Wychowuję się w rodzinie, w której naprawdę trzeba zapracować na bycie wyjątkowym - w końcu każdy z nas już jest bezgranicznie niesamowity. Wiecznie rywalizujemy w tym absurdalnym pięknie, gonimy perfekcję, aż każdy z nas nie odnajdzie swojej własnej ścieżki. Mam wrażenie, że w jakimś stopniu wygrywam, bo wyróżniam się samym byciem najmłodszym; spijam śmietankę ze zwycięstw starszego rodzeństwa i uczę się na ich błędach. Jestem też tym, który najsłabiej poznaje naszą zapracowaną matkę, a przecież to właśnie wila Leonarda obdarzyła nas tą niezwykłą magią. Widzę miłość w jej błękitnych oczach, gdy już odwiedza dom i na nas patrzy, ale czy to nie jest jedynie element jej uroku? To matczyne ciepło, takie rodzinne i kochane, to poczucie bycia niesamowitym, chcianym, kochanym...? Wierzę jej tylko na tyle, na ile muszę, chociaż kocham ją przecież nad życie, bo to dzięki niej jestem sobą. Nigdy nie udaje mi się zrozumieć jakim cudem inni próbują patrzeć na nas nieprzychylnie. Gdy słyszę szepnięte pod nosem obelgi, jedynie się uśmiecham - może faktycznie nie jestem zwykłym człowiekiem, ale nie chciałbym nim być. Nie kręci mnie wizja bycia byle czarodziejem, skoro jestem kimś i czymś więcej, skoro jestem półwilem. Nie jestem jednak wcale wyzwaniem, bo ojciec - ten, który zajmuje się nami również wtedy, gdy matka znika wezwana pracą - wprawił się przy moim starszym rodzeństwie. Wie jak mnie wyciszać, kiedy dać mi się wykrzyczeć. Wie, czego próbować, a jakie rady sobie lepiej odpuścić. Pokazuje mi złość mojego rodzeństwa, która wykrzywia harpią brzydotą naturalne piękno, aż wreszcie dociera do mnie, że to samo spotyka mnie. To mój pierwszy kryzys, pierwszy prawdziwy lęk, bo nie zamierzam sobie pozwalać na coś, co może mnie oszpecić. Potrzebuję tego piękna, które odziedziczyłem; jest ono dla mnie zbyt ważne.
Jestem piękny.
Wypieram jedną stronę medalu, by przypadkiem nie dopuścić jej do głosu. Próbuję medytacji, eliksirów spokoju, a w nastoletnich latach chętnie sięgam po mniej legalne formy rozluźnienia. Przede wszystkim jednak po prostu uczę się siebie, natchniony potrzebą utrzymania wiecznego piękna – nie mogę w pełni utemperować mojej porywczości, ale mogę przekierowywać ją w odpowiednią stronę. Pozwalam sobie na odczuwanie emocji bez tłumienia ich, by każdą nutę złości zacząć kojarzyć z ekscytacją, by zacząć napędzać się tak, jak mi pasuje. Nie mogę powstrzymać niektórych wybuchów, z czasem przestaję próbować to robić, zamiast tego staram się znaleźć inne możliwości. Szukam pocieszenia u matki, która przecież nie może pozwalać sobie na pełną furię, będąc już zbyt znaną polityczką... I to ona tłumaczy mi, że przecież moje piękno wcale nie znika, nawet jeśli bladą cerę rozpychają zmarszczki, a jasne spojrzenie zanika w intensywnej czerni. Dopuszczam do siebie świadomość, że to tylko kolejny aspekt mojego bycia wyjątkowym, ale nie mogę całkiem sobie odpuścić – próbuję przeżywać każdą emocję tak, jakby inna miała nie nadejść, żeby nie zostawiać za dużo energii na samą złość. Uczę się, że wcale nie zależy mi na doskonałych wynikach w nauce, a to luźne podejście w szkole pomaga mi zachować spokój nawet wtedy, kiedy inny uczeń próbuje wyprowadzić mnie z równowagi… I nie udaje mi się zawsze, w końcu czasem nerwy biorą górę – ja jednak wiem, jak sobie radzić z konsekwencjami. Żaden strach i żadne rany po półharpich szponach nie mają takiej mocy, by sprzeciwić się słodkiemu uśmiechowi, którym raczę moje ofiary. Przechodzę ze skrajności w skrajność, manipuluję, byle tylko moja reputacja pozostała nieposzlakowana, bo nawet jeśli jestem tym strasznym potworem, to prawda nie może ujrzeć światła dziennego.
Jestem idealny.
Widzę zazdrość innych modelek, gdy mijam je na wybiegu i nie mogę zignorować zachwytu, jaki dostrzegam w oczach projektantów, gdy ich stroje upiększa sam fakt tego, że to ja je noszę. Zawistne szepty próbują do mnie dotrzeć, ale mnie wcale nie rusza fakt, że coś wykorzystuję, że manipuluję, czy że nie jestem sprawiedliwy. Moją prawdą jest bycie sobą, a ukrywanie tego magicznego piękna byłoby jedynie nowym problemem. Radzę sobie ze złością, jak najbardziej, w końcu to brzydoty się boję – nigdy nie interesuje mnie jednak powstrzymywanie mojego uroku. Czasem próbuję, bardziej dla wygody, jeśli akurat chcę przemknąć niezauważony, ale to zwykle i tak się nie udaje. Czasem chcę kogoś oczarować bardziej, czasem mniej, ale prawda jest taka, że skłaniam się w stronę przesady. Dalej pamiętam złość trausnitzowej dyrektorki, gdy moja matka wygrała dyskusję na temat nieodpowiedniego zachowania na lekcji Zielarstwa – bo tak, nauczyciel zachwycił się mną bardzo nieprofesjonalnie, ale nie uznaję tego za moją winę. Nie mogę tłamsić swojego piękna dla komfortu innych.
Jestem półwilem.
Wierzę, że lepiej być nie może. Nie ma męskich wil, więc to moje geny są najbliższe perfekcji – jestem już najlepszy, nawet jeśli niektórzy nie potrafią tego przyznać, albo zwyczajnie boją się moich zdolności. W końcu im starszy jestem, tym pewniej sobie pogrywam rozsiewanym dookoła urokiem, tym rzadziej dopuszczam do siebie harpią furię, tym większą uwagę na siebie ściągam. Niewiele liczy się dla mnie w życiu tak, jak moje piękno, więc o nie szczerze dbam. Uczę się o mojej przeszłości i pochodzeniu, utrzymuję kontakt z rodziną, zdobywam własne doświadczenia. Nie mam żadnych ambicji, które wykraczałyby poza bycie mną – temu jednemu zamierzam być wierny. Nie dopuszczam do siebie myśli, że być może powinienem skupić się na czymś więcej, niż tylko części swoich genów… boję się dojść do wniosku, że bez nich naprawdę nie jestem wyjątkowy i cały mój urok to tylko kłamstwo. Nie mogę sobie na to pozwolić.
And even if they tried to
They can't do it like I do
Orion P. O. Shercliffe
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180
C. szczególne : Liczne tatuaże, kolczyki, rozległa blizna na lewym boku w kształcie przypominającym słońce
C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu wielka i paskudna blizna, ukrywana metamorfomagią i ubraniami