o sobie? Zaciskając palce obu dłoni na pałce, tak mocno, że wprawne oko mogłoby zauważyć, że jej kłykcie całkowicie pobielały, odchyliła się, by z impetem uderzyć w nadlatujący tłuczek. Ten, zmieniając linię lotu, poleciał prostu w centrum jej celu. Tors chłopaka. Tłuczkiem prosto w serce, niemal jak powieść dodawana do weekendowego wydania Magicznej Gosposi.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Widać, że go nie znała, jeśli uważała jego doświadczenie za jakikolwiek czynnik na jego korzyść. Z quidditchem było jak z pudełkiem łajnobomb - Max nigdy nie był pewien, czy nie wybuchnie mu akurat prosto w ryj i często tak też się działo. Na meczach nawet mu szło, ale treningi? Najlepszy z nich odbył się, jak zamieniło go w osiemdziesięcioletnią babuszkę, a to już wiele mówi. Zadowolenie z celnego odbicia szybko umknęło, gdy oberwał prosto w klatę. Siła ciosu zabrała mu dech w piersiach, a ból opętał całe ciało chłopaka i jego umysł. Solberg był pewien, że przynajmniej jedno żebro będzie miał do naprawy po tym ciosie, co poniekąd dawało mu satysfakcję. Nawet nie oszukiwał się, że on ten ból uwielbiał i poniekąd liczył na taki przebieg treningu. Niestety, wywołane uderzeniem mroczki przed oczami sprawiły, że sam nie do końca był w stanie wymierzyć tłuczek, choć to nie tak że się nie starał.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Coraz lepiej szło jej utrzymywanie balansu. Jeszcze kilka tygodni temu musiała trzymać się trzonka miotły przynajmniej jedną ręką - a teraz, proszę bardzo, pośladki i uda przyzwyczajone były do tego, że to od ścisku ich mięśni zależy to, czy nie runie w dół. Dłoni używała tylko do pikowania, kiedy nurkowała gwałtownie w dół, albo na odwrót, potrzebowała się niemal pionowo wbić w góre. W statycznie się unosiła, miotła znajdowała się pomiędzy skrzyżowanymi nogami. I chociaż dłonie przyklejone miała do pałki, to widząc jak Max gwałtownie nabiera powietrza, dławiąc się nim przy okazji, najbliższego tłuczka posłała gdzieś w bok, nawet nie starając się trafić. Może i ona dzisiaj miała autodestrukcyjne pobudki, ale nie była pierdolnięta, by walić w ślizgona, gdy ten chwilowo poświęcał siły na unormowanie oddechu. — Ok? — automatycznie zawołała, ale tylko jej wargi się poruszyły, nie wydając żadnego dźwięku. I znowu, ten fakt kalectwa podsycił jej wkurwienie. Podświadomie może liczyła, że jakiś fizyczny wstrząs sprawi, że jej mózg się odblokuje albo chociaż obudzi się z tego przeciągającego się w wieczność złego snu.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
No tak, komunikacja na boisku była dość ważna bez względu na to, czy grało się razem czy przeciwko sobie. Gdyby Max nie spojrzał w jej stronę, akurat w tej chwili, gdy otwierała usta, w życiu by nie miał świadomości, że cokolwiek chciała spytać. -Nie przejmuj się! - Odkrzyknął, przyjmując swoją pozę "wszystko jest w najlepszym porządku", choć wciąż wszystko go napierdalało, a on zamiast ulżyć sobie bólu, czekał na kolejny cios. Nim sam jeden wyprowadził, musiał zrobić rundkę honorową, bo tłuczek wybity przez Saskię poleciał chuj wie gdzie. Max nie chciał się zastać, więc rozruszał witki, a gdy w końcu zobaczył śmigającą w jego stronę piłkę, przerzucił sobie pałkę w drugą dłoń i z całej siły posłał w stronę dziewczyny. Szkoda tylko, że ponownie nieskutecznie.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Z uśmiechem na ustach obserwowała, jak ten szybko wraca do siebie i śmiga, by nie tylko dogonić tłuczek, ale przegonić go, przerzucić sobie w rękach pałkę i jeszcze odbić. I co z tego, że nie do końca w jej kierunku! Ciekawił ją, czy Max zna jeszcze jakieś inne kombinacje ruchowe, które potrafią w trakcie meczu dać ogromną przewagę. Albo, zwyczajnie, wyglądać przytłaczająco dobrze. Zanotowała sobie w myśli, by zapytać go o to, gdy skończą swój trening - może następnym razem będzie mógł jej co nieco pokazać? Jeśli tylko będzie jakiś następny raz. Tymczasem jednak, w ułamkach sekundy pomiędzy odbiciem tłuczka i jego zmianą trajektorii, musiała ruszyć, by znaleźć się na linii jego lotu. Pochyliła się nad trzonkiem miotły, zmniejszając opór powietrza i potwórzyła to co widziała: prawą dłonią przerzuciła pałkę do lewej, a tą uderzyła wściekłą piłkę. Pech tylko w tym, że w przypadku tej sztuczki miała do wyboru odbijać niedominującą ręką, albo ryzykować, że ta bez czucia nieumiejętnie uchwyci przerzucaną pałkę. Wybrała tą pierwszą opcję, przez co uderzenie nie było zbyt udane. Ale spróbowała czegoś nowego!
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Co by rzec, szło im chujowo i to naprawdę. Krukonka miała przewagę i za cios prosto w klatę szanował ją niezmiernie, ale następne pudła, które po sobie następowały mogły oznaczać dwie rzeczy: albo byli tak zajebiści, że wszystkiego unikali, albo tak chujowi, że nie potrafili nawet w człowieka trafić. Max oczywiście skłaniał się ku opcji numer dwa i nieco go to wkurwiło. Ego lekko mu podskoczyło, gdy dziewczyna postanowiła go naśladować. Z tą mieszanką emocji udało mu się obudzić dawnego Solberga, przez co postawił na swój popisowy numer. Wyczaił tłuczka, podleciał do niego od dupy strony i odbijając do tyłu, posłał piłkę w stronę krukonki. I to celnie!
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Zła passa, jak ta dobra, kiedyś się kończyła. Ta jego zakończyła się posłaniem tłuczka prosto w jej nogę - cholera, jeśli mu się tak podobały to na poczekaniu wymyśliła przynajmniej tuzin innych sposobów, by o tym poinformować, zamiast malować na nich sine ślady po uderzeniach. Przygryzła od środka wargę, krzywiąc się paskudnie. Tym razem ból był mocniejszy i mrowienie po nim będzie czuła jeszcze następnego dnia, ale teraz musiała skupić się na reakcji, jeśli nie chciała ponownie stać się celem. Skierowała trzonek miotły ku górze, podlatując nieco wyżej - tłuczek pikował do góry tuż za nią, zostawiając jej niewielką przestrzeń czasową, na odwrócenie się o sto osiemdziesiąt stopni. W tym ułożeniu miała ślizgona przed sobą w linii prostej, ale te kilka metrów niżej. Śmieszne, jak czas się rozciągał, gdy człowiek szykował się do uderzenia - a to uderzenie, było idealnym przerwaniem jej złej passy. Huk spotkania drewna z gumową, zbitą powierzchnią rozdarł przestrzeń echem. Uderzenie serca. Tłuczek leci prosto na Solberga. Czas się zatrzymuje, gdy Saskia traci z pola widzenia jego twarz, po tym jak piłka spotka się prosto z nią, odrzucając chłopaka do tyłu. I nagle znów, wszystko rusza w pędzie, tylko ona jakoś nie potrafi się ruszyć ze zdziwienia.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Obserwował jej ruchy w celu wycyrklowania odpowiedniego uniku. Do ostatniej chwili ciężko mu było dokładnie przewidzieć, co zamierza zrobić, a gdy już się zorientował, było nieco za późno. Może był zbyt wolny, a może chciał przekombinować, robiąc efektowny unik. Nie miało to najmniejszego znaczenie, bo już czuł tępy ból w głowie, a następnie uderzenie o murawę, które prawie go sparaliżowało. Musiał upaść na jakiś nerw, bo przez chwilę czuł tylko ból i nieprzyjemne mrowienie całego ciała. Dopiero po kilkunastu głębszych oddechach był w stanie przewrócić się na bok i wyrzygać nieco krwi, która musiała mu się zebrać, gdy oberwał w klatę. -Dobry cios! Druga runda? - Zaproponował siadając, jakby wcale nie był w stanie wymagającym jakiejkolwiek interwencji uzdrowicielskiej.
+
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
O kurwa. Zaklęła bezgłośnie, patrząc jak Solberg spada z miotły i leci w dół, prosto na boisko. Wszystko było pięknie i kolorowo, dopóki obijali się wzajemnie - kilka siniaków, najwyżej jakieś pęknięcie kości, zwichnięcie. Jednak upadek z takiej wysokości wymykał się już poza ramy niewinnych pokazów siły. Co gorsza, tłuczek cały czas był w grze, a jedyna osoba, która mogła rzucać zaklęcia, leżała w trawie i dogorywała - Saskia musiała na szybko wymyślić plan "z", by spacyfikować śmiercionośną piłeczkę i jedyne co przyszło jej do głowy... cóż, nie było zbyt mądre. Ale konieczne. Tłuczek leciał w jej stronę, a ona zamiast przyszykować pałkę, zacisnęła uda na miotle, łapiąc go bardziej piersią, niż rękoma - siła uderzenia była na tyle mocna, by wybić jej z trzewi oddech, ale na szczęście nie zmiatając jej z miotły. Trzymając go wciąż w objęciach, nieporadnie obniżyła lot, ostatecznie niemal zeskakując na murawę. Dobiegła do kufra, mocując się z tłuczkiem, by zatrzasnąć go w środku. Czuła w ustach charakterystyczny metaliczny posmak, chyba część uderzenia przyjęła podbródkiem, rozgryzając sobie wargę - ale miała to totalnie gdzieś, bo dopadając Maxa, ten już ozdabiał teren krwawymi wymiotami. Zawahała się, ale ostatecznie poklepała go po plecach, drugą dłonią omiatając włosy z jego twarzy, co by wyrzucił z siebie wszystko, co mu leżało na obitych wnętrznościach. Dopiero gdy rzucił swój komentarz, to odetchnęła głębiej, pukając go palcem po czole. Uśmiech rozluźnił napięte mięśnie jej twarzy, chociaż wiedziała, że to raczej dobra mina robiona do złej - albo bolesnej, gry. Ktoś powinien go zobaczyć, ale kto? Nie miała jak rzucić żadnego uzdrawiającego zaklęcia, a nigdy nie podeszła do egzaminu na teleportację łączoną. Chuj z niej był, a nie pomoc jakakolwiek. Zdani byli tylko i wyłącznie na Solberga. Jedyne co jej przyszło do głowy, to napisanie do kogoś na wizzbooku, żeby przybył tutaj niczym rycerz na białej miotle. A mówią, że sport to zdrowie.
z/t x2
+
Sweeney O. Shercliffe II
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183cm
C. szczególne : Szeroki i zaraźliwy uśmiech, zapach kawy, często podkrążone oczy
To nie tak, że wcale nie ciągnęło go do miotlarstwa, chociaż niewątpliwie tak zakładali wszyscy, gdy słyszeli, że nie pchał się od pierwszego roku w Hogwarcie do drużyny quidditcha. Sweeney kochał latać i nie wyobrażał sobie niczego równie ekscytującego i przyjemnego, co wznoszenie się w powietrze - z czasem zdobył nawet możliwości, których nie dawała sama miotła, ale i do niej lubił się czasem uśmiechnąć. Głównymi trudnościami związanymi z Quidditchem była ta niekończąca się nagonka do perfekcji, to ciągłe ulepszanie się pod naciskiem innym, ciągłe udowadnianie swoich możliwości, walczenie o wymarzone pozycje. Współpraca w drużynie nie należała do najprostszych, o czym sam Sweeney przekonał się już w Stavefjord, gdzie jednak spróbował swoich sił i przez dwa lata wspierał tamtejszą ekipę. Wydawało mu się, że preferuje latać solo, niż w gronie innych uczniów, ale po zakończeniu edukacji zatęsknił za towarzystwem i zorientował się, że na Merlina, można zrobić to dobrze. Można być sympatycznym kapitanem, można wymagać w granicach rozsądku, można dalej czerpać z tego przyjemność i nie zamykać się w poczuciu, że to sam obowiązek. Prawdziwą motywacją okazał się planowany powrót na studia - latał na miotle często, a nawet regularnie, zawsze wtedy, kiedy nie chciał chować się pod ptasią postacią. Nie wątpił wcale w to, że zamierza dołączyć do drużyny, a gdy dopytywał starych znajomych o wieści z hogwarckiego boiska, to dowiedział się, że skład Puchonów nie miał za wiele sukcesów, poza tym często się rozpada i nie zapowiada się na to, by ktoś planował przejąć rolę kapitana, chociaż jak wiadomo - to zawsze mogło się zmienić. I to nie tak, że Sweeney od razu zdecydował się “poświęcić” swój czas na bycie godnym tej pozycji, a jednak chęć udowodnienia i sobie, i innym, że to coś, do czego się nadaje… była potężna. Nie potrafił ukryć sam przed sobą, że zaostrzył swoje treningi, interesując się nagle dużo mocniej quidditchowym półświatkiem. Przede wszystkim potrzebował dobrego sprzętu, chociaż jeszcze nie miał czym się pochwalić - stary strój sportowy dalej się nadawał, ale miotłę musiał pożyczyć od kuzyna i do najlepszych wcale nie należała. Pewnie idealną opcją byłoby kupienie czegoś nowego, to jednak musiał odłożyć nieco w czasie, w końcu nie chciał też przesadnie zaangażować się w coś, co może nie wyjść, zwłaszcza skoro jeszcze do Hogwartu wcale nie wrócił. Zabrał się za odrestaurowywanie starego sprzętu, najpierw czyszcząc, a później polerując, pieczołowicie przycinając i rozplątując witki, wreszcie dopasowując siodełko pod samego siebie. Nie chodziło tu już o samo latanie w tę i z powrotem, o zwrotność czy nabijanie prędkości, a bardziej o pełną kontrolę - taką, która miała umożliwić mu komunikowanie się z innymi i dostrajanie się pod nich. Nie zostało mu nic innego, jak samo przystąpienie do treningów - wybrał się na nieduże boisko w Dolinie Godryka, które czasem było cudownie puste. To tam najchętniej manewrował pomiędzy obręczami, tym razem jednak jego priorytetem było powtórzenie sobie wszystkich zasad i sprawdzenie własnej kondycji. Krótka rozgrzewka jeszcze na ziemi, parę ćwiczeń na miotle z ziemią dalej niemal pod stopami, by wreszcie wzbić się w powietrze i odetchnąć. Nic nie dawało takiej wolności, jak spoglądanie na cały świat z góry, niemal czując niskie chmury szczypiące wilgocią w policzki. Pozwolił sobie na kilka testowych okrążeń, pilnując swojej prędkości, aż nie zabrał się za prowizoryczny slalom, kilka ćwiczeń utrzymywania równowagi i paru prostszych akrobacji; miał wrażenie, że łatwiej by mu było bez miotły, ale przynajmniej skrzydła ręce mu się teraz aż tak nie męczyły. Rzuty kaflem trenował wraz z powtarzaniem sobie na głos quidditchowych zasad, chcąc sprawdzić ile jest w stanie wyrzucić z pamięci, potem recytując manewry, drużyny, aż nie zachrypnął kompletnie, ledwo łapiąc oddech. Zapomniał, że siedzi na miotle, w powietrzu czując się absurdalnie dobrze nawet, jeśli akurat pozwalał sobie na wysiłek zarówno fizyczny, jak i umysłowy. Zleciał na boisko i zrobił jeszcze trochę rozciągania, by później z plecakiem na ramionach wskoczyć z powrotem na miotłę - tym razem już tylko w ramach środka transportu, by wrócić sobie niespiesznie do domu, patrolując las Doliny Godryka wraz z przyjemnym poczuciem, że pomimo zakończonego treningu, dalej się uczy.
/zt
Sweeney O. Shercliffe II
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183cm
C. szczególne : Szeroki i zaraźliwy uśmiech, zapach kawy, często podkrążone oczy
Wychodziło na to, że znalazł naprawdę wygodne miejsce na treningi. Niby wiedział, że nie będzie pewnie z tego boiska korzystał szczególnie często - tylko kwestia czasu, aż okaże się, że jest znowu ciągle okupowane przez okoliczne drużyny, poza tym Sweeney planował zabrać się na hogwarckie wakacje, by wrócić "na stare śmieci" w nieco zgrabniejszym stylu, niż gubiąc się na Wielkich Schodach. Podejrzewał, że na tajemniczym wyjeździe również będzie opcja jakichś treningów, w końcu quidditch był piekielnie popularny w magicznym świecie... ale nie mógł mieć pewności i nie zamierzał ograniczać się do samego zakładania, że jakoś to będzie. Zdecydowanie bardziej pasowała mu opcja dania z siebie wszystkiego już teraz, żeby nie tracić czasu, a i zaplanowania sobie na wakacje jakichś ćwiczeń, które niekoniecznie wymagają samego latania - oczywiście byłaby to dość przykra sytuacja, ale do tej pory przecież dbał o swoją formę bez większego problemu, a latanie nie było tu największym problemem. Mógł ćwiczyć mięśnie, które wykorzystywało się częściej chociażby przy treningu z pałką, albo mógł ćwiczyć swoją celność dla lepszych rezultatów przy rzutach kaflem. Mógł też, już tak pomijając samą fizyczność, powtarzać zasady lub analizować taktyki różnych drużyn, co już weszło mu nieco w krew, bo zawsze przy czytaniu miotlarskich magazynów i najnowszych wyników zaczął łapać się na tym, że bardzo chętnie wyszukuje podawane tam rady i zapamiętuje wyjaśnienia. Teraz jednak mógł jeszcze skorzystać z niedużego boiska w okolicy Doliny Godryka. Z wypożyczonym sprzętem zabrał się za rozgrzewkę, tym razem na miotle - w końcu dalej mógł ruszać rękoma, wyciągać się czy nawet testować swoją równowagę, a w dużej mierze chodziło mu o to, żeby poczuć się na miotle tak komfortowo, jak czuje się latając o własnych skrzydłach. Wzbił się wyżej dopiero wtedy, kiedy poczuł się nieco pewniej, mimo wszystko nie mając czasu do stracenia również przez ciemne chmury, które powoli zbliżały się do oblanego upałem boiska. Zaczął od kilku okrążeń, starając się pilnować nie tylko swojej szybkości, ale również płynności - by nie zmieniać tempa nieświadomie, by nie wchodzić w ostre zakręty, by nie tracić swojej uważności. Nie miał żadnych specjalnych słupków, ale urządził sobie prowizoryczny slalom przez obręcze, stawiając na zwinność, dopóki nie doszedł do wniosku, że jest zadowolony z takiego wstępu. Kolejnym krokiem było rzucanie starym, przetartym już nieco kaflem do obręczy - najpierw zupełnie statycznie, wisząc w powietrzu, by później zacząć zwiększać odległość. Nie była to najwygodniejsza rozrywka dla jednej osoby, bo po każdym rzucie musiał kafla gonić... ale chciał i na to patrzeć jak na część treningu, ostatecznie jednak będąc zwyczajnie padniętym, przez co zrezygnował już z jakichkolwiek prób zabierania się za pałkę. Zrobił kilka spokojniejszych okrążeń, by złapać oddech nad środkową obręczą, wreszcie czując mocniejszy powiew niosącego burzę wiatru. Nie było niczego przyjemniejszego od bycia w przestworzach, więc Sweeney wreszcie pozwolił sobie poluźnić uchwyt dłoni na miotle, przymknąć powieki i przez chwilę tak po prostu być, z beztrosko spuszczonymi nogami co jakiś czas muskając czubkami butów górę quidditchowej obręczy. Przeczekał pierwsze krople deszczu, dopiero przy tych nieco mocniejszych uznając, że nie ma sensu ryzykować lataniem w kiepską pogodę - tego tylko brakowało, żeby go jakaś kontuzja złapała tuż przed wakacjami, no i chwilę przed Hogwartem!
/zt
+
Sweeney O. Shercliffe II
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183cm
C. szczególne : Szeroki i zaraźliwy uśmiech, zapach kawy, często podkrążone oczy
Starał się sensownie rozplanowywać swoje treningi, ale zdawał sobie sprawę, że robi to nieco “w ciemno” - próbował wrócić do formy, którą miał wcześniej, a najlepiej jeszcze ją poprawić. Wszystko po to, żeby być gotowym na nowy rok, bo chociaż nie szedł do Hogwartu dla samych drużyn quidditchowych… to czuł, że będzie tego bardzo potrzebował. Chciał nieco uciec od swojej rodziny i otworzyć sobie więcej furtek w dorosłym życiu, a to mógł zrobić właśnie dyplom ukończenia wyższej edukacji. Poza tym ukończenie edukacji podstawowej w Stavefjord sprawiło, że nawet za Hogwartem aż tak nie tęsknił - i bardzo chciał to zmienić, chciał odzyskać świadomość przynależności gdzieś tutaj, blisko, ze znajomymi, którzy nie są w innym kraju. Już i tak ominął swój czas, w kontekście rocznika, ale zakładał, że akurat na studiach można spotkać ludzi w bardzo różnym wieku, więc starał się tym nie przejmować. Przynajmniej nie musiał sobie już przypominać norweskiego - nauka we własnym języku brzmiała nagle duużo przyjemniej! Udał się na boisko z jasnym celem, w końcu rozpisał sobie plan już wcześniej. Chciał poćwiczyć konkretne manewry i musiał się do tego nieźle przygotować, bo mimo wszystko niektórych nie miał szans wykonać w pojedynkę - wiele zakładało współpracę z pozostałymi członkami drużyny, więc wychodziło na to, że będzie musiał zaczekać, aż napatoczy mu się ktoś do wspólnych treningów (może Julia?...), albo aż w Hogwarcie odnajdzie swoje miejsce w drużynie. Pozaznaczał sobie w książce wybrane pozycje i wertował już niecierpliwie strony w drodze na boisko na uboczu Doliny Godryka, które odwiedzał ostatnio niemal codziennie. Zdecydował się na jeden manerw, oparty bardziej na sile. Rozpoczął od “Zwisu Leniwca”, decydując, że bardziej się nim zmęczy. Była to jedna z najbardziej znanych taktyk uniku przed tłuczkami, ale zdaniem Sweeney’a miała też potencjał na bycie wykorzystaną w wielu innych sytuacjach, jeśli tylko dobrze by się ją wyćwiczyło. Rzucił torbę na ziemię, wskoczył na miotłę i uniósł się nad boisko na wysokość raptem dwóch metrów, zamierzając potestować w nieco bezpieczniejszych warunkach, niż gdzieś pomiędzy chmurami. Zaczął od przelecenia się nieco do przodu i złapania prędkości, by później spróbować zrobić w powietrzu kilka obrotów wokół własnej osi, przyzwyczajając się do zmiany perspektywy, wreszcie zatrzymując się z głową zwisającą w dół. Przeleciał tak jeszcze kawałek i wrócił do normalnej pozycji, potem próbując takich obrotów szybciej i płynniej. Wcześniej myślał, że to będzie mniej przyjemne, ale teraz okazywało się, że nie widzi większych problemów - w pewnym momencie pozwolił sobie nawet puścić się rękoma miotły, tylko mocno zaplecionymi na trzonku nogami utrzymując się w powietrzu. Wyciągnął się ostrożnie w dół, przy lekkim obniżeniu lotu mając szansę musnąć opuszkami palców nisko przycięte źdźbła boiskowej trawy; wydawało mu się, że taki manewr może okazać się nie tylko skuteczny w przypadku ucieczki przed tłuczkiem, ale może również do złapania znicza? Może też do złapania kafla w taki sposób, by przeciwna drużyna się tego nie spodziewała? Domyślał się, że teraz podciągnięcie się i obrócenie z powrotem nie będzie szczególnie wygodne, ale to przecież musiało być coś do wyćwiczenia. Podciągnął się tak kilka razy, sprawdzając jak szybko będzie w stanie to zrobić, a na zakończenie przypomniał sobie jeszcze tylko o “Rozgwieździe”, więc zahaczył stopę i miotłę, złapał się jej mocno jedną ręką… i zawisł, teraz już przynajmniej nie głową w dół. Niby manewr obrońcy, ale pewnie niejeden szukający też się tak wyciągał po znicza, w końcu wizja zakończenia meczu pozwalała na niesamowite akrobacje. Pomimo jeszcze kolejnych pomysłów, zdecydował się na spokojne rozciąganie na trawie. Nagimnastykował się, tym razem nie testując już za bardzo prędkości czy zwinności, więc nie chciał przypadkiem przesadzić, w końcu mięśnie potrzebowały czasu na regenerację. Spakował książkę do torby, napił się kilka łyków wody i na miotle, acz bardzo spokojnie, skierował się do rezydencji Shercliffe’ów.
/zt
+
Sweeney O. Shercliffe II
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 183cm
C. szczególne : Szeroki i zaraźliwy uśmiech, zapach kawy, często podkrążone oczy
W drodze na trening dotarł do niego list z zaproszeniem na próbną zmianę w sklepie miotlarskim “Złoty znicz” - Sweeney absolutnie nie spodziewał się, że podrzucone jakiś czas temu CV rzeczywiście zostanie wzięte pod uwagę. Do tej pory pracował tylko ze zwierzętami, w dodatku w rodzinnym rezerwacie… i, oczywiście, budował swoją szaloną karierę jako kierowca Błędnego Rycerza, ale to raczej często było uznawane za coś zupełnie niewartego uwagi. Najwyraźniej jednak w sklepie otworzyła się wakacyjna posada na niepełny etat, więc Sweeney miał szansę jeszcze trochę sobie dorobić, oczywiście z założeniem, że wyjazd na szkolne wakacje utrudni mu łapanie dodatkowych zmian. Teraz kluczowe było tylko to, żeby nie zrobić z siebie kompletnego głupka, ale przecież trenował intensywnie i znał się coraz lepiej zarówno na samym quidditchu, jak i na sprzęcie do niego. Zaczął trening jeszcze zamyślony, zastanawiając się jakie wyzwania mogą się przed nim pojawić w nowej pracy i czy przypadkiem nie będzie jakoś mocno testowany na początek. Podejrzewał, że jako taki nowiutki sprzedawca wcale nie musi być wielkim specem, ale kto wie… Zmotywowany nową opcją pokazania swoich sportowych możliwości, przeszedł wreszcie do tej części treningu, w której robił coś konkretniejszego od latania i myślenia o zniczowych migdałach. Miał zaplanowany jeszcze jeden manewr - trochę podejrzewał, że może mu wyjść naprawdę nieźle. “Zwód Wrońskiego” znany był nie tylko dzięki popisom samego Józefa Wrońskiego, dawnego szukającego polskiej drużyny Goblinów z Grodziska, ale zasłynął również jako coś, co wychodziło doskonale bułgarskiemu zawodnikowi, Wiktorowi Krumowi. Sweeney podejrzewał, że to znowu taka taktyka, która niby przypisana jest do jednej pozycji, ale tak naprawdę opanowanie jej przyda się również innym zawodnikom. Opierała się przecież na refleksie, bardziej niż na samym elemencie zaskoczenia - pokazywała to, co mówiła Sweeney’owi Julia, by nie grać zachowawczo, bo wtedy się przegrywa. Nikt nie chciał spaść z miotły, ale czasem doświadczenie tego musiało być jednak konieczne. Wzbił się w powietrze wysoko i złapał kilka pełnych oddechów orzeźwiającego, bo niemalże już wieczornego powietrza. Dopiero po tym ustawił się wygodnie i wreszcie ruszył w stronę ziemi, płasko pochylony nad miotłą do nabrania najlepszej prędkości. Leciał tak, płynnie zwiększając swoją prędkość, z oddechem zdradziecko zaczynającym uciekać mu wraz ze świstem w uszach, który zupełnie odbierał słuch. Czuł się tak, jakby pikował z ciemnego nieba w stronę zdobyczy, którą mogłaby wypatrzyć jedynie sowa. Czuł się doskonale, czuł się wolny, czuł się pewny, a porzucenie kontroli równało się też złapaniu jej - i absurdalnie satysfakcjonującej nagrodzie, gdy szarpnięciem za trzonek wybił się z powrotem w górę, unikając zderzenia z ziemią. Przyłożył sobie odruchowo dłoń do klatki piersiowej, tak naprawdę i bez tego czując jak serce rozbija mu się niespokojnie w mieszance strachu i ekscytacji. Zdawał sobie sprawę z tego, że mógł wyczekać jeszcze kilka krótkich sekund dłużej, mógł zaryć nogami o ziemię, ale to było coś, co zamierzał sobie wypracować. Powoli uniósł się ponownie, tym razem nieco niżej, by przećwiczyć zwód Wrońskiego jeszcze kilka razy, z każdym czując się jeszcze pewniej. Jeśli jednej rzeczy miała nauczyć go praca w Błędnym Rycerzu to właśnie refleksu - w końcu musiał przemykać niespostrzeżony pomiędzy mugolskimi i czarodziejskimi środkami transportu, przeciskać się na znane jedynie magii sposoby i zawsze zjawiać się tam, gdzie akurat jest potrzebny. Po kilku(nastu?) przećwiczonych manewrach zostało mu tylko trochę rozciągania i powrót do domu, by zostawić rzeczy, doprowadzić się do porządku i polecieć do pracy; ewidentnie nie lubił mieć za dużo czasu wolnego, skoro tak ochoczo rzucał się jeszcze do dodatkowej pracy! + /zt
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Nie każdy dzień zaczyna się idealnie, a ten na pewno taki nie był. Danny wrócił niedawno z Perth, a jego ulubiona miotła… cóż, gdzieś zniknęła podczas jednej z przygód. Perth mogło być pełne magii i niebezpieczeństw, nieoczekiwanych sojuszników i zagadek czekających na rozwiązanie, ale nie przewidział, że zgubi swoją niezastąpioną towarzyszkę. Miotła, która tyle razy unosiła go nad ziemię, pozwalała mu poczuć się wolnym jak ptak, teraz była zaledwie wspomnieniem. Zniknęła gdzieś w czasie jego pospiesznych ucieczek przed czarnoksiężnikami lub w wirze walk z istotami, które nie pojawiały się nawet w najczarniejszych koszmarach. Teraz, kiedy wrócił do Doliny Godryka, musiał znaleźć zastępstwo. No i znalazł — w postaci starej, nieco krzywej miotły, którą udało mu się pożyczyć od lokalnego dzieciaka.
– No dobra, moja piękna… – mruknął do miotły, spoglądając na jej sponiewierany wygląd, widocznie pamiętający jeszcze złote czasy pierwszych gier Quidditcha. Miotła miała kilka luźnych gałązek wystających z tyłu, jej trzon wyglądał jak po niezliczonych upadkach i zderzeniach z drzewami. Każde wgłębienie, każda rysa były świadectwem jej długiej, pełnej przygód historii, może nawet dziesiątek lat treningów i wyścigów. Danny przyglądał się jej, próbując odgadnąć, ile dusz nosiła, ile radości i łez było z nią związanych. – Będziesz musiała wystarczyć. Bez obrazy, ale widywałem miotły do zamiatania w lepszym od ciebie, złotko.
Słońce dopiero co wschodziło nad Doliną Godryka, malując niebo ciepłymi barwami, a Danny już stał na boisku, gotowy na swój trening. Boisko miało w sobie coś nostalgicznego — stare bramki do Quidditcha, widoczne na horyzoncie, nadawały mu klimat dawno minionych czasów. To było jego miejsce. Miejsce, gdzie mógł poczuć się jak młody zawodnik, który zawsze miał coś do udowodnienia. Przechodziły mu przez głowę wspomnienia dawnych dni, kiedy to, będąc jeszcze młodzikiem, marzył o pójściu w ślady ojca i grze dla Pereł z Perth. Marzenie to udało mu się ostatecznie spełnić.
Danny uniósł miotłę i wsiadł na nią, czując, jak ta staruszka zaczyna lekko drgać pod jego ciężarem. – Na Merlina, błagam cię, nie rozpadnij się już na starcie… – zażartował, jednocześnie mocniej chwytając za rączkę. Wziął głęboki wdech, poczuł zapach trawy, wilgotnego powietrza i lekki powiew wiatru na twarzy. Przymknął oczy i wyobraził sobie, że to znowu jego stara, wierna miotła, gotowa do wystrzelenia w niebo. Przez chwilę czuł, jakby czas cofnął się, a on znów miał przed sobą otwarte niebo, bez żadnych ograniczeń, jak dawniej, gdy wszystko wydawało się możliwe.
Przy pierwszym przyspieszeniu poczuł, jak miotła lekko chwieje się pod jego ciężarem, jakby próbowała przypomnieć mu o swoich ograniczeniach. – O nie, nie, kochanie, nie ma tak łatwo! – zakrzyknął, unosząc się wyżej, starając się znaleźć balans. Miotła odpowiedziała drżeniem, ale Danny nie miał zamiaru odpuszczać. Zaczął krążyć nad boiskiem, testując jej reakcje. Każdy zakręt, każde przyspieszenie było testem ich wspólnej wytrzymałości. To było jak taniec na krawędzi, każdy ruch balansował między kontrolą a chaosem, między pewnością siebie a groźbą upadku.
– Pamiętaj, stara damo, my tu gramy na moich zasadach! – krzyknął, wykonując ostry skręt, czując, jak miotła lekko się trzęsie, ale trzyma kurs. Każde kolejne manewry stawały się coraz bardziej płynne – ostry skręt w lewo, unik w prawo, szybki lot w dół, by zaraz wzbić się pionowo w górę. Danny czuł, jak mięśnie ramion pracują na pełnych obrotach, a nogi napinają się, by utrzymać równowagę. Jego oddech przyspieszał, ale jednocześnie czuł w sobie dawno zapomnianą radość – radość z samego lotu, z wyzwania, z bycia żywym i wolnym.
W pewnym momencie zdecydował się na mały eksperyment. Spojrzał na jedną z bramek, która sterczała na końcu boiska, i wyobraził sobie, że jest z powrotem w grze. Rzucił się z pełnym impetem w stronę celu, trzymając miotłę blisko ciała. Stara miotła protestowała, drgała i chwiała się, ale najpiękniejszy z Baxterów nie zamierzał zwalniać. – Dasz radę, dasz radę… – powtarzał pod nosem, wciągając powietrze przez zęby. Gdy dotarł do bramki, wykonał nagły zwrot w powietrzu, zmieniając kierunek, jakby unikał niewidzialnego przeciwnika.
Miotła na moment straciła kontrolę, wpadła w lekki poślizg, ale dzielny i głupi Australijczyk zręcznie przytrzymał ją w ryzach. Poczuł gwałtowne szarpnięcie, ale udało mu się wyjść z tego bez szwanku. – No, widzisz, potrafimy się dogadać! – zaśmiał się, czując rosnącą satysfakcję. Wiedział, że to nie był idealny sprzęt, ale przecież nie chodziło o miotłę. Chodziło o serce, o ducha rywalizacji, który nigdy go nie opuszczał. O te chwile, kiedy czuł, jakby nic nie mogło go zatrzymać.
Danny kontynuował swoje loty nad boiskiem, wykonując coraz bardziej skomplikowane manewry. Były to slalomy między wyimaginowanymi przeciwnikami, szybkie przeskoki nad niewidzialnymi przeszkodami. Miotła skrzypiała i trzeszczała, jej protesty były słyszalne w każdym zakręcie, ale Danny nie zwracał na to uwagi. To było coś więcej niż tylko ćwiczenie — to była walka z samym sobą, ze swoimi ograniczeniami i z tą starą, kapryśną miotłą. Czuł, jak każdy manewr, każda próba dodaje mu pewności siebie, jakby w tych staraniach odnajdował na nowo swoje miejsce w świecie, swoją siłę i niezłomność.
Gdy słońce wspięło się wyżej, a pot strumieniami spływał mu po twarzy, Danny postanowił zakończyć trening. Wylądował na trawie, oddychając ciężko, ale z bananem na mordzie. – Dobra robota, dziewczyno. Myślę, że jeszcze trochę się zaprzyjaźnimy. A potem, kto wie? – poklepał miotłę, która zdawała się lekko westchnąć z ulgą. Czuł, że ten poranek, mimo wszystko, przyniósł mu coś cennego — przypomnienie, że siła nie tkwi w perfekcji, ale w determinacji, w gotowości do stawiania czoła każdemu wyzwaniu, bez względu na to, jak trudne może się wydawać. No i nie oszukujmy się. Zajebiście się przy tym bawił, choć wiedział, że w końcu musi kupić lepszą miotłę w miejsce tej zgubionej.
+
Ostatnio zmieniony przez Danny Baxter dnia 13.09.24 13:31, w całości zmieniany 1 raz
Danny Baxter
Wiek : 35
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 179
C. szczególne : Australijski akcent, banan na mordzie, czapki z daszkiem, tatuaże
Wrześniowe słońce grzało mocno, a ciepłe południe w Dolinie Godryka zdawało się niemal doskonałe na trening. Najpiękniejszy z Baxterów stał na środku boiska, ubrany w swoją ulubioną, luźną koszulkę Pereł z Perth i luźne dresiki. Spojrzał na miotłę, którą trzymał w rękach – stary Nimbus pożyczony od ojca, na której to Baxter Senior śmigał w australijskiej lidze. Wciąż była w doskonałym stanie, ale Danny czuł, jakby miał przed sobą antyk. I niestety tak miało pozostać do momentu, aż nie kupi sobie własnej, bo poprzednią, w swoim stylu zapodział. Albo przegrał w karty, w jakimś pijackim zakładzie. Nie pamiętał.
– No, staruszku, pokaż mi, że masz jeszcze coś w sobie – mruknął, lekko klepiąc miotłę po trzonku. Czuł respekt do tego narzędzia – to przecież na niej jego ojciec rozgrywał niejedną emocjonującą grę.
Najpierw jednak rozgrzewka. Danny zaczął od dynamicznego biegu wokół boiska, unosząc wysoko kolana, potem przeszedł do serii wykroków, a na koniec skłony i skręty tułowia. Czuł, jak mięśnie się rozciągają, a krew szybciej krąży w żyłach. Nie mógł sobie pozwolić na kontuzję – tor przeszkód, który zbudował, wymagał pełnej koncentracji i przygotowania fizycznego.
Spojrzał na ustawione przeszkody – lewitujące pierścienie na różnych wysokościach, beczki kręcące się w różnych kierunkach, magiczne tarcze ciskające świetlnymi kulami i wąski, mroczny tunel z gałęzi. Wszystko to tworzyło wyzwanie, któremu chciał stawić czoła. Danny wiedział, że potrzebuje tego treningu, żeby utrzymać formę. Jako singiel musiał być w końcu wyglądać perfekcyjnie, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy spotka się miłość swojego życia, prawda? No prawda!
Wsiadł w końcu na pożyczoną miotłę, czując odrobinę nostalgii i pewną dawkę adrenaliny. Nimbus 1700 był cięższy od jego ex-miotły (chlip chlip), miał też nieco inny balans. Danny musiał przyzwyczaić się do jego prowadzenia. Ścisnął mocno rączkę, czując znajome drżenie miotły, jakby była żywa.
– No, stara strzało, ruszamy! – krzyknął, po czym wystartował z pełną prędkością.
Miotła wyrwała do przodu, jakby przypomniała sobie dawne dni chwały. Pierwsze były lewitujące pierścienie – Danny zanurkował w dół, ślizgając się wąskim łukiem pod najniższym pierścieniem, a potem wystrzelił w górę, przelatując przez kolejne. Miotła drżała lekko przy każdym skręcie, ale Danny trzymał ją pewnie, balansując całym ciałem. Czuł każdy ruch, każdą zmianę kierunku w mięśniach, jakby prowadził ją intuicyjnie, chociaż nie był to jego zwyczajowy sprzęt.
– No, nieźle jak na starą szkołę! True School zawsze lepszy niż New School, nie tylko w rapie – zaśmiał się, gdy przeleciał przez ostatni pierścień i wszedł w zakręt w prawo, by stawić czoła beczkom.
Beczki wirowały jak szalone. Danny podkręcił prędkość, ślizgając się między nimi jak wąż. Starał się utrzymać płynność ruchów, ale Nimbus 1700 reagował z lekkim opóźnieniem. Każdy manewr wymagał większego wysiłku, a jego ramiona czuły napięcie. Mimo to Danny czuł się jak ryba w wodzie – jego ciało i umysł były w pełnej synchronizacji z wyzwaniem.
– Dalej, staruszku, jeszcze chwilę! – dopingował miotłę (a może i siebie?), gdy w ostatniej chwili wykonał ostry skręt, unikając kontaktu z beczką.
Dotarł do magicznej przeszkody ciskającej świetlnymi kulami. Musiał tu być szybki i zwinny. Kule śmigały obok niego, zmuszając do gwałtownych uników. Wykręcił gwałtowny obrót, unikając jednej kuli, potem szybki unik w bok, i nagły pik w dół, by uciec przed kolejną. Serce waliło mu jak młot, a pot spływał po czole, ale Danny uśmiechał się szeroko.
W końcu przyszedł czas na tunel z gałęzi. Danny wiedział, że tu nie ma miejsca na pomyłki. Zmrużył oczy, skupił się i wprowadził miotłę w wąskie wejście tunelu. Gałęzie smagały go po twarzy, ale Danny trzymał kurs, zmuszając miotłę do delikatnych korekt, by nie dotknąć ani jednej z przeszkód. Czuł, jak każde drgnienie miotły przechodzi przez jego ciało, ale wiedział, że musi zachować pełną kontrolę.
Przelatując przez tunel, zacisnął zęby, koncentrując się na każdym ruchu. W końcu, kiedy wystrzelił z drugiej strony, wyrzucił triumfalnie pięść w górę.
– Tak jest! – wykrzyknął, zeskakując z miotły. – Ladies and Gentlemans, Daaaaaaanyyyyyy, Honeeeeeeeyyyyyy Badgeeeeeeer Baxteeeeeeer!
Rzucił szybkie spojrzenie na zegarek – czas lepszy niż ostatni, ale nadal nie dość dobry. Oddychał ciężko, ale nie zamierzał się poddać.
– Jeszcze raz! – krzyknął do siebie, a miotła pod jego nogami znów zadrżała gotowa do startu.
Powtarzał tor przeszkód kilka razy, każdorazowo starając się wyciągnąć maksimum z miotły ojca, przystosowując się do jej wagi i specyfiki. Każdy manewr stawał się coraz bardziej precyzyjny, każdy przelot szybszy.
Gdy skończył, jego ciało było zmęczone, ale dusza zadowolona. Jednak Danny nie był jeszcze gotowy na koniec. Chwycił skakankę, uśmiechając się szeroko.
– No dalej, Baxter, pokaż im, co potrafisz! – rzucił sobie wyzwanie i zaczął skakać w intensywnym tempie. Rytmiczne uderzenia liny o ziemię były jak bicie serca, a mięśnie pracowały na pełnych obrotach. Pot lał się strumieniami, ale on nie zwalniał, chcąc wycisnąć z siebie każdą kroplę potu.
Po kilku minutach upadł na ziemię, oddychając ciężko, ale z uśmiechem na twarzy.
– Dobra robota, Danny. Ojciec byłby dumny – wyszeptał, patrząc w niebo, choć ojciec siedział teraz nie na chmurce wśród aniołków, a w wygodnym fotelu, popijając jakąś dziwną herbatkę ziołową.