Freyia, bogini miłości, jaka opanowuje ciało i umysł. Pani pożądania, oddania, uniesienia i bliskości. Piękna, płodności… Śmierci i wojny. To jej poświęcono największy diament, jaki kiedykolwiek zrodziła krasnoludzka kopalnia - oprawione w białe złoto Serce Freyi. Bez skaz, bez pęknięć, bez przebarwień. Skarb, który co roku jednoczył krasnoludy w dniu jej święta, kiedy kobiety wznosiły modły o liczne potomstwo, a mężczyźni o piękną śmierć. Dziesięć lat mija już, od kiedy odbyło się ostatnie święto ku czci Freyi. Wszystko stało się w dniu wielkiej wojny, jaka opanowała krasnoludzki klan. Khoungreac rozpoczął krwawe powstanie, niszcząc spore połacie kopalni i zakopując swych pobratymców żywcem. Komora Freyi zapadła się razem z poniższymi tunelami; twarde głazy rozbiły diament. Kiedy stłumiono bunt, próbowano odzyskać fragmenty kamienia, niestety na próżno. Nie tylko skala zniszczeń była zbyt wielka. Także woda z podziemnych rzek czy działalność bestii skutecznie rozniosły elementy tej niezwykłej układanki po nieużywanych już szybach, czyniąc próby odzyskania serca bezsensownymi w oczach krasnoludów. Podobno śmiałkowie, którzy nie boją się zaryzykować, zostaną sowicie wynagrodzeni… Jeśli tylko zdołają odnaleźć choć mały kawałek diamentu. A Wy się przecież nie boicie kilku ciemnych tuneli, prawda?
Konstrukcja labiryntu
• Labirynt ma rozciągłość od A1 do W21 (21x21, bez polskich znaków, bez Q) • Litery idą z góry do dołu, liczby z lewej do prawej. • Zaczynanie w punkcie K11 (środek labiryntu). • Kierunki określamy z użyciem róży wiatrów. NIE prawo, lewo etc. TYLKO północ, południe, wschód, zachód. One nigdy się nie zmieniają, więc nie będzie możliwości się pomylić. • Polecam rozrysowywać sobie labirynt, jako że będę Wam podawać konkretne kratki, po których się poruszacie. Tu macie podgląd. • Na teren labiryntu nie nakładają się efekty z poszczególnych tuneli (takie jak agresja czy halucynacje), jedynie zakłócenia magiczne. • Możecie zabrać do 3 przedmiotów magicznych lub eliksirów, chyba, że postać posiada Kufer. Wówczas może zabrać ich 5. W tę pulę nie wchodzą przedmioty zwykłe/niemagiczne czy ubranie.
Poruszanie się
• Po wybraniu przez Was kierunku, opiszę każdą przebytą kratkę do pierwszego napotkanego rozdroża bądź natrafienia na kratkę specjalną (wszelkie zagadki, znalezione rzeczy, etc.) • Jeden post, jeden ruch. Nie wymagam od Was długich postów, kiedy akurat w korytarzu nie będzie się działo nic ciekawego. • Możecie poruszać się do tyłu i po odkrytych już kratkach. • Kiedy nie będą Was ograniczać wydarzenia i wypadki, możecie wskazać kratkę na którą chcecie się cofnąć, jeżeli już wcześniej na niej byliście. Na przykład: wrócić się do punktu K11 (punkt startowy) w jednym poście, nie musicie od nowa przechodzić całej trasy. • Korytarze są nieużywane - nie ma tam światła. Jesteście w stanie oświetlić tylko tę kratkę, na której stoicie, zatem postać nie widzi nieodkrytych kratek. Nawet jeżeli stoi na rozdrożu, nie jest w stanie zobaczyć, co kryje którykolwiek z korytarzy. Tak samo nie widzi, czy coś nie pojawiło się kratkę za nią. • Nie można latać, nie działa żadna forma komunikacji na odległość, głos nie roznosi się po korytarzach echem. • By wydostać się z labiryntu, wystarczy, że jedna osoba znajdzie wyjście. Nie musicie jednak z niego korzystać. Jeśli zechcecie się wrócić i zbadać nieodkryte jeszcze korytarze - proszę bardzo. Im więcej odkryjecie, tym więcej zdobędziecie.
Dodatkowe
• Termin: 3 dni od postu MG. Osoby nieaktywne (2 opuszczone kolejki) będą uznawane za nieprzytomne i wynoszone przez niezadowolonych z ich braku wytrzymałości NPC. • W wyniku leżenia na zimnych kamieniach, osoby nieaktywne łapią chorobę (losowana rzutem kostką), którą w przeciągu 2 tygodni należy wyleczyć. Jeśli nie zostanie wyleczona, gracz będzie ukarany odebraniem połowy galeonów. • Pod każdym postem proszę pisać skrót (1-2 zdania) najważniejszych akcji postaci (np. "otwiera skrzynię" czy "rzuca zaklęcie i odskakuje za ścianę"). • Może zdarzyć się, iż zagadka będzie obejmować wiedzę usera, ale nie postaci (w rodzaju wiedzy szkolnej czy popularnej). W tym wypadku proszę przymknąć oko na fakt, iż czystokrwista postać nie ma tej wiedzy i odpowiedzieć. Będę starał się unikać podobnych sytuacji, niemniej ostrzegam.
Różne były reakcje na Waszą obecność, kiedy mijaliście główne korytarze i schodziliście coraz dalej w boczne odnogi. Jedni górnicy zerkali po Was, jakbyście już potracili głowy - z rezygnacją, ale też kpiną - inni z kolei z politowaniem. Nikt jednak Was nie zatrzymywał. A kto nie patrzył w Waszym kierunku, to odwracał głowę, zbyt zajęty własnymi sprawami. Nie wierzono, aby miało Wam się cokolwiek udać. Banda dzieciaków nie okaże się nagle cudownymi poszukiwaczami i nie przyniesie im odłamków serca Freyi. Nawet jeżeli, będą to zbyt małe szczątki, dobre tylko do wyrzucenia na śmiecie. Kto w ogóle wpadł na ten pomysł? Ciężko rzec. Rozeszło się między przyjezdnymi, plotki wszak mnożą się na potęgę. Szczególnie w okolicy święta Freyi, kiedy starsze krasnoludy wspominają cudowne obrzędy, jednoczące ich w te zimowe dni. Od słowa do słowa, wieść o tragedii sprzed lat dotarła niemalże do każdego ucznia, studenta i opiekuna wycieczki z Hogwartu. Tak samo informacja o nagrodzie. Chciwość? Żądza przygody? A może litość połączona z brawurą? Cokolwiek pchało Was do zejścia w głąb krasnoludzkich kopalń, nie było teraz istotne. Liczyło się, iż zebraliście się przed jednym z najstarszych korytarzy, w towarzystwie krasnoludów-przewodników. Łącznie było ich pięciu, każdy z pochodnią oraz każdy brudny. Korytarze były tutaj zupełnie nieoświetlone, wyraźnie zaniedbane i niebudzące zaufania. Jeden z brodatych mężczyzn postąpił krok w przód i zadarł głowę, patrząc po Waszych twarzach. Bardzo długo milczał z rękoma skrzyżowanymi na piersi, zanim wziął wdech i odezwał się donośnym, acz zdartym głosem. Ochrypłym od lat wykrzykiwania komend. - Chciałem zapamiętać twarze samobójców. Potem na nagrobki. Póki jeszcze macie skórę na wszystkich kościach - klasnął w dłonie. - Dobra, długonogie panienki. Zachciało się szczytnych wycieczek w poszukiwaniu odłamków serca? W porządku. Ale my zostajemy tutaj. Ta część kopalni jest obecnie nieużywana. Doprowadziliśmy was najdalej, jak możemy. Teraz jest jedna droga - w dół. Komora Freyi znajdowała się w tym miejscu - tupnął nogą, wsuwając teraz dłonie w kieszenie skórzanego odzienia - zanim zapadła się podczas pamiętnej walki o władzę dziesięć zim temu. Odbudowaliśmy sufit, poprowadziliśmy parę szybów, połączyliśmy stare korytarze hodowlane w jedno. Ale po sercu ani widu, ani słychu. Rozleciało się w perzynę. A gdzie idziecie, nas nie było lata. Nie mam pojęcia, w jakim stanie są te szyby, w jakim korytarze i czy przypadkiem nie zalęgło się tam jakie krwiożercze cholerstwo. Idziecie na własną odpowiedzialność. Ale jak powiedziałem na wstępie. My swój honor mamy. Kto umrze, może liczyć na pochówek. Jak nie wrócicie do jutra, zejdziemy szukać zwłok - tym optymistycznym akcentem zakończył wstęp. Przerwał na chwilę, pociągnął się dwa razy za brodę i rozejrzał. - Macie tu kilka szybów. Niektóre sięgają poniżej Helheim, inne kończą się wcześniej. Wybierajta sobie. I bawcie się dobrze - odszedł z jedną z pochodni. Rozdzieliliście się wedle własnego uznania, a do każdej grupy dołączył się jeden z przewodników. Szedł przed Wami, czekając, aż wybierzecie szyb. Wizualnie nie różniły się niczym - każdy tak samo ciemny, tak samo gorący i tak samo potencjalnie niebezpieczny. Przy każdym znajdowało się trochę lin nie pierwszej młodości - zapewne leżą tu od lat, porzucone przez górników po zakończonym odrestaurowywaniu szybów. Z wnętrza wystawała oparta o bok drewniana drabina, acz ciężko rzec, czy nie zdążyła spróchnieć i ile tak naprawdę ma metrów. Kawałek dalej ktoś wykopał kilka schodków - wąskich, biegnących spiralnie wgłębień w ścianie szybu, niknących w ciemności poniżej Was. Pochodnia oświetlała też kawałek windy - wiszącej nad mrokiem szybu płyty metalowej, do której doczepiony został łańcuch oraz prosty mechanizm na zwykłą korbkę. Odkręcając ją, można opuścić siebie lub potrzebne narzędzia na dno. Stanęliście przed pierwszym problemem. Krasnoludy nie zejdą z Wami niżej. Musicie sami to zrobić. Którą z dróg wybierzecie?
Dodatkowe: - Stoicie na poziomie 0 kopalni. Fabularnie zaczynacie razem (wszyscy zgłoszeni do eventu), a potem rozdzielacie się na umówione przy zapisach grupy i każda podchodzi do innego szybu. Technicznie możecie w poście wspomnieć o rozglądaniu się po innych osobach, zanim opuścicie ich grono, proszę tylko bez między-wątkowych rozmów. Możecie za to zwracać się do NPC z jakimiś pytaniami. - Warunki pogodowe: 5 stopni. Wilgotno. Z wnętrz szybów bucha gorące powietrze. - Krasnoludy czekają, każdy przy jednym szybie, oświetlając Wam najbliższe otoczenie. Światło pada maksymalnie dwa metry w dół szybu. Nie widzicie, co jest niżej.
Polecenia MG: - Opiszcie swoje motywy - co Was skłoniło do poszukiwań diamentów? - Wymieńcie (pod postem) ekwipunek i ubrania. Dokładnie. Bieliznę i skarpetki mogę Wam darować, ale nie chcę potem sytuacji, że ktoś wyciąga skórzany pasek znikąd. - Ograniczenie przedmiotów magicznych/eliksirów: 3 na osobę, 5 jeśli macie Kufer. Ograniczenie przedmiotów niemagicznych: zdrowy rozsądek. Nie bierzcie więcej, niż przeciętny człowiek byłby w stanie unieść. Jak uznam, iż objuczyliście się niczym muły, znajdę sposób, aby pozbawić Was losowych rzeczy z inwentarza. - Wybierzcie sposób dostania się do punktu startowego labiryntu. Spuszczenie się po linie, zejście drabiną, zjechanie windą lub użycie schodów. Ewentualnie inne Wasze pomysły, kreatywność mile widziana. Nie opisujcie jednak jeszcze samego dotarcia na pożądany poziom. - Podajcie (pod postem) stan swojego zdrowia. Jeśli nic Wam nie dolega, napiszcie “zdrowy/a”.
Claude nigdy nie był przesadnie odważny. Zawsze z tyłu głowy zapalały mu się lampki mówiące, że należało się z pewnej sytuacji wycofać, by uniknąć większych problemów. W ostatnim czasie jednak mechanizm ten go zawodził, przez co pakował się w coraz to nowe zagrażające życiu i zdrowiu misje. Najpierw ta z Ministerstwa, która po dziś dzień dręczyła go koszmarami, a teraz te nieszczęsne zaginione kamienie... Może była to brawura i jakieś dziwne przekonanie, że skoro już raz udało mu się znaleźć skradziony artefakt, tym razem również się uda? A może były to wyłącznie pobudki jego spragnionego pomocy innym serca? Obie myśli przebiegły mu przez głowę... Podążał wśród grupy śmiałków za krasnoludami. Już wtedy czuł, że ślina trochę ciężej przechodzi mu przez gardło. Miał wrażenie, że dłonie zatknięte w skórzane rękawiczki zaczęły mu się pocić. Rzucił spojrzeniem po zebranych wkoło ludziach. Wielu z nich to młodzi chłopcy i dziewczęta, co sprawiło, że w żołądku zawiązał mu się supeł. Ten chłopak Fairwynów był niewiele starszy niż stojące tu dziewczynki, a skończył w tak okropny sposób. Otrząsnął się jednak, bowiem musieli się podzielić. Skierował się do jednego z szybów, a chwilę później dołączyli do niego rudowłosa kobieta oraz młodzieniec z tatuażem na twarzy - Louis, znajomy z pokoju. Obdarzył ich delikatnym uśmiechem. - Claude Faulkner - przedstawił się bardziej Donnie niż Louisowi, chociaż nie był pewny, czy ten drugi kojarzył jego personalia. Stanęli przed wyborem drogi, którą mieli zejść wgłąb szybu. Claude myślał nad tym naprawdę długo, prawdopodobnie dłużej niż pozostali z grupy. Ostatecznie postanowił zabrać jedną z wysłużonych lin na wszelki wypadek. Swoje kroki skierował do drabiny, licząc na jej wytrzymałość i dobry stan. Ten oświetlony fragment wydawał się być całkiem w porządku... Zaczął ostrożnie stawiać nogi na pierwszych szczeblach. Czuł, jak drżały mu mięśnie, lecz powoli zaczął zagłębiać się w ciemny szyb.
Ubiór: buty zimowe trapery ze sznurówkami, chinosy, skórzany pasek, podkoszulek, sweter, kurtka puchowa (mugolska, taka pikowana do pasa), szalik, rękawiczki skórzane. Ekwipunek: Claude wziął ze sobą mały plecak. W środku ma czapkę, woreczek z dwiema podpisanymi fiolkami eliksirów (1x wiggenowy, 1x leczący rany). Ma też przy sobie ujawniacz. Zdrowy.
Louis Blackbourne
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 186 cm
C. szczególne : tatuaże na całym ciele; czuć od niego dobrej jakości perfumy; wielka blizna na brzuchu; magiczna proteza prawej nogi
Często szukał adrenaliny. Byłem od niej uzależniony, co tłumaczyło mnie z nierzadkich bójek w ringu. Niekiedy nawet z mugolami. Miałem też plan działania, który narzucił mi pojawienie się tutaj, w Islandii. Chciałem bowiem dostać się na studia w Hogwarcie, od następnego roku. Kiedy mój rocznik poszedł od razu na uczelnie, ja postanowiłem się opierdalać. Takie życie bogatego czarodzieja, prawda? Mogłem sobie w spokoju gotować od czasu do czasu, a w większości czasu wychodzić na spotkania i sączyć whisky z ładnymi paniami, paląc leniwie papierosa. Propozycja poszukiwania zaginionego artefaktu małych ludzików, co zwali się odrębną rasą była dla mnie aż nadto interesująca. Nie kierowałem się szczytnym altruizmem, ani też chciwością, aby później znaleziony kamyczek sprzedać kurduplom. Bardziej chodziło mu o samo poczucie własnego życia, adrenaliny i zagrożenia, jakie mogłem spotkać w kopalniach. Dlatego też słuchałem krasnoluda jednym uchem, żeby jednak wiedzieć co i jak. Jego żałosne wstawki o samobójstwie nie robiły na mnie wrażenia, a bardziej mnie irytowały. Miałem ochotę mu się lekko odpysknąć, jednak powstrzymałem się na tyle, że zachowałem kamienną twarz i jedynie lustrowałem go bezlitośnie, czekając aż skończy. Gdy już szczęśliwie to zrobił, dobrałem się do drużyny, trzyosobowej, z jednym mężczyzną, odrobinę starszym od siebie i panią, która nie tyle mogła być jego mamą, a może ciocią. - Louis. Blackbourne. - Przedstawiłem się, nie kojarząc ani imienia, ani nazwiska chłopaka. Nie mogłem go znikąd skojarzyć, gdy ja piłem, on prawdopodobnie pilnie się uczył, chcąc uzyskać dobre wyniki w Hogwarcie. Oczywiście szanowałem go za tą decyzję i nie widziałem w niej nic złego czy ośmieszającego. Możliwe, że to ja byłem tym idiotą, który zaprzepaścił swoją szansę na szybko karierę w młodym wieku. Choć też nigdy na nią nie liczyłem, nie szukałem jej. Dobra, dziś nie o tym, wróćmy do sedna. Wreszcie ruszyliśmy i nie za bardzo mogłem obserwować otaczające nas przedmioty, bo było cholernie ciemno i zaczynało być zimno. Na szczęście wziąłem ze sobą płaszcz i pod tym dwie warstwy bluz, tak na wszelki wypadek. Miałem też ze sobą różdżkę i bandaże, choć nie do końca znałem się na tamowaniu komuś krwi. Było to bardziej na zasadzie "może ktoś inny umie, a zapomniał", niż żebym sam miał coś z nimi robić. Wreszcie zatrzymaliśmy się i mieliśmy przed sobą wybór. Głupią decyzją byłoby rozdzielanie się w tej sytuacji, nawet jeśli wewnętrznie czułem, że schody mogłyby być bezpieczniejsze. Dlatego ruszyłem zaraz za chłopakiem, dając mu chwilę, żebyśmy nie byli zaraz obok siebie. Nie postąpiłem jak gentelman i w sumie olałem panią, która była zaraz za mną. Ruszyłem w dół po drabinie, uważając na każdy swój krok, żeby nie skończyć jako mokra plama na samym dole.
Przedmioty: bandaże, różdżka Ubiór: kurtka, 2 bluzy, spodnie, buty zimowe - trapowe, czapka zdrowie bardzo dobre
Oczywiście musiała się w to zaangażować. Niedawna wyprawa ją ominęła, akurat nie była w stanie spakować się w plecak i ruszyć, czego strasznie żałowała. Chociaż Donna lubiła swoją pracę w bibliotece, często brakowało jej emocji. Jakichkolwiek dodatkowych wrażeń, chociaż drobnego urozmaicenia codzienności. W jej poprzedniej pracy nie było tego problemu, nawet nie dzięki przedpremierowej tremie, ale dzięki każdemu jednemu występowi, który ekscytował ją na samą myśl. Wcześniej z kolei były podróże, nic jej nie sprawiało tyle radości co każdy dzień spędzony w innym miejscu. Teraz wpadła w szkołę, papiery i dzieciaki, które uwielbiała, ale potrzebowała odskoczni. To była kolejna idealna okazja. Widziała, że sporo osób się w to zaangażowało, w tym oczywiście masa uczniów i studentów. Ona w swojej grupie trafiła na trochę starszych, chociaż wciąż znacznie młodszych od niej towarzyszy. Nie znała ani jednego, ani drugiego, ale wydawali się być odpowiedzialni. Miała nadzieje, że razem uda im się zachować zimną krew niezależnie od sytuacji. - Donna Jenkins - przedstawiła się, z uśmiechem patrząc na obu mężczyzn. Właściwie, nawet gdyby nie oni, wybrałaby drabinę. Teraz oczywiście ruszyła w tym kierunku tak czy inaczej, bo faktycznie rozdzielanie się nie było mądrym ruchem. Przynajmniej nie na samym początku. Winda to jednak zamknięta przestrzeń, schody też nie budziły jej zaufania, a z odrobinę bardziej ekstremalnymi zajęciami jak spuszczanie się po linie mogli poczekać, aż będzie taka konieczność. Byłoby nieciekawie, gdyby na samym wstępie już ktoś złamał nogę przez taką głupotę. Niewątpliwie towarzyszył im stres, jednak na razie Donna stawiała dość pewne kroki.
Ubiór - Gruba bluzka, sweter zakładany przez głowę, płaszcz, szalik, czapka, spodnie, buty zapinane na zamek. Przedmioty - Różdżka, torebka: eliksir wiggenowy, eliksir spokoju, pomadka nawilżająca, butelka wody, krem.
Inne drogi mogły zdawać się mniej bezpieczne. Ale czy drabina była taka idealna? W momencie, w którym weszliście na nią we trójkę i żadne z Was nie pomyślało zapalić światła… Szliście wolno, szczebelek po szczebelku, kolejne metry w dół. Krasnolud trzymający pochodnię odszedł dość szybko, zostawiając Was samych w nieprzeniknionych ciemnościach, w których inne zmysły znacząco się wyostrzyły. Może pod wpływem adrenaliny, ale mogliście przysiąc, że słyszycie z oddali echo głosów innych grup, ciężkie uderzenia okutych, kranoludzkich butów, chrobotanie zwierzątek, kapanie wody.... Acz szybko ziemia wszystko pochłonęła. Cisza zrobiła się wręcz nienaturalna. Miękka. Zwały ziemi wokół Was tłumiły gro odgłosów, zostawiając z poczuciem niepokojącego odizolowania oraz zagubienia. Jedynie drabina co jakiś czas niepokojąco skrzypiała, tylko mocniej, im więcej kroków na niej stawialiście. Zagłębialiście się pod ziemię, a temperatura rosła. Gorące powietrze podrywało się z dna tunelu, buchając w Was, rozwiewając włosy i wywołując pot na skórze. Grube ubranie okazało się jedynie przeszkodą, ciążącą teraz na ramionach. Tak, jak Wy ciążyliście na drabinie, która wkrótce nie wytrzymała parcia. Wpierw usłyszeliście głośny trzask, a sekundę później lecieliście już w dół szybu, mogąc tylko kurczowo trzymać się resztki drabiny.
Claude: Upadłeś jako pierwszy. Drabina pękła szczebelek niżej niż Twoja noga, najdłuższa belka nie wytrzymała Waszego ciężaru. Zleciałeś, zaś ostry koniec drewna przeorał Twoją łydkę. Wyraźnie słyszałeś, jak materiał spodni pęka na belce, czułeś, jak wystające z deski zadry rozrywają skórę i naczynia pod nią. Ból był ostry, przeszywający. A potem nastąpiło spotkanie z ziemią. Grunt na dnie szybu był miękki, nasączony wodą, jaka skapywała ze ścian. Samo uderzenie w niego nie było przyjemne, ale też niezbyt groźne. Znacznie mniej aniżeli rozwalona łydka, jaka teraz obficie krwawiła. Nie miałeś czasu rozmyślać, bowiem poczułeś, jak spadają na Ciebie jeszcze dwie osoby, wyduszając dech z piersi i cudem tylko nie łamiąc Ci ładnych żadnych kości. A potem poczułeś, jak coś ciepłego skapuje Ci na twarz. Ciężkie krople, pachnące słodko i mdło. Oraz mające ostry, metaliczny posmak, jaki wyczułeś, kiedy jedna spadła na Twoje wargi.
Louis: Poleciałeś chwilę po nieszczęsnym rudzielcu. Drewno, które jemu rozorało łydkę, Tobie przejechało po szyi. Wiele miałeś szczęścia, że nie trafiło na tętnicę. Niemniej wystające z belki zadry przejechały po krawędzi czaszki tylko po to, aby zaczepić o ucho, skryte do tej pory pod czapką. Materiał nie zdołał go ochronić. Miękka tkanka płatka uległa, rozdzierając się. Ból był ostry, krew zalała Ci ubranie. Ale sam upadek zgoła przyjemny. O ile można tak powiedzieć o uderzeniu w pracownika Ministerstwa poniżej. Na domiar złego, chyba łokciem zdzieliłeś go w brzuch, acz trudno było w ciemności połapać się w sytuacji. Niemniej nic sobie nie uszkodziłeś w czasie lądowania. Jedynie Donna boleśnie spadła na Twoje podbrzusze.
Donna: Ostatni będą pierwszymi? Co prawda znalazłaś się na szczycie ludzkiej kanapki, jaką tworzycie teraz na dnie szybu, ale nieszczęście miałaś w tym, iż nadziałaś się na belkę. Poczułaś ukłucie bólu, kiedy drewno przebiło warstwy ubrania i zagłębiło się w Twój tors pod ostatnią parą żeber. Uratowało Cię chyba tylko grube ubranie, ale ból nadal jest dotkliwy. Musisz teraz uważać przy zejściu z mężczyzn pod Tobą. Na odzienie można jeszcze machnąć przysłowiową ręką, ale lepiej nie rozpruć sobie jelit, prawda?
Wszyscy: Znajdujecie się w centrum labiryntu korytarzy (kratka K11). Jeśli zapalicie światło, zobaczycie cztery odnogi, idące w cztery różne strony świata. Ziejące pustką korytarze, ginące w ciemności. Jeśli nie dacie rady rozpalić światła, pozostaje Wam brodzenie w ciemności.
Stan zdrowia: Claude: szarpana rana na prawej łydce, pełna drzazg. Długość około 25 cm, niezbyt głęboka. Krwawi. Mdłości od dostania łokciem Louisa w brzuch. Kapie Ci na twarz krew z ran osób nad Tobą. Louis: szarpana rana na prawej stronie szyi, pełna drzazg. Długość około 10 cm, niezbyt głęboka. Poszarpany płatek prawego ucha. Nie straciłeś małżowiny, krew nie zalała przewodu słuchowego. Mdłości od uderzenia Donny w Twoje podbrzusze. Donna: szarpana rana po prawej stronie torsu, poniżej ostatniego żebra. Belka wbiła się niezbyt głęboko, nie zostały uszkodzone narządy. Zejście będzie utrudnione - jeśli osoby poniżej Ciebie postąpią zbyt gwałtownie, nadziejesz się mocniej na drewno. Póki co posoka sączy się wolno i wsiąka w materiał ubrania.
Polecenia MG: - Nie umrzyjcie. - Znajdźcie źródło światła. Póki co otacza Was ciemność. - Wybierzcie korytarz: północny, południowy, wschodni lub zachodni. Możecie się rozdzielić, możecie iść parami, możecie iść razem. A możecie i posiedzieć jeszcze na K11, aż nie przestaniecie krwawić.
Dodatkowe: - Louis zabrał 9 bandaży. - Warunki: 25 stopni, gorąco. Ze ścian szybu nad Waszymi głowami skapuje woda, ale dalej korytarze są suche. - Korytarze wizualnie nie różnią się niczym. Bez wejścia do któregoś nie możecie zobaczyć, co jest dalej. I póki nie zapalicie światła. - Przypominam, że macie tylko to, co wpisaliście jako “ekwipunek”. Nic więcej, nic mniej. Na razie. - Warto przypomnieć sobie wszystkie zasady opisane w pierwszym poście. Szczególnie proszę pamiętać o zapisywaniu pod postem najważniejszych akcji postaci (w tym wypadku proszę o podanie wybranego kierunku). - Kolejność dowolna. - Jeśli bardzo chcecie, możecie wybrać kolor, jakim będę oznaczać Wasze ścieżki na moich mapkach. Każdy sobie albo jeden na grupkę, jeśli idziecie razem. Tak w ramach zabawy. Napiszcie mi pod postem nazwę/kod.
Claude z zapałem ruszył do drabiny, chcąc nią zejść możliwie jak najdalej wgłąb szybu... Nie spodziewał się jednak, że reszta ekipy postanowi pójść jego śladem, tym samym wpakować się za nim na drabinę. Z każdym kolejnym krokiem czuł, że był to bardzo, ale to bardzo zły pomysł - poruszanie się w górę było jednak tak samo niebezpieczne, jak poruszanie się w dół, wobec czego znajdując się już daleko od punktu wyjściowego, równie dobrze mogli wciąż schodzić. Kto wie, może przy wychodzeniu nadużyliby wytrzymałości drabiny? To oznaczałoby upadek z jeszcze większej wysokości - wobec czego Claude wolał ją zmniejszać niż powiększać. Niemniej jednak trzęsły mu się ręce i nogi, gdy omacywał dolne stopnie drabiny. Do tego temperatura wraz z zagłębianiem się w szyb rosła, przez co już sam nie wiedział, czy poci się z gorąca, czy ze stresu. W otaczającej ich ciszy słyszał wyłącznie skrzypienie pod swoimi i swoich towarzyszy stopami, a także swoje walące w klatce piersiowej serce. Miał poczucie, że w każdej chwili drewno pod nim złamie się, a on zleci w ciemną otchłań na pewną śmierć. Przygotowywał się na to, już słyszał w głowie trzask... A i tak ten faktyczny zaskoczył go. W istocie drabina nie wytrzymała ciężaru trójki ludzi, przez co szczebelek niżej Claude'a pękł, a on sam zdawał się od drabiny odskoczyć. Miał wrażenie, iż ów ułamek sekundy wydłużył mu się do kilku długich sekund, podczas których próbował jeszcze złapać się drabiny, czy też samego powietrza. Poczuł do tego przeszywający, ostry ból w łydce, któremu towarzyszył odgłos dartego materiału. Puścił wszystko, opadając w ciemność szybu... Aż krótko po tym wylądował na bardzo wilgotnym, błotnistym, niezbyt przyjemnie pachnącym podłożu. Spotkanie z ziemią było jednocześnie bolesne, ale też nie najgorsze. Szczerze mówiąc ucieszył się, czując grunt pod plecami, mimo że w pierwszej chwili ledwo łapał oddech wskutek uderzenia. W drugiej chwili natomiast spadające na niego ciało Louisa wydusiło niemalże całe powietrze znajdujące się w jego płucach. Stęknął z bólu, a później ponownie, gdy na sam czubek ludzkiej kanapki opadła Donna. Zamroczyło go nieco, a głowa pulsowała mu z bólu i niedotlenienia. Nie mogąc nawet nic powiedzieć, wyłącznie poruszał ustami. Tego też pożałował. W chwili, gdy coś mokrego skapnęło mu na wargi, akurat chciał oblizać je, by pozbyć się paskudnego uczucia suchości. Spodziewał się, że będzie to woda skapująca ze sklepienia szybu, jako że miejsce, w którym wylądowali, było dość wilgotne. Szczerze mówiąc nawet nie miałby nic przeciwko, gdyby była to kupa nietoperza... W chwili, w której jego kubki smakowe zidentyfikowały metaliczny posmak jako krew, odbiło mu. Nie mógł powstrzymać torsji, które targnęły jego ciałem i spowodowały, że obrócił głowę na bok, by wykrztusić z siebie resztki śniadania oraz świeżo wyprodukowaną ślinę, którą organizm chciał zmyć okropny smak żelaza z ust. Obrzydzenie, które go ogarnęło, wręcz unieruchomiło go, znacznie bardziej niż leżący na nim ludzie. Zacisnął mocno usta i powieki, powstrzymując siłą woli mdłości. Na Merlina, dlaczego... Wyłączył się na wszystko, cokolwiek się działo. Mimo że Louis i Donna zsunęli się z niego, nie wstawał. Obrócił się jedynie na bok, zaciskając mocno powieki i walcząc sam ze sobą, by ponownie nie zwymiotować. W tym wszystkim zapomniał już o bólu łydki, a raczej owe bodźce interpretował jako ból istnienia. Dopiero po paru chwilach dźwignął się z błota do pozycji półleżącej przy wilgotnej ścianie szybu. Był blady jak ściana i wyglądał, jakby dopiero co zobaczył ducha lub za chwilę miał go wyzionąć. Trzęsącą się ręką spróbował delikatnie dotknąć nogę, by ocenić obrażenia. Ból mówił mu, że rana jest duża i wyjątkowo bolesna, prawdopodobnie w skórze miał całą masę drzazg, a na wierzchu warstwę z błota. Eliksiry, eliksiry, musiał po nie sięgnąć... Merlinie, oby nic im się nie stało przy tym upadku! Z szybko bijącym sercem sięgał do plecaczka, by wydobyć z niego woreczek z fiolkami. Najpierw delikatnie omacał go, próbując przez materiał stwierdzić, czy szkło nie zostało naruszone i chwała temu Merlinowi, do którego składał modły - nie zostało!!! Drżącymi, brudnymi rękami odkorkował fiolkę z eliksirem leczącym rany, po czym pokropił nim łydkę w miejscu, gdzie czuł największy ból, licząc na szybkie działanie i odkażenie upapranej błotem nogi. Dopiero wtedy podniósł wzrok, szukając nim współtowarzyszy. - Żyjecie? - rzucił w otaczającą go ciemność.
W tej kolejce nie ruszam w żaden korytarz, wciąż jestem na K11
Louis Blackbourne
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 186 cm
C. szczególne : tatuaże na całym ciele; czuć od niego dobrej jakości perfumy; wielka blizna na brzuchu; magiczna proteza prawej nogi
Myliłem się. Nie powinienem tak luźno i bezstresowo podchodzić do tej "wycieczki". Ktoś mi kiedyś powiedział, że za mało się wszystkim przejmuję. Że jedyną wartością jakiej się trzymam to była rodzina, a przecież powinienem zwracać uwagę na jeszcze inne czynniki. I się doigrałem. Nie przemyślałem faktu, że jak jeszcze jedna osoba na drabinie miała szansę bezkonfliktowo znaleźć się na dole, tak trójka mogła być problemem. Claude na tym ucierpiał najbardziej, a przecież nie powinien. Zrobiło mi się go nawet żal, myśląc o tym później. Spadając, poczułem się też jak idiota, czując coraz to wyższą temperaturę. A ja ubrałem się, jakbym wybierał się na narty. Głównie z przekonania, że pod ziemią to przecież zimno musi być. W tej sytuacji musiałem ściągnąć praktycznie każdą warstwę ubrań, a i tak najlepiej byłoby mi bez niczego - choć wiedziałem, że to głupota i już nie będę ryzykować. Bowiem spadając, ja też ucierpiałem, nie tylko upadając z dość niskiej odległości, ale wciąż bolesnej. Drewno, które wystawało, a którego nie widziałem, rozorało mi szyję, tylko cudem nie zabijając mnie na miejscu. Było naprawdę blisko, żebym zakończył swój marny żywot pięć minut po wycieczce w głąb kopalni, do której też udawały się jakieś nieletnie dzieciaki. Czułem się trochę gorzej pod tym względem, ale szybko mi przeszło. Pojawiły się inne, ważniejsze problemy niż jakieś moje głupie rozterki o niczym. Nie skończyło się jednak na samej szyi. Moje ucho też się otarło. Poczułem gorącą krew spływającą po małżowinie, ale byłem pewien, że ucha na szczęście nie straciłem. W końcu spadłem. Ta chwila mi się jakoś nienormalnie przedłużała, czułem się jakbym płynął przez jakąś gęstą maź, niżbym spadał z siłą grawitacji. Poczułem nagły ból, wypuściłem nagle powietrze z płuc i przez kilka milisekund nie mogłem wziąć tchu. Gdy już powoli zaczynało być dobrze, bardziej usłyszałem, niż zobaczyłem spadające ciało trzeciej osoby. Spadła bezpośrednio na mój brzuch, czego skutki były tragiczne. Zarówno dla mnie, jak i dla niej. Poczułem nagłe mdłości, wyobraziłem sobie jak zwracam wcześniejsze śniadanie składające się z przepysznej jajecznicy... i moje myśli stały się rzeczywistością. Rzeczywiście zwymiotowałem, częściowo na siebie, częściowo na Donne. Trochę pomogłem kobiecie wstać i samemu szybko się podniosłem, cały czas mając świadomość, że to Claude ma najgorzej z nas wszystkich. Adrenalina pozwoliła mi na chwilę zapomnieć o ranie na szyi, zainteresowałem się bardziej chłopakiem. Zamortyzował mój upadek, byłem mu coś winny. Nawet nie przeszkadzało mi to, że zwymiotowałem na swoją kurtkę. Ściągnąłem ją, a także jedną bluzę i wyrzuciłem ubrania gdzieś obok siebie. Drugą bluzę rozpiąłem i spojrzałem na nich (a przynajmniej mi się tak wydawało, że są oni tam, w którą stronę patrzyłem) i nagle usłyszałem głos mężczyzny. - Ta... macie jakieś światło? Jesteśmy kurwa w dupie... - Czułem powoli jak wzbiera się we mnie złość na samego siebie i całą sytuację. Szukałem pełnych wrażeń... i je dostałem. Choć w mojej głowie trochę inaczej to wyglądało. Tak czy siak, ważne było teraz doprowadzić do sytuacji, w której choć trochę ogarniali to co się działo. A do tego potrzebowali światła. W tej chwili nie przydawało mu się to, że inne zmysły się wyostrzyły. Nie wywącham w jakim stanie jest Claude i Donna. Wyciągnąłem różdżkę z kieszeni i starałem się coś z nią zrobić - bezskutecznie. Przekląłem pod nosem. Przyłożyłem delikatnie dłoń do szyi i poczułem krew i drzazgi w skórze. Tym bardziej potrzebowałem światła i kogoś, kto mógłby mi wyciągnąć kawałki drewna. Dopiero wtedy mógłbym jakoś spróbować zatamować krwotok. Na razie zapomniałem o uchu.
Zszedł z Claude, ściągnął kurtkę i jedną bluzę. Zwymiotował na siebie i Donnę. Wciąż jesteśmy na K11
Niesamowite, jak szybko można zweryfikować swoją "dobrą decyzję". Przed chwilą myśl o nierozdzielaniu się i wybraniu drabiny przez całą trójkę wydawała się świetna. Okazuje się jednak, że mogli to przemyśleć znacznie lepiej. Trzeba było wchodzić pojedynczo, zamiast narażać drabinę na tak duży ciężar trzech osób, ale zupełnie nikt o tym nie pomyślał. Dopiero kiedy usłyszała trzask wydało jej się to dość logiczne i nie rozumiała, czemu ta wątpliwość nie pojawiła się chwilę szybciej. Cóż, teraz było już za późno i wszyscy upadli z niemałej odległości. Mogłoby się wydawać, że w tej sytuacji Donna była naprawdę wygrana. Claude musiał wytrzymać ciężar dwóch osób, Louis jednej, a ona powinna być na samej górze, na w miarę miękkiej powierzchni. Pewnie by tak było, gdyby nie belka, która złośliwie wbiła się w ciało kobiety. Chociaż ubraniom oberwało się najbardziej, to jednak jej ciało też nie było w najlepszej sytuacji. Poczuła przeszywający ból i krzyknęła prawie od razu. Prawie, bo w pierwszej chwili szok był tak duży, że nie wiedziała jak zareagować, a wręcz nie poczuła bólu. Dopiero po chwili, kiedy zinterpretowała całą sytuację nie była w stanie już wypierać tego okropnego uczucia, oczy zaszły jej łzami i nawet nie starała się za bardzo nad sobą panować. To wszystko spowodowało, że nie zwróciła uwagi na to, że tuż po jej upadku chłopak pod nią zwymiotował, nie tylko na siebie, ale też na nią. Cóż, w tych okolicznościach, nie było to dla niej zbyt istotne. Była skupiona na przeszywającym bólu, z którym nie mogła nic zrobić, a przynajmniej nie wiedziała co. Musiała wstać jako pierwsza, gdyby to oni spróbowali ją w tym wyprzedzić, nie skończyłaby najlepiej. - Nie - mruknęła słabym głosem i znowu krzyknęła, próbując poruszyć się choć trochę. - Nie ruszajcie się, muszę wstać pierwsza - powiedziała jeszcze i wzięła głębszy w dech. To nie mogło być takie złe, prawda? Może poczuje chociaż trochę ulgi, kiedy pozbędzie się tego ciała obcego? To przecież brzmiało całkiem rozsądnie. Zresztą, musiała to zrobić, czy tego chciała, czy nie. Jednym, szybkim ruchem wstała, jednocześnie pozbywając się belki spomiędzy swoich żeber. Znowu krzyknęła, głośniej niż do tej pory, to był w tej chwili jedyny sposób na rozładowanie bólu. W dodatku nieskuteczny. Podniosła się na chwilę, ale zaraz usiadła na ziemi, krzywiąc się i łapiąc większy oddech, co swoją drogą, też w tych okolicznościach sprawiało ogromny dyskomfort. Nie mieli światła, niczego, potrzebowali chwili wytchnienia.
Zeszłam jako pierwsza i usiadłam obok. Nie poszła dalej.
Zejście ze szczytu ludzkiej kanapki nie było zbyt proste ani przyjemne. Donnę zakuło bólem, kiedy drewno wysunęło się z ciała; krew spłynęła po skórze, wsiąkając w materiał. A potem w powietrzu zmieszały się zapachy wilgoci, mokrej ziemi, krwi oraz wymiocin. Bibliotekarka była jedyną osobą, jaka póki co nie zwymiotowała. Nie znajdowała się jednak w najlepszy stanie, brocząc juchą. Podobnie jak Louis. Do stanu względnej używalności doprowadził się na razie Claude. Kilka kropel eliksiru spadło na ranę. Zapiekła, rozpoczynając proces odbudowy i zasklepiania. Nie mogłeś tego zobaczyć, ale ciało złączyło się, wypychając drzazgi, chwilę po tym porastając świeżą skórą. Fragmenty drewienek spadły w błoto pod Twoją nogą, a ból zniknął parę sekund później. Noga tylko drętwiała i była dziwnie chłodna. Ale poza tym całkowicie zdrowa. W pełni sprawna. Wkrótce wiatr nieco przegnał najgorszy smród. Tym lepiej dla Was, że wiał z korytarzy ku szybowi, nie w odwrotną stronę. Bogowie (lub Merlin, zależnie w co się wierzy) wiedzą, co by woń posoki zwabiła w Waszą stronę. Mieliście jednak inne problemy, bardziej naglące niż hipotetyczne bestie. Musieliście zająć się swoimi ranami. Otaczała Was miękka ciemność. Nie dobiegały z niej żadne odgłosy - ziemia wokół tłumiła wszelkie echo, nie byliście w stanie dosłyszeć niczego poza sobą. Nawet powietrze tutaj się uspokoiło i nie szumiało tak, jak wyżej, chociaż wciąż czuliście jego ciepłe podmuchy na ciałach.
Stan zdrowia: Claude: Mdłości. Louis: szarpana rana na prawej stronie szyi, pełna drzazg. Długość około 10 cm, niezbyt głęboka. Poszarpany płatek prawego ucha. Donna: szarpana rana po prawej stronie torsu, poniżej ostatniego żebra. Nie zostały uszkodzone narządy. Krwawi.
Syknął z bólu, gdy opadłe z fiolki krople eliksiry zaczęły działać na jego rozoranej drewnem nodze. Piekło jak cholera - uzdrowiciele w Mungu chyba mieszali ów eliksir z jakimś przeciwbólowym cackiem, bo nigdy nie przeżył takiego bólu w związku z zasklepianiem się rany. Oczywiście nic nie widział, lecz odczekawszy parę chwil powiódł opuszkami palców prawej dłoni po odsłoniętym kawałku nogi, by przekonać się, iż po ziejącej, krwawiącej dziurze nie było już śladu. Wyprostował kolano, czując dziwne odrętwienie w dystalnej części kończyny, niemniej jednak spróbował się dźwignąć na nią, a następnie wstał, rękami przytrzymując się ściany. W jednej dłoni małym palcem wciąż przytrzymywał fiolkę, z którą zamierzał nieść pomoc reszcie ekipy. Jak tylko ich znajdzie. - Mówcie coś, abym mózg was zlokalizować - polecił cicho, i tak mając wrażenie, jakby jego słowa grzmiały w otaczającej ich ciszy. Wiedział, że Louis i Donna również byli ranni - wszak miał nawet okazję skosztować krew któregoś z nich, co na samo wspomnienie sprawiało, że najchętniej ponownie by zwymiotował. Starał się jednak jak mógł, by odgonić nękające go lęki. - Co wam jest? Mam eliksir, który leczy rany. Donna? - rzucił w przestrzeń, mrużąc oczy i próbując w otaczającej ciemności dostrzec choć zarys człowieka. A potem prawie na nią nadepnął. - Na Merlina, przepraszam - wydusił z siebie, po czym po omacku zszedł na kolana, by znaleźć się bliżej kobiety. - Co się stało? - zapytał, wolną dłonią szukając jej ręki, a w drugiej trzymając fiolkę z eliksirem, gotów do oblania jej rany, gdy tylko naprowadzi go na to, gdzie się znajdowała.
Chcę uleczyć Donnę, ale ze względu na ciemność musi mnie naprowadzić, gdzie lać tym eliksirem xD Może założyć, że Claude jej pomógł do końca, żeby nie przedłużać wymiany postów. Louis też może uznać, że skorzystał z eliksiru Faulknera, jeśli tylko chce. Poza tym w moim poście jestem w K11 nadal, ale jeśli któreś z grupy chce obrać kierunek, ruszam z nimi!
Szok potrafi różnie działać na ludzi. Jednych pcha do działania, kiedy innych paraliżuje. W przypadku Donny oraz Louisa prawdziwsze okazało się to drugie. Nie zareagowali na słowa Clauda, w milczeniu skupiając się na kontemplowaniu własnego nieszczęśliwego i krwawiącego ja. Poprzez medytacje można osiągnąć różne stany uduchowienia, ale z pewnością są na to lepsze okoliczności aniżeli dno krasnoludzkiej kopalni. Ale co kto lubi, prawda? Inne grupy walczą z bazyliszkami, a nasi dzielni bohaterowie wymiotują w trójkącie. Różnorodność to piękna sprawa. But Claude’a napotkał coś w miarę miękkiego, co okazało się twarzą Donny. Na szczęście jak udało się zlokalizować jej głowę, potem prościej było rozeznać się w ułożeniu reszty ciała. Dłońmi przesunąłeś po piersi i brzuchu bibliotekarki, zanim zorientowałeś się, iż to nie w przedniej części ciała leży problem. Rozdarte ubranie było na plecach, a tam też rana. Umorusałeś palce we krwi, utwierdzając się we własnych domysłach, acz było to poświęcenie dla wyższej sprawy - załatania Donny. Trzecia część eliksiru poszła na jej ranę. Ta zaswędziała, zanim się zrosła, przestając ciec posoką. Kiedy kobieta była już zdrowa, ruszyłeś na żmudny quest w poszukiwaniu ostatniego członka wesołej kompanii. Louis znajdował się kawałek dalej, nie mając siły zareagować. A odnalazłeś go po tym, jak czubek Twojego buta zanurzył się w kroczu mężczyzny. Na szczęście tutaj nie było moralnych problemów z macaniem klaty. Ani też fizycznych problemów. Te odnalazłeś, gdy dłonią przesunąłeś wyżej, na szyję chłopaka. Ucho łatwo było zlokalizować, prowadziła do niego szeroka ścieżka świeżej posoki. Ostatnia porcja eliksiru zużyta została na jego uleczenie. Brawo, Claude! Wszyscy są jak nowi. Może zmacani, ale to mała cena za fakt, iż doprowadziłeś ich do porządku.
Stan zdrowia: Claude: Mdłości. Macający. Donna: Zmacana. Dostała butem w twarz. Louis: Zmacany. Dostał butem w krocze.
Dodatkowe: - Warunki: 25 stopni, gorąco. Ze ścian szybu nad Waszymi głowami skapuje woda, ale dalej korytarze są suche. - Kolejność dowolna. - Louis i Donna opuścili kolejkę. Jeszcze jedna i stracą przytomność oraz możliwość uczestniczenia w evencie.
______________________
Louis Blackbourne
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 186 cm
C. szczególne : tatuaże na całym ciele; czuć od niego dobrej jakości perfumy; wielka blizna na brzuchu; magiczna proteza prawej nogi
Kurwa, nic nie widzę. - Pomyślałem, nie wiedząc już czy mam otwarte oczy czy zamknięte - nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. W każdej okoliczności byłem w dupie mantykory, a późniejsze przypadki nie pomogły mi w optymistycznym podejściu do tej sprawy. Póki nie było światła, chęć pomocy kolegi była nieistotna. Naprawdę doceniam takie altruistyczne zachowanie, jednak póki co chyba trzeba zadbać o światło. - Kurwa, jesteśmy w dupie Odyna i to tak głęboko. - Parsknąłem, nie mogąc się powstrzymać - musiałem się na czymś wyładować. Naprawdę, mógłbym walczyć z bazyliszkami, smokami, ogrami, tylko dajcie mi tylko to światło. Nigdy nie pracowałem bez bodźca wzrokowego, nie potrafię tak funkcjonować. Póki co, nie próbowałem wstać. Starałem się rozeznać w sytuacji za pomocą samego słuchu. Nie wychodziło mi to, ale słyszałem jak Claude albo Donna się ruszają... i coś mówią. Z tego co usłyszałem, doszło tam do lekko niezręcznej sytuacji, choć nie mógłbym powiedzieć jakiej. Cóż, może dowiem się później. - Co tam się dzieje? Poszukajcie może coś co można rozpa... NA BRODĘ MERLINA! - Krzyknąłem, gdy nagle poczułem ból w okolicy krocza, czując też tam but Claude'a. Złapałem się za swą męskość, lekko kołysząc z bólu. Kurwaaa, naprawdę? Ja pierdole. - Pomyślałem, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z bólu. Musiało minąć trochę zanim mogłem coś powiedzieć. - Kurwa. Nieźle celujesz, brachu - uśmiechnąłem się nawet, po czym wstałem powoli i ruszyłem przed siebie, uważając na każdy krok. Miałem nadzieje odnaleźć ścianę, a co za tym idzie, jakąś potencjalną drogę, jaką mogliby podążyć. Może tam będzie jakieś światło. Gdy udało mi się znaleźć dziurę, a dokładniej korytarz, odwróciłem się w stronę gdzie najprawdopodobniej była pozostała dwójka. - Dobra, trzeba się powoli zbierać. Znalazłem jakiś korytarz, najsensowniej będzie nim ruszyć. Póki nie mamy światła, nie ma co zastanawiać się o tym czy to jedyna droga. - Powiedziałem do Donny i Claude'a, mając nadzieje, że nic poważniejszego się im nie stało. - Jeśli idziemy, to trzymajmy się lewej ściany, okej? Tak będzie nam najłatwiej.
trochę mnie bolało, wstałem, ostrożnie ruszyłem do ściany i znalazłem jakiś korytarz - zaproponowałem pójście nim. trzymając się lewej strony.
Donna nie reagowała, bo ból był tak silny, że kompletnie nie wiedziała co ze sobą zrobić. Nie była w stanie nawet pomyśleć o wyciągnięciu jakiegoś eliksiru, próbować przycisnąć ranę, wykonać jakiekolwiek działanie, które mogłoby pomóc. Próbowała zebrać się w sobie, ale póki co o wstaniu nie było nawet mowy. Na szczęście Claude nie czekał na prośbę o pomoc, tylko sam zaczął działać. Szkoda, że warunki mu nie sprzyjały i trudno było się dziwić, że w ciemności miał problem z celnością, zarówno chodząc jak i próbując dotknąć rany. Bibliotekarka natychmiast wyrwała głowę spod buta mężczyzny, który pewnie już świetnie zdawał sobie sprawę z tego co zrobił. W porównaniu do bólu w plecach to było nic. Wciąż miała problem z wzięciem większego oddechu, co dopiero z mówieniem, ale postanowiła się przemóc. - Z tyłu - mruknęła tylko, starając się przekręcić tak, żeby ułatwić mu dostęp do rany. Niekoniecznie chciała, żeby tak dokładnie badał jej ciało w poszukiwaniu problemu, zdecydowanie wolała trochę go pokierować, zanim te ręce będą wszędzie, nie tylko na klatce piersiowej kobiety. Poczuła ogromną ulgę, kiedy udało mu się ją wyleczyć. W końcu złapała głębszy oddech i nawet powoli udało jej się wstać z miejsca. - Dzięki, od razu lepiej. Ruszyła w kierunku głosu chłopaka, ciesząc się, że udało mu się znaleźć jakąś drogę. Nie zamierzała kwestionować tego pomysłu, tak czy inaczej szli po ciemku i gdyby były inne korytarze - i tak i tak musieli by strzelać wybierając któryś z nich. - Jestem za, idźmy gdziekolwiek, gorzej nie będzie - rzuciła Donna na propozycję Louisa i prawdopodobnie niejednokrotnie tego dnia pożałowała tych słów. Ruszyła wskazanym przez niego korytarzem.
Donna po wyleczeniu się podniosła i poszła korytarzem wybranym przez Louisa, czyli zachodnim.
To mogłaby być mantra życia Claude'a Faulknera - chciał dobrze, wyszło jak zwykle. Mrugał intensywnie, próbując wciąż przyzwyczaić oczy do miękkiej ciemności otaczającej go z każdej strony, jednak nie sądził, by jego starania dawały jakiekolwiek rezultaty. Przez ułamek sekundy przeleciała mu przez głowę myśl, że nie był pewny, czy potrafi jeszcze wyobrazić sobie kolory. Szok, ból, jeszcze trochę szoku, a teraz strach i niepewność w związku z pozbawieniem go bardzo ważnego zmysłu sprawiły, że trząsł się cały. Stawiał niepewne kroki, jakby chciał iść do przodu, lecz mimowolnie cofał się. Starał się kontrolować, w jakim miejscy stawiał stopy, by nie nastąpić na nic podejrzanego albo, co gorsza, na współtowarzyszy, ale jak już wiadomo prawa Murphy'ego trzymały się go doskonale. Najwidoczniej spadając z takiej odległości można zgubić jedynie godność. Wiszące nad nim fatum miało się doskonale. - Omerlineprzepraszam - wydusił z siebie jednym tchem, gdy poczuł, że jest but spotyka się na drodze z czymś miękkim, co okazało się być TWARZĄ KOBIETY. Mrok ukrył czerwoną jak ogień twarz Claude'a, który od razu kucnął, powoli i chwiejnie, nie chcąc tym razem władować kolana prosto w ranę Donny albo... Gdzieś indziej. Wyciągnął rękę przed siebie i, o zgrozo, napotkał nią pierś towarzyszki. Czy mogło być gorzej? Wymamrotał kolejne przeprosiny, jakby chcąc się wytłumaczyć, że on jedynie pragnie jej pomóc i wcale, ale to wcale nie wykorzystuje ciemności dla swoich korzyści czy niespełnionych potrzeb. Zaznał już tyle stresu, że nie wiedział, czy będzie w stanie znieść więcej. Kierując się po omacku w miejsce, w które prowadziła go głosowo Donna, odkorkował palcami fiolkę, wylewając kilka kropel na poszkodowaną. No dobra, chlusnął. Poczekał chwilę, by zweryfikować, czy eliksir trafił w odpowiednie miejsce i czy rana zaczęła się wysklepiać, a gdy skończył omacywanie koleżanki, odsunął się i wstał, by zająć się poszukiwaniami Louisa. Ileż on by dał za umiejętność echolokacji... Przez tę głupią myśl faktycznie zakląskał językiem ze dwa razy, natychmiast po tym zrugał się w myślach za bycie skończonym kretynem. Przez to wszystko jego but znów "zanurzył" się w czymś miękkim. Tym razem jednak nie ucierpiała na tym niczyja głowa - a główka. - Dzięki - odparł w stresie, choć wcale nie było za co dziękować. Podążał palcami po mokrym szlaku posoki aż do ucha chłopaka, na które wylał resztę eliksiru leczącego rany. Odrzucił fiolkę gdzieś na bok, po czym otrzepał, czy też wytarł ręce o spodnie na udach. Louis przejął inicjatywę, odnajdując korytarz i kierując się w jego głąb. Claude był nieco sceptyczny - przede wszystkim główkował, czy w ogóle ma siłę i zdrowie na to, by podążać dalej tunelem. Było to chyba jednak lepsze rozwiązanie niż zostanie samemu. Westchnął więc cicho, po czym ruszył przed siebie, uprzednio oczywiście odnajdując się z Louisem i Donną. Również szedł przy ścianie, ręką wodząc po jej powierzchni.
Opisałam ratowanie i podążam za Louisem - NA ZACHÓD
Droga była monotonna. Ciemna, przede wszystkim. Cicha. Jedyne, co jakkolwiek się zmieniało, to faktura pod palcami. Wpierw była wilgotna, błotnista. Potem zrobiła się sucha. Pył i kurz osadzały się na Waszych palcach, kiedy podtrzymywaliście się ściany niczym przysłowiowy pijany płotu. Była ona teraz Waszą jedyną nadzieją na dojście… gdziekolwiek. Szansą na wydostanie się z tej plątaniny korytarzy? Możliwe. Sam MG tego nie wie, nie ma też pojęcia, jak wyglądała Wasza droga. Zgubiliście się bowiem, straciliście już całkowicie poczucie kierunku, a mijane zakręty jedynie gorzej Was kołowały. Liczyło się dla Was, iż nie natrafiliście - raczej - na żadne rozdroże. Logicznie rzecz ujmując nawet, jakby coś odchodziło od ściany, której się trzymaliście, zupełnie by to do Was nie doszło. Zostaje mieć nadzieję, iż nie nic ważnego ominęliście, brocząc w atramentowej ciemności. Ku Waszemu zaskoczeniu, w pewnym momencie coś owy mrok rozjaśniło. Może to nadmierne mruganie Clauda przyniosło skutek? Czerń zmieniła się w szarość, aż weszliście w krąg światła padający z dwóch pochodni. Scena, którą ujrzeliście, była dość… Niespotykana, jeśli nie po prostu dziwna. Zobaczyliście przy przeciwnej ścianie korytarza coś w rodzaju ołtarza, po bokach którego wbito dwie pochodnie. Około trzymetrowy posąg bogini stał wyprostowany, sięgając głową po sufit. Miał sześć rąk, uniesionych w różnych pozach i uśmiechniętą twarz. Pokrywał pomnik kurz, w niektórych miejscach spękał. Poniżej bogini znajdował się spory kamień, pełniący rolę stołu ofiarnego. Leżały na nim zwiędnięte kwiaty, było kilka przebarwień sugerujących rozlaną przed laty krew. Nóż, kilka kości… Coś też obiecująco błyszczało pod uschniętymi liśćmi... Czyżby to był diament, który poszukujecie? Czy raczej wspomniany przez krasnoluda odprysk. Z tej odległości nie dało się zobaczyć.
Stan zdrowia: Claude: Zdrowy. Donna: Zdrowa. Louis: Zdrowy. To się robi nudne.
Szli i szli... Zdawało się, że bez końca. Było cicho. Temperatura nadal pozostawała wysoka, Claude oddychał ciężko, próbując w ten sposób wydyszeć gromadzące się w jego ciele ciepło. Nie miał odwagi oderwać dłoni od ściany, która stanowiła dla niego teraz jedyne oparcie i w sumie jedyną nadzieję w otaczającej ich miękkiej ciemności. W jego umyśle zrodziła się irracjonalna, a może nawet zasadna obawa, że gdy tylko straci jej fakturę spod palców, wpadnie w jakiś dół, zostanie wciągnięty przez straszliwą marę wgłąb tunelu albo po prostu już nie trafi nigdy na ścianę, błąkając się bez jakiegokolwiek odniesienia do obecnego położenia. I byłoby tak jeszcze długo, gdyby nie fakt, że nagle... Jakoś tak jaśniej się zrobiło. Dosłownie przez ułamek sekundy zastanowił się, czy przypadkiem ten upadek z drabiny nie skończył się dla ich trójki śmiercią, a to światełko w tunelu zwiastowało przejście na inny świat, lecz po kilku mrugnięciach okazało się, iż blask pochodził z dwóch pochodni. Claude zmrużył oczy, próbując dostrzec, co tak naprawdę się przed nim znajdowało - ołtarz? A to ci heca... Czyżby w kopalni znajdowała się jakaś kapliczka? Może poświęcona temu komuś, kogo posąg stał przy ścianie. Rzeźba sięgała prawdopodobnie trzech metrów, Claude mimo wychylania głowy nie był w stanie dokładnie zobaczyć oblicza kobiety. Dostrzegł za to bardzo wyraźnie trzy pary rąk powykręcanych w różnych kierunkach. Na samym ołtarzu zobaczył uschnięte kwiaty (kto wie, ile tu leżały? Gdyby lepiej znał się na roślinach, może byłby w stanie po ich wyglądzie ocenić, jak długo suszyły się w tunelowym skwarze?). Pod nimi coś błyszczało, choć nie zwrócił na to większej uwagi. Bardziej zaniepokoiły go plamy czegoś, co wyglądało jak zaschnięta krew. Jego wnętrzności wykonały nieprzyjemny obrót, a on sam przełknął napływającą do ust ślinę zwiastującą mdłości. Spojrzał na towarzyszy. - Myślicie, że ktoś tu składał ofiary z krwi? - rzucił grobowym tonem. I na co im było całe to uzdrawianie? Gdyby zostawili sobie chociaż jedną ranę, mogliby teraz sprawdzić... Na rany Morgany, o czym on myślał w ogóle? Jakie składanie ofiar, Claudzie Faulknerze?! Zbliżył się nieco, chcąc przyjrzeć się kupce zielska.
Ciężko było spokojnie iść przez ciemny korytarz. Nigdy nie było wiadomo, co zastanie się na końcu, czy w ogóle jest jakiś koniec, czy nie będą musieli zaraz zawracać przez te samą okropną drogę. Marzyła o odrobinie światła, ten mrok zaczął ją już naprawdę przerażać, szczególnie, kiedy sytuacja przez tak długi czas była niezmienna. Z jej raną było już w porządku, ale wciąż czuła lekkie mdłości i miała ochotę jeszcze posiedzieć i odpocząć. To nie byłby najmądrzejszy ruch, więc po prostu szła w całkowitej ciszy, mając nadzieje, że w końcu dotrą w jakieś bezpieczniejsze miejsce. Cóż, to co zobaczyli, nie spełniało jej oczekiwań. Raczej uświadomiło, że początkowa przygoda była tylko delikatnym wstępem do dalszych wydarzeń i tego, co mieli zobaczyć w labiryncie. Widok był dość oszałamiający. Zamurowało ją, nie miała pojęcia co powiedzieć, jak w ogóle można było skomentować coś takiego? Claude najwidoczniej otrząsnął się szybciej od nich i zadał pytanie, na które nie bardzo chciała odpowiadać. Szczerze mówiąc, nie bardzo chciała znać na nie odpowiedź. - Mam nadzieje, że jakimś cudem nie... - mruknęła, na wszelki wypadek cicho. Nie, żeby spodziewała się tu czyjejś obecności, ale instynkt jej podpowiadał, żeby nie prowokować potencjalnych zagrożeń. - Czekaj, nie wiem czy podchodzenie tam jest dobrym pomysłem - rzuciła natychmiast, robiąc krok w kierunku mężczyzny i wyciągając rękę, żeby go zatrzymać.
Podchodzę za Claude'a.
Louis Blackbourne
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 186 cm
C. szczególne : tatuaże na całym ciele; czuć od niego dobrej jakości perfumy; wielka blizna na brzuchu; magiczna proteza prawej nogi
Największy problem z ich podróżą polegał na tym, że nie wiedzieliśmy gdzie podążamy i nie mieliśmy też żadnego wpływu na wybór ścieżki. Mogliśmy iść jedynie w nieznane, modląc się, że nie trafimy akurat na leże mantikor. Wszyscy czuliśmy się już wystarczająco dobrze, żeby nie myśleć o drodze powrotnej. Najprawdopodobniej byśmy nawet nie potrafili do niej faktycznie wrócić. Nagle jednak w oddali zobaczyli światełko w tunelu. - To Raj czy może nasz ostatni przystanek życia? - pomyślałem, nie wiedząc co o tym myśleć, że w końcu coś znaleźliśmy. Oczywiście do tego właśnie dążyliśmy, jednak nie wiem czy nie znajdziemy tam takich niebezpieczeństw, że już wolelibyśmy wrócić do ciemności i tak pochodzić w niej z kilka godzin. Cała sala spowita światłem była naprawdę ciekawa. Byliśmy w miejscu, które wiele lat temu, możliwe, że mogłem liczyć w setkach, o ile nie tysiącach lat temu. Z pewnością pełniło funkcję religijną, związaną z ofiarą i zabijaniem czegoś. Nie wiedziałem czy to był twór takich samych ludzi, jacy chodzą obecnie po tym świecie. Coś z historii magii potrafiłem, jednak nie na tyle, żeby określić wiek tego miejsca po samych cechach charakterystycznych. Trzymetrowy posąg był dla mnie intrygujący, zwykle takie monumenty mają budzić grozę i wywyższać się nad osobnikiem - i o ile drugi punkt został spełniony, tak uśmiech na twarzy rzeźby nie wzbudzał we mnie strachu. - A ja myślę, że nie tylko z krwi, starożytne cywilizacje słynęły z wybitnej wyobraźni przy składaniu ofiar. - Oczywistość oczywistości, jednak trzeba było to powiedzieć - nie było opcji, żeby to było coś innego niż ołtarz do składania ofiar. Krew oni sami widzieli, więc na pytanie Claude'a mogliśmy sobie samodzielnie odpowiedzieć. Nie wiedzieliśmy czy to krew ludzi czy zwierząt. - Żartujesz? To nasza jedyna poszlaka i nie możemy z niej zrezygnować. - Odparłem, samemu idąc na równi z Claude'm. Spojrzałem na ołtarz i ostrożnie podchodząc do niego, bacząc na każdy krok, wziąłem nóż i pokazałem to reszcie. - Myślę, że o to tu też może chodzić. - Powiadomiłem ich tylko i poczekałem, aż Faulkner sprawdzi co tam tak błyszczało. Gdyby się okazało, że nic co mogłoby przyciągnąć nasza uwagę, rozciąłem sobie delikatnie (nie głęboko) wewnętrzną stronę dłoni i dałem krwi skapywać na ołtarz, mając nadzieje, że coś się stanie. Popatrzyłem jeszcze na pochodnię, które wydawały się istnym must have, jeśli będą musieli uciekać, bądź też po prostu pójść w dalszą drogę.
Podszedł do ołtarza, poczekał aż Claude sprawdzi co tak świeci i rozciął sobie rękę, żeby krew kapała na ołtarz. Skupił uwagę na pochodniach, które zamierzał wziąć w razie ucieczki czy coś.
Ciepła, szkarłatna krew skropiła powierzchnię ołtarza. Spływała po wyschniętych liściach ziół, prosto na zachłanny kamień. Spijał ją, sprawiając, że wysychała bardzo szybko. Albo to tylko temperatura? Pomiędzy płonącymi pochodniami było jeszcze goręcej. Ogień drżał w podmuchach powietrza, raz wydłużając, raz skacając cienie. Długimi pazurami kładły się na ołtarzu, opadajac na nogi posągu. Cisza. Poza subtelnym trzaskiem palącego się drewna i Waszymi przytłumionymi oddechami, nic się nie odezwało. Wyglądało, że jest dość bezpiecznie. Na tyle, że można podnieść suszki i zajrzeć pod nie. Rośliny przykrywały niewielki kawałek minerału. Był bezbarwny, lecz spękany, wielkości kilku centymetrów. Może 8? 9? Szeroki na nie więcej niż dwa, pionowy odprysk od czegoś większego. Pomimo kilku białych obić na krawędziach, nawet oko laika było zdolne dostrzec, iż to przepiękny, wysokiej jakości diament. Czyżby fragment serca, o którym krasnoludy wspominały? Mogliście dojść do wniosku, że ktoś złożył je w ofierze bezimiennej bogini w tym oddalonym od społeczeństwa miejscu kultu. Zdawało się, że nic więcej się nie wydarzy. Ale gdy unieśliście głowy, mogliście przysiąc, że posąg zmienił ułożenie. Kąciki jego ust wygięły się w szerszym uśmiechu. Światło padające z dołu rzucało niepokojący cień na oczy, ale nawet pomimo tego, dało się dostrzec tęczówki, których wykute w skale źrenice patrzą na Was. Dwie, czarne dziury, przewiercające Was na wskroś, umieszczone w twarzy o łagodnych rysach. Owalnej, z delikatnie zaznaczoną szczęką, pięknym nosem i długimi włosami, związanymi w koka, kobieta wyglądała na okolice 30-35 lat. Ręce także zmieniły pozycje. Ułożone były teraz mocniej… Zapraszająco? Rozsunięte, jakby bogini zachęcała Was do podejścia bliżej. Matczynie, opiekuńczo. Ale też w pewien sposób wymagająco. Jakby czekała na coś jeszcze, niezadowolona z tych paru kropelek krwi, którymi ją nakarmiliście. Marna to ofiara dla tak wspaniałego ołtarza.
Stan zdrowia: Claude: Zdrowy. Donna: Zdrowa. Louis: Nacięta ręka.
Spojrzała z niedowierzaniem na działania Louisa. Może nie znajdowali w zbyt bezpiecznym miejscu i nie mogli przebierać wśród opcji, ale ta którą wybrał chłopak wydawała mu się jedną z najgorszych, na jaką mógł się zdecydować. Kiedy widzisz tego typu ołtarz, twoim odruchem absolutnie nie powinno być wylewanie na niego własnej krwi. Przecież to nawet nie brzmi, jakby mogło się skończyć dobrze. Donna była pewna, że z tej decyzji wynikną same negatywne konsekwencje, a to co stało się potem tylko utwierdziło ją w tym przekonaniu. Oczywistym jej się wydawało, że chociaż kryształ był niewątpliwie piękny, absolutnie nie należało go ruszać. To mogło tylko doprowadzić do nieszczęścia, nawet jeżeli pomogłoby im się trochę wzbogacić. Pieniądze raczej nie będą specjalnie przydatne, jeżeli nie wyjdą stąd żywi. Zmiana w postawie kobiety sprawiła, że Donna lekko zadrżała. - Nie sądzę, żebyście się ze mną zgodzili, ale może pójdziemy jednak gdzieś indziej? - podsunęła powoli, patrząc na ołtarz nieufnie. Szczerze mówiąc, nie miała pojęcia, czy po działaniach mężczyzny mogą jeszcze się wycofać, ale to wciąż wydawało jej się warte próby.
Właściwie to nic nie robi poza zachęcaniem do ucieczki.
Claude nie sądził, że jego sugestia spotka się z taką gorliwością młodszego kolegi, który niemalże natychmiast postanowił rozciąć sobie dłoń i uronić kilka kropel krwi na pokryty zeschłymi liśćmi ołtarz. Spojrzał na niego z niedowierzaniem - z jednej strony zrobił to, o czym Claude sam myślał, lecz z drugiej... No nie spodziewał się takiego poświęcenia. Donna wydawała się być równie zdziwiona, lecz nie tylko zachowanie Louisa budziło wątpliwości. Jedno spojrzenie na posąg sprawiło, że Faulkner poczuł przebiegający po plecach dreszcz. Mogłoby się zdawać, że w ostatnim czasie instynkt samozachowawczy nie budził się w nim zbyt często. Teraz natomiast czerwona lampka z tyłu głowy nie tylko świeciła wyjątkowo jasnym, ostrzegającym światłem, lecz też zdawała się wyć, nakazując mu natychmiast wycofać się. Może to paranoja, może to stres, może zmęczenie... Nie wiedział. Za to był pewny, że labirynt korytarzy nie był miejscem, w którym powinien się znajdować. Zupełnie nagle przypomniał sobie o czekającej go odsiadce - bądź co bądź chyba prędzej wypatrywał więzienia, niźli uwięźnięcia czy też nawet śmierci w kopalni. - I'm out - stwierdził, unosząc ręce w przepraszającym geście. Nie obchodziło go już nawet to, czy błyszczący między liśćmi odłamek diamentu był tym prawdziwym, czy też nie. Rzucił spojrzenie na twarz Donny i Louisa, po czym odwrócił się w kierunku, z którego przyszli. Dłonią wodził po ścianie, by nie zgubić głównej drogi, a gdy dotarł do znajomo wyglądającego miejsca, do którego spadli z drabiny, odnalazł jakąś drogę w górę (po schodach? zawołał do krasnoludów?), by ostatecznie wydostać się z labiryntu.
Ja rezygnuję i sobie wychodzę. Dzięki za grę, muszę zrobić odsiadkę w Azkabanie 3
Louis Blackbourne
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 186 cm
C. szczególne : tatuaże na całym ciele; czuć od niego dobrej jakości perfumy; wielka blizna na brzuchu; magiczna proteza prawej nogi
Cóż… liczyłem na wybuchy, nagłe zapadnięcia, ożywiające posągi, które odcinają nam głowy jednym ciosem sierpa. Na szczęście, bądź nie, reakcja otoczenia była bardziej dla nas przystępna – zauważyłem jak krew szybko została „wchłonięta” przez kamień, tak jakbym miał do czynienia z gąbką i wodą, a nie krwią i ołtarzem. Jeszcze szybko zbadałem sprawę z kamieniem – okazało się, że jest to cholernie ładny diament, który mógłby ustawić niejedną osobę na całe życie. Bądź też spowodowały masowe spuszczanie się krasnoludów nad znaleziskiem, jeśliby okazało się, że jest to ich upragniony artefakt. Claude nie dotykał tego znaleziska, bo został zatrzymany, lecz ja w swoim uporze, byłem zamknięty na sugestie innych. Dlatego nawet się nie zastanawiałem i podniosłem klejnot, oglądając go w świetle pochodni. Ja za to byłem coraz bardziej podekscytowany bo faktycznie się coś działo, ich przygoda nie kończyła się jedynie na kopaniu się po miejscach intymnych i dotykaniu tych części ciała, które się dotyka jedynie po znajomości, a nikt z nas wcześniej przyjacielem nie był. I to jeszcze po ciemku na dodatek, tak że nawet jeśli chciałoby się przy tym czerpać jakąś większą przyjemność, to na pewno nie za pomocą zmysłu wzroku. Okazało się, że Claude nie podzielał mojego zdania, że teraz to dopiero będzie fajnie. Zobaczyliśmy, że posąg za ołtarzem tak naprawdę jest głównym aktorem w tym filmie – zmienił scenerię i teraz była to jeszcze bardziej uśmiechnięta kobieta, o bardzo niepokojącym wzroku, który mnie w jakiś sposób pociągał. Nie wiedziałem czemu i jak, ale naprawdę czułem się jakby posąg mnie w jakiś niedorzecznie niemożliwy sposób uwodził. Jednocześnie się bałem i byłem podniecony i nie za bardzo myślałem nad tym co czyniłem. Trzymając ten kamień w dłoni, którą chwile przedtem przeciąłem nożem, podszedłem jeszcze raz do ołtarza i ścisnąłem kanciaste krawędzie klejnotu z całej siły, tak że zobaczyłem jak jeszcze więcej krwi kapnęło na ołtarz. Bardziej w swoim błogim myśleniu, chciałem skąpać diament w własnej krwi i ofiarować go bogini. Nie wiedziałem dokładniej dlaczego to robię, nie zastanawiałem się, że jest to cholernie nieracjonalne rozwiązanie. Przez chwilę byłem tylko ja i wielki posąg, który zapraszał mnie w swoje objęcia. Położyłem diament we krwi na ołtarzu i pomodliłem się w duchu, żeby się coś wydarzyło. Coś przyjemnego dla mnie, co pozwoliłoby mi poznać historię magicznej kobiety. Wyjąłem też w międzyczasie bandaż i owinąłem wystarczający kawałem wokół dłoni, tak żeby przypadkiem się nie wykrwawić. Chciałem być świadkiem dalszych naszych losów. Naszej dwójki – mojej i Donny, o której obecnie zapomniałem.
Biorę kamień i ściskając go w zranionej ręce cały we krwi kładę na ołtarzu licząc, że coś się stanie.
Czy to powinno dziwić, że nikt nie posłuchał Donny? W sytuacjach tak irracjonalnych jak ruszające się posągi w opuszczonej kopalni, które reagują na zapach krwi, człowiek potrafi zachowywać się równie irracjonalnie. I chociaż Claude poczuł przypływ zdrowego rozsądku oraz wycofał się, Louis zadziałał całkowicie przeciwnie, oddając się bogini na kamiennym ołtarzu. Donna mogła obserwować, jak twarz posągu się zmienia. Usta otworzyły się, rozciągając w szerokim uśmiechu. Rzędy ostrych zębów ukazały się w kamiennej twarzy, zanim cała postać gwałtownie drgnęła. Ręce z trzaskiem uderzyły o kamień ołtarza, sprawiając, że rogi konstrukcji ukruszyły się. Dwie znajdowały się za głową Louisa, dwie pomiędzy jego nogami. Kobieta pochyliła się gwałtownie, tak mocno, że jej głowa w ułamku sekundy znalazła się tuż nad brzuchem mężczyzny. Ostre zęby przebiły ubranie i skórę z taką łatwością, jakby były ledwie kartkami papieru w starciu z nożyczkami. Kły zanurzyły się w trzewiach, tnąc jelita. Zapach posoki kropiącej ołtarz podjudził tylko głód stworzenia, które od dawna nie miało w ustach porządnego posiłku. Teraz mogło zaspokoić własną żądzę krwi i szarpnęło głową, unosząc ją znad brzucha Louisa. Jucha spływała po kamiennej skórze. Grube, czerwone krople zbierały się na brodzie kobiety, jaka wbiła teraz spojrzenie w Donnę. A potem nabrała powietrza w płuca i zaśmiała się. Świszcząco, jakby od dawna tego nie robiła, kładąc jedną z rąk na udzie Louisa. Czy tego chłopak pragnął, kiedy układał się na ołtarzu? Czy tego bał się Claude? Pracownik Ministerstwa nie mógł już nic zobaczyć, ani usłyszeć. Zniknął w ciemności, odnajdując prostą drogę do wyjścia, a tam schodami na górę. Nie był świadom tego, co się właśnie wydarzyło. Ani tego, że zostawił Donnę samą w starciu z trzymetrową bestią. Umknęło także mężczyźnie, że wychodząc wyleciała mu płytko schowana fiolka z eliksirem wiggenowym, a jaka upadła niedaleko nóg Donny.
Stan zdrowia: Donna: Zdrowa. Louis: Nacięta ręka. Głębokie ugryzienie brzucha, przebite i rozcięte jelita, krwawi. Wylała się treść jelit do wnętrza jamy brzusznej.
Dodatkowe: - Warunki: 25 stopni, gorąco. - Przeciwnik: dorosły mimik w formie posągu buddyjskiej bogini o sześciu rękach. 3 metry, 450kg. - Claude upuścił fiolkę eliksiru wiggenowego, leży niedaleko Donny. - Claude fabularnie opuszcza rozgrywkę. Stan jego zdrowia: zdrowy. Stan ekwipunku: zużył jedną fiolkę eliksiru leczącego rany oraz zgubił jedną fiolkę eliksiru wiggenowego, reszta bez zmian. - Kolejność dowolna.
______________________
Louis Blackbourne
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 186 cm
C. szczególne : tatuaże na całym ciele; czuć od niego dobrej jakości perfumy; wielka blizna na brzuchu; magiczna proteza prawej nogi
Nie myślałem racjonalnie. Liczyłem się tylko ja i ten posąg, emanujący tą cholernie pociągającą aurą, którą nie potrafiłem określić słowami. Nie czułem do niej typowego pożądania, jednak nie potrafiłem przy okazji się od niej odwrócić, odejść, a nawet źle o niej pomyśleć. Przez cały ten czas w mojej głowie widniała jej wyidealizowany obraz, który mówił mi, że jakby Bóg istniał, to wyglądałby dokładnie w ten sposób. I nie widziałem nic złego w tym, że przed tym posągiem był ołtarz, z pewnością związany z krwią i śmiercią. Uznałem to nawet jako pewien obowiązek, złożyć tam ofiarę. I jak już wiadomo, zrobiłem to, a nawet dwa razy. Jak za pierwszym ujrzałem przemianę w postaci uśmiechu i pewnego oczekiwania na więcej, tak drugi raz już był tym czymś co obudziło we mnie zdrowy rozsądek i normalne myślenie. Przynajmniej w jakimś stopniu. Oczywiście było już za późno. Ofiarując diament, mogłem jedynie bezczynnie przyglądać się temu, co się właśnie działo. Usta posągu otworzyły się, ukazując cały szereg wielkich kłów, jakbym właśnie ujrzał gębę rekina. Nie było to przyjemne widowisko. Poczułem wtedy pierwszy raz na tej wyprawie prawdziwy strach. Już nawet ta adrenalina, o którą się tak ubiegałem mi tutaj nie pomogła. Lęk przełamał jej barierę i zawładnął całym moim ciałem. Zacząłem się powoli cofać, moje ręce zaczęły drżeć, zresztą tak jak całe ciało. Idąc do tyłu, potknąłem się i upadłem na pośladki, amortyzując upadek rękoma. Wtedy właśnie posąg zaatakował. Byłem w takiej pozycji, że nawet jakbym miał jakieś szanse, to bym się nie obronił. Mogłem jedynie patrzeć i doświadczyć jak głowa kobiety wystrzeliła w moim kierunku i zatopiła się w moim brzuchu. Obraz zawirował mi przed oczami, czas jakby spowolnił. Nie czułem niczego. Jakby moja świadomość właśnie zaczęła lawirować między jawą, a snem. Nieświadom niczego, widziałem się jakby z trzeciej osoby jak upadałem, krzycząc. Nie słyszałem swojego krzyku, nie czułem też łez spływających po moim policzku. Widziałem tylko jedną rzecz. Przy nogach Donny. Szklaną fiolkę eliksiru, który mógł mnie uratować. Nie wiedziałem czy mi to pomoże, jednak była to moja jedyna nadzieja. Wskazałem na to palcem, wysilając się z całych sił i ostatnimi siłami skierowałem błagający wzrok na Donnę, cały czas wskazując eliksir. Leżałem, moje jelita wypłynęły z dziury po ugryzieniu posągu. Byłem tego świadomy i szukałem ostatnich nakładów sił, żebym mógł je wepchnąć z powrotem do brzucha. Nie byłem lekarzem, za chuj nie wiedziałem jak to się robi. Chciałem jednak dać sobie szansę. Nie chciałem umierać. Nie tutaj, nie w tym momencie. Miałem przed sobą jeszcze tak dużo planów…
no upada na ziemie przed ołtarzem jeszcze przed ugryzieniem, tam jest gryziony, wskazuje palcem na fiolkę eliksiru i wzrokiem błaga Donnę o pomoc, potem sam próbuje sobie włożyć jelita do brzucha.
Louis nie miał wiele szczęścia. Donna nie była w stanie rzucić mu eliksiru czy nawet sięgnąć po fiolkę. Strach sparaliżował całe jej ciało, napinając mięśnie tak mocno, iż bliskie były zerwania się. Serce kobiecie waliło, odbierając zdrowe zmysły. Tym mocniej, kiedy rozwartymi z przerażenia oczami obserwowała to, co bestia robi z Louisem. Jedna z dłoni posągu znalazła się na piersi mężczyzny, dociskając go do ołtarza. Druga chwyciła za lewą łydkę, postępując podobne. Trzecia zaś uniosła jego prawą nogę. Jeśli do tej pory nie sądziłeś, iż kiedykolwiek będziesz w stanie tak wygiąć kończynę, to potwór właśnie uczynił to możliwym, wyłamując kość ze stawu. Strzyknęła głośno i nieprzyjemnie. Ale nie to było najgorsze. Bestia złapała zębiskami za stopę… Odgryzając ją i wypluwając gdzieś w ciemność labiryntu. Zbyt koścista była i niedobra. Zdarł następnie łapą nogawkę. Ból rozszedł się po Twoim ciele, ale nie byłeś w stanie się wyrwać. Mimik żywcem Cię pożerał, zgryzając kości podudzia jakby były kostkami lodu. Łykał mięso sporymi kęsami, krew ściekała strugą po wszystkim. Przerwał dopiero, kiedy zaspokoił swój głód, a Tobie nie zostało nic poza kawałkiem uda przy miednicy. Adrenalina nie dawała Ci zemdleć, mózg kazał za wszelką cenę walczyć, nie przyjmując do wiadomości porażki. Wciąż jeszcze była nadzieja. Wciąż istniał cień szansy. Twój umysł uczepił się go niczym tonący brzytwy. Co tam kilka uciętych palców, kiedy można wydostać się z wodnej otchłani? Teraz jednak wybawienie nie nadchodziło. Poczułeś, jak bestia zanurza łapę w Twoich wnętrznościach. Ból był wręcz odbierający zdrowe zmysły. Miałeś wrażenie, że jeszcze kilka minut i oszalejesz. Podobno po przekroczeniu pewnego progu cierpienia mózg po prostu się wyłącza. Pytanie tylko, czy stracisz świadomość, czy jednak poczytalność? Nie wiedziałeś. Mogłeś tylko krzyczeć, czując, jak bogini drze pazurami wątrobę. Uniosła jej spory kawałek i zjadła ze smakiem. Na deser. Chwilę jeszcze grzebała pomiędzy Twoimi wnętrznościami, przerzucając je z lewa na prawo oraz prawa na lewo, aż uznała, że nic smacznego już tam nie ma. Zaspokoiła głód nogą, teraz mogła wybrzydzać. Stopy posągu oderwały się od podłoża. Puściła Cię, zrzucając z ołtarza i przechodząc ponad nim w stronę Donny. Bezwładnie upadłeś na ziemię, ostatkiem szczęścia na fiolkę z eliksirem. Ten rozbił się, ochlapując kikut nogi. Tylko to uratowało Cię przed niechybną śmiercią. Odrobina leczniczego płynu nie zaleczyła ran, ale zatrzymała krwawienie i zasklepiła część naczyń, pozwalając Ci przetrwać. Teraz mimik był problemem Donny. Bibliotekarka nie była zdolna do ucieczki, patrząc w przerażeniu na okrwawioną postać nad sobą. Jedno uderzenie łapy starczyło, aby posłać ją na ziemię, drugie by rozorać jej brzuch. Upragniona nieświadomość nie nadchodziła. Przerażająco dokładnie widziałaś i czułaś, jak mimik szuka co smaczniejszych kąsków w Twoim tułowiu, ból przeszywał każdy skrawek ciała. Bogini wybierała sama sobie ofiarę, jaką jej złożycie. Wyrwawszy wątrobę, połknęła ją w całości, podobnie śledzionę. Na koniec poczułaś ostre szarpnięcie i krew zalewającą uda. Bestia wyszarpnęła z wnętrza brzucha macicę. Nie pamiętaliście, co było dalej. Zemdleliście z powodu utraty krwi, kiedy to cierpienie się skończyło. Obudziliście się dopiero tydzień później w szpitalu na Islandii. Krasnoludy krzątały się wokół Was, ale najgorsze już minęło. Jedynie nie wszystkich ran udało się pozbyć. Będziecie musieli nauczyć się z nimi żyć. A ostrzegano, że w labiryncie grasują potwory...
Podsumowanie eventu
Stan zdrowia: Donna: Straciłaś wątrobę, śledzionę i macicę. W związku z naturalną zdolnością wątroby do regeneracji, po terapii eliksirami leczniczymi odzyskałaś ją w całości. Niestety nie było możliwości odtworzyć śledziony i macicy. O ile nie odczujesz braku pierwszego prawie wcale, tak pozostaniesz bezpłodna. Zbliżenia seksualne również będą utrudnione ze względu na niemożność penetracji. Louis: Straciłeś prawą nogę i wątrobę. W związku z naturalną zdolnością wątroby do regeneracji, po terapii eliksirami leczniczymi odzyskałeś ją w całości. Niestety nie było możliwości odtworzyć nogi. Obecnie masz kikut sięgający 20 cm od stawu biodrowego. Claude: Zdrowy.
Stracone przedmioty: Donna: Eliksir wiggenowy. Pękł, kiedy bestia rozszarpała Ci brzuch i uratował Cię przed śmiercią. Louis: Brak. Zachował cały ekwipunek. Claude: Eliksir wiggenowy, eliksir leczący rany.
Dodatkowe: Aby wszystkie rany prawidłowo się zagoiły, w terminie do 3 miesięcy od dnia dzisiejszego, oboje powinniście napisać jeden wątek na minimum 6 postów w retro w szpitalu na Islandii. Nie musicie prowadzić go ze sobą, może być z dowolną osobą, jaka Was odwiedziła. Jeśli tego nie uczynicie, godzicie się na ingerencję MG w jakimkolwiek innym wątku odnośnie powikłań leczenia.