Miejsce, do którego trafiają poszkodowani. Jednocześnie jest to jedno z miejsc, w którym odbywają się praktyki, staże i kursy na pracowników szpitalu świętego Munga. Niemal zawsze zastaniesz tu tłum ludzi, więc lepiej ustaw się w kolejce.
Ostatnio zmieniony przez Leonardo Taylor Björkson dnia Czw Sie 21 2014, 15:08, w całości zmieniany 1 raz
Gdy skończyła kurs na pomocnika uzdrowiciela, mogła się zabrać za ten, który pozwoliłby jej zostać pełnoprawnym uzdrowicielem. I samodzielnie leczyć czarodziei. Nie minął dzień, nim zgłosiła się do Munga w tym celu. Chciała stać się uzdrowicielem. Pierwszego dnia kursu, została oddelegowana na dział wypadków przedmiotowych. Dla niej samej, osobiście najnudniejszy z oddziałów. Nawet Iva nie czuła tej ekscytacji, którą odczuwała zazwyczaj przy różnych działaniach siostry. Na izbę przyjęć trafił pacjent który został niemal całkowicie oblany eliksirem eksplodującym. Rany na ręce i klatce piersiowej wyglądały obrzydliwie. Diana zaczęła się mocno zastanawiać, czy powinna nadal próbować zostać uzdrowicielem. Może najpierw powinnaś go dokładnie obejrzeć? podsunęła Iva. D tak też postanowiła zrobić. Zaczęła wodzić po nim palcami, co było... Bardzo głupim pomysłem. Nie pomyślała o tym, aby po prostu zapytać go o wszystko. Obrażenia były wewnętrzne, o których ona nawet nie pomyślała. Przełożony dziewczyny był wściekły. Odesłał ją z kwitkiem, aby wróciła jutro i zajęła się tym pacjentem jak należało. A żeby Cię szlak Iva... powiedziała do siostry ze łzami w oczach, gdy wychodziła na ulice Londynu. Kolejnego dnia, Diana podejmuje zupełnie inne działania, te które podpowiada jej własny rozum, nie Iva. Rzuca zaklęcie, jedno, drugie. Widać poprawę, ale nie na tyle, aby to mogło wszystko naprawić. Postanowiła podać poszkodowanemu jeszcze jeden eliksir. Udało się. Wszystko zaczęło się pięknie goić. Zadowolony Uzdrowiciel dyżurny poinformował ją, że jutro ma się zgłosić na oddział Urazów magizoologicznych. Iva zatańczyła radośnie w jej głowie. Nawet Hazel delikatnie się uśmiechnęła.
To, co trafiło jej się kolejnego dnia, było czymś nie do opisania. Widok połamanego czarodzieja był dla niej tak olbrzymim szokiem, że nie mogła kontrolować dłużej swojego żołądka. Niestety, opróżniła go wprost na buty opiekuna. Ale z Ciebie idiotka! zaśmiała się Iva, kiedy ten wyrzucił ją na zbity pysk. Kolejnego dnia było lepiej. Trafił się niemal identyczny przypadek, ale tym razem otwarte złamanie nie zrobiło na Hazel większego wrażenia. Dzięki swojej znajomości zaklęć, udało jej się uśmierzyć ból poszkodowanego i potem wyleczyć złamania. Brawo Diano, dobra robota usłyszała jednocześnie na sali jak i w swoim umyśle. Nie wiedziała z czego bardziej się cieszyła.
Zakażenia magiczne - coś, czego D obawiała się najbardziej. Iva nie rozmawiała z nią tego dnia w ogóle, jakby sama bała się tego miejsca. W końcu to tutaj skonała w męczarniach. Na szczęście, tym razem Diana nie musiała zmagać się z tak ciężkim przypadkiem jak ten, na który zapadła jej siostra. Groszopryszczka była okropna, ale w przypadku tego jednego chorego nie zauważyła jej najbardziej oczywistych objawów. Głupia idiotka skarciła samą siebie, gdy okazało się, że jej działania doprowadziły do rozprzestrzenienia się choroby po innych uzdrowicielach. Na szczęście kolejnego dnia było lepiej. Tym razem wiedziała, na co zwrócić uwagę i jak sobie poradzić z tą chorobą. Nawet próba przekupstwa ze strony pacjenta nie zrobiła na niej wrażenia. Widząc to, jej opiekun pochwalił ją za wzorową reakcję i oznajmił, że jutro przenosi się na inny oddział.
Trafił jej się pacjent, u którego podejrzewano zatrucie ladaco. Ona postanowiła najpierw wyjaśnić mu dlaczego zachorował. Jego zdziwienia, gdy dowiaduje się o błędzie, jaki popełnił, rozśmiesza ją. A Iva płacze wręcz ze śmiechu. Nie długo zajęło jej poradzenie sobie z tą dolegliwością. A widok uniesionego w górę kciuka spowodował, że poczuła się świetnie! Może już jutro uda jej się zakończyć część praktyczną kursu?
Na oddziale urazów pozaklęciowych panował chaos, o wiele większy niż gdziekolwiek indziej. Na początku Hazel uważała, że to sprawi, że polegnie, ale nie. Czarodziej, który został trafiony zaklęciem remordeo nie stanowi dla niej wyzwania. Jeden eliksir i wszystko wróciło do normy. Jej przełożony jest pod ogromnym wrażeniem i pozwala jej jutro przystąpić do egzaminu końcowego. A ten nie stanowił dla niej żadnego wyzwania. Uzyskała uprawnienia do bycia uzdrowicielem!
Kostki:
Część 1: 2 -> 10g 4,4 -> przechodzi dalej. Część 2: 6 -> 10g 1 -> przechodzi dalej Część 3: 1 -> 10g 6,5 -> przechodzi dalej Część 4: 3 -> przechodzi dalej Część 5: 2 -> przechodzi dalej Test 5,1,4 -> Kurs zaliczony
Wypadki przemiotowe: 6 Taiga od zawsze marzyła o niesieniu pomocy potrzebującym. Zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest to praca łatwa czy przyjemna, jeśli chodziło o zakres niezbędnych do wykonania czynności. Często miała mieć do czynienia z pacjentami unieruchomionymi ciężkimi chorobami bądź obarczonymi poważnymi wadami utrudniającymi właściwe funkcjonowanie - wówczas ani widoki, ani zapachy nie były zbyt przyjemne, lecz nie miało to dla niej znaczenia. Starała się postawić na miejscu każdego z nich, zawsze miała na twarzy szeroki uśmiech i wciągała w rozmowy odciągające uwagę od cierpienia. Nic dziwnego, że już w trakcie bezpłatnego wolontariatu zyskała sympatię pracowników i nauczyła się obycia w towarzystwie pacjentów. Tuż po ukończeniu studiów, przybyła do jednej z najbardziej osławionych na świecie magicznych placówek, by odbyć kurs na uzdrowiciela. Była gotowa do walki z napotkanymi tam przypadkami przy wykorzystaniu zgromadzonej w ciągu paru ostatnich lat wiedzy. Pierwszy etap kursu obejmował wypadki przedmiotowe, czyli jedną z najczęściej spotykanych złośliwości losu. Pacjent po starciu z kociołkiem wyglądał po prostu żałośnie - jego mina wyraźnie wskazywała na zawiedzione zaufanie własnymi umiejętnościami, lecz Tokaku prędko zapewniła go, że magia to przewrotna dziedzina i nie należy się zrażać. Uśmiech na jego twarzy zmotywował ją do działania: w pełnym skupieniu użyła zaklęcia Episkey i sięgnęła po właściwy eliksir, dzięki czemu kąciki ust mężczyzny powędrowały jeszcze wyżej, a oparzona ręka zaczęła prezentować się o wiele lepiej. Serce dosłownie waliło jej młotem, kiedy czekała na opinię swojego przełożonego, ale ten wyraził tylko swoją aprobatę i zaprosił ją na kolejny dzień kursu. Lepiej być nie mogło!
Urazy magizoologiczne: 1 Kolejnego dnia Taiga była wybitnie nie w sosie. Nie wyspała się przez długi spacer, który podjęła poprzedniego dnia, a w jego trakcie pokręciły jej się uliczki miasta i wylądowała w zupełnie innej dzielnicy. Następny podopieczny był w o wiele gorszym stanie, niż wczorajszy i jego panika udzieliła się kobiecie. Nieudolnie starała się go uspokoić, ale w połowie tej czynności nauczyciel podpowiedział jej z lekkim rozczarowaniem, że najpierw powinna użyć zaklęcia przeciwbólowego. W tej chwili dosłownie uderzyła dłonią w czoło, zawiedziona, iż dała się ponieść emocjom, lecz prędko opanowała zdenerwowanie i wprawnie rzuciła wymagane czary. Humor uzdrowiciela odrobinę się poprawił na widok zaawansowania Japonki przy rzucaniu zaklęć i w ten sposób była już prawie w połowie drogi do celu.
Zakażenia magiczne: 6, 3 Choroby, którymi z łatwością można było się zarazić, wywoływały zazwyczaj większy postrach, niż te potencjalnie niegroźne dla personelu medycznego. Nie w przypadku Taigi - analizowała dokładnie skórę przyjętego pacjenta, wypytywała o wydarzenia poprzedniego dnia, by wykluczyć wysypkę po kontakcie z drażniącym czynnikiem. Doświadczony uzdrowiciel zasugerował zakażenie Groszopryszczką, ale dziewczyna zgodziła się z postawioną diagnozą dopiero po wykonaniu niezbędnych badań, co wyraźnie zadowoliło jej nauczyciela. Nie był to jednak koniec problemów - pacjent, usatysfakcjonowany opieką, poprosił Japonkę o zapewnienie mu lepszego miejsca na oddziale, lecz brunetka uparcie odrzucała niemalże wciskaną jej łapówkę, czego świadkiem był również jej uzdrowicielski mentor. Uśmiechnął się pochlebnie, zaś po zakończeniu dyżuru pochwalił Tokaku za stanowczość, oznajmiając, iż właśnie takich ludzi potrzebują w tym zawodzie.
Zatrucia eliksiralne i roślinne: 3 Na oddziale od samego rana panowało zamieszanie z powodu przybycia pacjenta o wściekle zielonej twarzy. Dokładniejsze oględziny wykazały także wysoką gorączkę i to właśnie Taidze przypadło zadanie postawienia diagnozy. Podeszła do zadania z pełnym profesjonalizmem - dobro pacjenta najwyższym dobrem, więc zajęła się tłumaczeniem mu, na czym polegała choroba i w jaki sposób mógł się narazić na jej wystąpienie. Przełożony z uwagą i uśmiechem błąkającym się po ustach słuchał jej wykładu, a widząc, że wyleczenie chorego nie stanowi dla niej problemu, wcześniej wypuścił ją do domu ze słowami "dobra robota" i zaproszeniem na ostatni etap kursu. Taiga z każdym dniem lubiła go coraz bardziej.
Urazy pozazaklęciowe: 6 Japonka nigdy wcześniej nie zdawała sobie sprawy z tego, jak naprawdę wyglądają efekty przypadkowego rzucenia na samego siebie Remordeo. Jasne, teorię miała bezbłędnie opanowaną, ale ujrzenie tego wszystkiego na własne oczy to prawdziwie uświadamiające wydarzenie. Próby rozmowy zakończyła już przy drugim biegu pacjenta do toalety i zajęła się poszukiwaniem odpowiedniego eliksiru, który miał ukrócić te nieprzyjemne dolegliwości. W dobrej wierze podała go mężczyźnie, lecz ten nie zareagował w pożądany sposób - zamiast poczuć ulgę, dosłownie zalała go krew. Prędko zrozumiała swój błąd i zatamowała krwotoki, a później zastosowała już odpowiednią miksturę, nie zaś tę, która wyglądała zwodniczo podobnie. Uzdrowiciel zdążył już poznać jej umiejętności i obdarzył ją pewną dozą sympatii, więc za zdolność właściwego oraz szybkiego opanowania sytuacji zaliczył jej także ten etap kursu. Pozostał tylko test - zapowiadała się więc bezsenna noc.
Test końcowy: 8, 12 Taigę okropnie stresowały wszelkie egzaminy pisemne, dodatkowo czuła presję wysokich oczekiwań swojego mentora. W pierwszym podejściu zabrakło jej zaledwie dwóch punktów, jednak dzień później, po wypiciu kilku ziołowych naparów na uspokojenie, osiągnęła wymagany wynik. W przypływie entuzjazmu uściskała swojego nauczyciela, który wybuchnął śmiechem i pogratulował jej zaliczonego kursu, po tym zapraszając ją do pracy w Świętym Mungu. Cóż, kobieta miała inne plany, ale wciąż musiała odbyć niezbędny w przyszłej pracy staż.
Taiga rozpoczęła staż w Mungu bezpośrednio po zakończeniu kursu na wymarzoną posadę. Dzięki temu mogła nieco dłużej cieszyć się towarzystwem sympatycznego uzdrowiciela, który bez przerwy dzielił się z nią przydatnymi wskazówkami i chyba z przyzwyczajenia wypytywał, co zrobiłaby w określonych sytuacjach, po czym w nagrodę oddawał jej cięższe przypadki, by mogła się podszkolić. Mężczyzna ewidentnie był nią zafascynowany, gdyż w przypadku żadnej innej stażystki nie zachowywał się podobnie, jednak ona unikała jakichkolwiek niejednoznacznych sytuacji czy dyskusji. Była po prostu sobą, Taigą i nie chciała dawać mu niepotrzebnej nadziei na coś, czego nie potrafiłaby mu ofiarować, nieważne, jak bardzo by się starała. Pacjenci wręcz walczyli o jej uwagę, doceniając nieznikający z jej twarzy uśmiech i dobre słowo, które miała dla każdego. Ona zaś nie narzekała na to, że prosili o pomoc nawet w najprostszych czynnościach, byle tylko zagaić rozmowę. Oczywiście, robiła to tylko wtedy, kiedy na oddziale panował względny spokój i nie była potrzebna w innym miejscu. Wzbogacała na bieżąco swoją wiedzę, dzięki czemu pewnego dnia rozpoznała nawet przypadek, który stanowił niewiadomą dla jej dotychczasowego nauczyciela. Mimo wszystko, nie zaskarbiła sobie tym sympatii szefa, który chyba miał problem z obecnością Taigi na oddziale. Może chodziło o to, że nie była Europejką? Cóż, spotkała się już z tyloma przejawami rasizmu, że było jej to po prostu obojętne i puszczała jego cięte uwagi mimo uszu, robiąc swoje. Wszystko było dobrze do momentu, kiedy ów nieprzyjemny człowiek postanowił uszczuplić pensję Tokaku o dziesięć galeonów. Była zwyczajnie wściekła, zwłaszcza, że posądzał ją o rzekomą niezdarność, która nie przytrafiła się jej jeszcze ani razu w trakcie całego stażu. Cóż, jakoś musiała to przeboleć... Jedynym pocieszeniem było to, że Taidze szło naprawdę wyśmienicie. Nawet wieloletni pracownicy korzystali z jej pomocy, nie tylko w kwestii porządkowania dokumentacji, a to było największym osiągnięciem i pomagało jej przetrwać okres nieprzyjaznego nastawienia szefa.
Żeby ich wszystkich szlak! Uspokój się Diana, proszę Cię. Ale Diana nie zamierzała się uspokoić. To już czwarta z rzędu fajka, która wylądowała w jej ustach. Szybki ruch różdżką i ponownie, jak jej siostry, została odpalona. Jeden mach, drugi, trzeci. Zdecydowanie zbyt szybko. I mocno. Nawet Iva, która zawsze miała dużo do powiedzenia, na każdy temat, teraz jakby stała się trochę bardziej milcząca. Nie wiedziała, jak pocieszyć siostrę. Oni Ci zazdroszczą, to dlatego na Ciebie zakablowali. Ale przecież to nie prawda! Haruję jak wół, a am z tego dodatkowe godziny bezpłatne! Fakja była już niemal do połowy wypalona. Diana chodziła w tę i z powrotem nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Za daleko to wszystko zabrnęło, aby teraz odpuścić. Z czystej bezsilności kopnęła w pobliski kosz. Jakiś kot, wystraszony rabanem, czmychnął z obawy o swoje życie. D, to tylko jedenaście dni, dasz sobie radę. Iva jakby wiedziała, jak pomóc siostrze. W końcu siedziała w jej głowie, na bieżąco mogła widzieć jej myśli. Oczywiście, że wiedziała, co powiedzieć. Hazel przeniosła wzrok na tlący się wciąż papieros w jej dłoni. Zostało go niewiele. Tak samo jak i jej czasu na tym cholernym stażu. Wytrzyma. Musi. Nie tylko dla siebie. Ale i dla innych. Bo w końcu po to się na to zdecydowała, aby pomagać. Wracaj do środka D, pokaż im, że są idiotami! Iva posłała jej delikatny uśmiech, który miał zagrzać siostrę do walki. -Dzięki. - powiedziała cicho Diana, również się uśmiechając. A potem odrzuciła niedopałek na ziemię. Zgniotła go butem i wróciła do środka szpitala. Musiała harować. Mocno. Ale nie mogła się poddać. Nie przywykła do tego.
Staż na uzdrowiciela, etap 3 Kostki: 1->6 Kostki na upominek: 5
Wszystko szło w porządku. Staż Diany dobiegał końca. Ale czuła, że nie pokazała wszystkiego, na co było ją stać. Mogłaby zrobić więcej. Okazja trafiła się ostatniego dnia, kiedy to zaginął kot jej przełożonego. Diana wiedziała, że odnalezienie tego kota gwarantuje jej wiele profitów. Nic więc dziwnego, że razem ze sporą grupą stażystów ruszyła na poszukiwania sierściucha. A to zadanie nie okazało się być łatwym. Nie dość, że w Mungu nie mogły przebywać zwierzęta i przyłapanie z jakimkolwiek pod pachą, groziło od razu dyscyplinarką, to jeszcze nigdzie nie było widać tego cholernego kudłacza. Diana szukała i szukała. Wszędzie była i próbowała odnaleźć tego stwora. Nic z tego. To było jak szukanie igły w stogu siana: po prostu nierealne. Chyba tylko gdyby wpadł jej prosto w ręce, byłaby w stanie go złapać. Zrezygnowana poczłapała z powrotem do swojego "gabinetu". Jakież było jej zdziwienie, kiedy na biurku spostrzegła rudzielca, zamkniętego w klatce. Obok klatki stał liścik. Gdy czytała kolejne słowa wykaligrafowane na papierze, uśmiech mimowolnie poszerzał się na jej ustach. Może jednak ludzie nie byli tacy źli? Może dało się z nimi dogadać? Szybko zaniosła kota do szefa. Ten ucieszył się ogromnie na jego widok. Postanowił nagrodzić Dianę premią w wysokości 20 galeonów. A jakby tego było mało, jako rekompensatę za wszystkie niedogodności, których doznała przez ten miesiąc, dodatkowo dostała jeszcze 100 galeonów. Diana zakończyła swoją karierę w Mungu z kieszenią cięższą o 120 galeonów i propozycją podjęcia się stałej pracy. Czego mogła chcieć więcej od życia?
Pierwszy tydzień kursu okazał się dla Gwendolyn niezbyt litościwy. Początkowym zadaniem było uwarzenie eliksiru Szkiele-Wzro. Dziewczyna kompletnie nie mogła przypomnieć sobie, w jaki sposób tego dokonać. Najwyraźniej wywołał to stres, wszak z eliksirów w szkole zawsze szło jej całkiem dobrze. W ostatniej chwili udało jej się przypomnieć sobie z lekcji, jak dokonać uwarzenia tego eliksiru. Postępowała zgodnie z tym, co udało jej się zapamiętać. Eliksir jednak nie zadziałał.
Za drugim razem jednak poszło jej trochę lepiej. Co prawda sowa pod wpływem jej wywaru zaczęła zachowywać się jak pijana, okropnie chwiejąc się na nóźkach, jednakże jej skrzydło zaczęło puchnąć jeszcze bardziej. Gwen zawołała uzdrowiciela, który tylko pokręcił z rozbawieniem głową na ten widok. Jakoś jednak udało jej się przejść ten etap.
Część druga Kostki: 2
Druga część od początku wydała się Gwendolyn przyjemniejsza i łatwiejsza. Za pomocą zaklęcia udało jej się wyjąć z dzbana pufka. Mruknęła "Vulnus alere", a zwierzę zaczęło powoli wyglądać coraz to bardziej normalnie. Nim jednak uzdrowiła je całkiem, brodawkolep zaatakował jej rękę. Udało jej się jednak skutecznie nad tym zapanować. W uzdrawianiu czuła się znacznie pewniej niż w eliksirach, lecz i tak tak łatwe przejście tego etapu podbudowało nieco jej nadszarpnięte w pierwszej części kursu ego.
Część trzecia Kostki: 1, 1, 6
Trzecia część kursu okazała się być chyba najbardziej stresującą ze wszystkich. Gwendolyn przeraziła się na samą myśl o tym, że będzie musiała pracować z dziećmi. A, gdzieżby to były dzieci! To były niewychowane, rozwrzeszczane bachory, które za nic w świecie nie zamierzały dać się zbadać biednej pannie Heather. Dziecię, które miała ona zbadać, darło się niemiłosiernie, zaś niecierpliwiący się rodzice zadręczali ją masą pytań. Gwen po dłuższej chwili postanowiła się poddać.
Następnego dnia Gwendolyn przybyła do izby przyjęć z odrobinę mniejszym entuzjazmem. Gdy jednak sprawy potoczyły się dokładnie tak samo jak wcześniej, nieźle się załamała...
Gwen postanowiła podejść do tego etapu ten trzeci, ostatni, przysłowiowy raz. Dziecko tym razem okazało się być względnie posłuszne. Kobieta zbadała je i przekazała informację rodzicom, którzy też nie sprawili większego problemu. Podekscytowana Gwendolyn omal nie skakała z radości, podczas gdy starszy uzdrowiciel sprawdzał, czy dobrze wykonała swoją robotę. Okazało się jednak, że z tego wszystkiego dziewczyna źle zdiagnozowała chorobę u dziecka, które przez to musiało zostać w szpitalu na noc. Rodzice byli wściekli... Uzdrowiciel jednak docenił jej pracę podczas poprzednich etapów oraz to, że nie poddała się przy tym ostatnim. Nakazał jednak dziewczynie się douczyć.
Tak oto Gwendolyn udało się ukończyć trzeci, a zarazem ostatni etap kursu na asystenta uzdrowiciela, otrzymując tym samym uprawnienia.
Gwendolyn wróciła do znanej już sobie małej izby przyjęć z zamiarem podjęcia stażu, tak aby później móc już ubiegać się o wymarzoną posadę w Szpitalu św. Munga. Gwen sumiennie wykonywała wszystkie powierzone jej obowiązki. Chodziła na szkolenia, przyrządzała opatrunki. Prowadziła kartoteki pacjentów, a szło jej to tak szybko, że pomagała również w ogarnianiu papierkowej roboty doświadczonym już uzdrowicielom, którzy sobie z tym nie radzili. Nie opuściła również żadnego z wyznaczonych jej dyżurów. Ułyszała na swój temat bardzo wiele pochwał, co niezwykle ją podbudowało. Wreszcie poczuła, że naprawdę nadaje się do tej pracy. Ogromnie zatem zdziwił ją fakt, że jej szef kompletnie jej nie zauważył. Może miał inne, ważniejsze sprawy na głowie? Ale mimo wszystko powinien chyba zauważyć swoją stażystkę... No cóż, to Gwen zabolało, ale tylko odrobinkę. Swojego szefa w zasadzie jeszcze nie widziała na oczy. Nie przejmowała się zatem zbytnio jego milczeniem. Starała się bowiem doceniać pochwały, jakie otrzymywała od osób, z którymi miała styczność podczas wykonywania swoich zadań. Pierwszy tydzień stażu minął jej całkiem spokojnie, bez większych rozczarowań.
Drugi tydzień stażu zleciał Gwen równie szybko jak pierwszy. Powiedziałaby nawet, że jeszcze szybciej - i to o wiele. Powoli przyzwyczaiła się do wszystkich czynności, jakich od niej wymagano. Najbardziej czas dłużył się jej wtedy, gdy musiała przesiadywać na tych wszystkich durnych szkoleniach. Szczególnie tych z BHP. No po co to komu? Po co ćwiczyć po pięćdziesiąt razy odpowiedni sposób mycia rąk, kiedy można iść i pomagać ludziom? Przełożony Gwen dostrzegł jej dobre intencje oraz jej zaangażowanie w pracę. Dziewczyna zawsze kończyła powierzone jej obowiązki około dwie - trzy godziny przed czasem, toteż później nie pozostawało jej nic oprócz siedzenia i nudzenia się. Jej współpracownicy nie chcieli bowiem, aby się przepracowywała. Ale Heather tak bardzo lubiła swoje nowe zajęcie, że z chęcią przyjęłaby na siebie jeszcze więcej obowiązków. Szef jednak popierał jej współpracowników i kategorycznie zabronił jej wykonywania ponadprogramowej pracy. Za to pozwolił jej jednak wychodzić z małej izby przyjęć już po tym, jak skończy powierzone jej na dany dzień zadania. I tym oto sposobem Gwendolyn każdego dnia opuszczała szpital dość sporo wcześniej i wracała do domu, aby odpocząć. Czuła, że jest stworzona do tej pracy. Że świetnie się w niej czuje, że daje jej to poczucie spełnienia i wewnętrznej satysfakcji. Gwen otrzymała trochę czasu wolnego, który wykorzystywała i tak z myślą o pracy. W wolnych chwilach warzyła eliksiry lecznicze oraz ćwiczyła zaklęcia uzdrawiające. To wszystko, ku jej ogromnemu szczęściu, szło jej coraz lepiej. Czuła, że każdego dnia jest gdzieś o krok dalej od punktu wyjścia, w którym znajdowała się jeszcze przed rozpoczęciem stażu.
STAŻ NA UZDROWICIELA, ETAP TRZECI KOSTKA: 3, 1 (nieparzysta), na upominek 6
Ostatnie dni stażu okazały się dla niej okropne. Stała się strasznie rozkojarzona, nie wyrabiała z papierkową robotą. Ostatniego dnia przyszła do biura, żeby nadrobić zaległości w papierowej robocie. Po paru godzinach pisania i wypiciu kilku kubków kawy, siłą rzeczy musiała wstać i przejść się do toalety. Okazało się jednak, że jakiś dowcipny kolega przywiązał sznurówki jej trampków do krzesła, przez co Gwen runęła na ziemię jak długa. No pięknie! A poprzednia część praktyk przebiegała tak pomyślnie. Oczywiście musiała sobie coś zrobić na sam koniec, jak zwykle. Miała jednak teraz ogromnego pecha, bo upadając, uderzyła głową o kant biurka i straciła przytomność. Gdy w końcu innym stażystom udało się ją dobudzić, majaczyła przed ładne pół godziny, nie mając pojęcia, co też najlepszego się z nią dzieje. Na szczęście nie stało się jej nic poważnego. Upadek spowodował tylko (a może aż) straszny ból głowy, który dawał o sobie znać jeszcze dobre kilka dni.
Fatalna końcówka stażu sprawiła, że dziewczyna nie spodziewała się dostać czegokolwiek od szefa na pożegnanie. Tak więc, ku swojemu miłemu zaskoczeniu, otrzymała od niego okrągłe sto galeonów. Podziękowała mu, rozpromieniona. Wreszcie mogła ubiegać się o wymarzoną pracę!
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nawet dobra pogoda może mu nie dopisać tak, jakby tego rzeczywiście chciał. Wbrew pozorom fakt, że kałuże na ulicach Londynu zniknęły, promienie słońca zaczęły oświecać twarze bladych zazwyczaj Brytyjczyków, a chmury zniknęły gdzieś poza Świętym Mungiem, nie oznaczał, że bez problemu wda się w łaski nowej roboty. Westchnął cicho, spoglądając tymczasem na zegar, tym samym nie mając zamiaru się spóźnić. Niezbyt wysoka sylwetka faceta, który miał na sobie proste, trochę luźne ciuchy, przeszła przez przechodniów, którzy również się spieszyli w pewien sposób, z dość widocznym zagubieniem szukając miejsca odbywania stażów. Tak. Depcząc w miarę spokojnie butami po kostce, która zdobiła specjalnie przeznaczone dla przechodniów dróżki, prze dostawał się przez kolejne tłumy. Niezbyt długo wskazówki zegara odliczały kolejne minuty, kiedy to Matthew przedstawił powód wizyty i bez problemu przedostał przez szybę domu handlowego. Znajdujący się na drzwiach napis skutecznie odstraszał mugoli, albowiem nikt raczej nie chciałby tam wejść ze względu na trwający remont. Niebieskie oczy zwróciły się zatem w stronę Szpitala Świętego Munga, a raczej zawartości, mając nadzieję na to, że pierwsze chwile w tym nietypowym miejscu będą raczej dobre. A może mu się poszczęści? Nim się jednak spodziewał, od razu chwycił go niezbyt zadowolony szef, spojrzeniem oczu analizując to, jak wygląda, jaką ma postawę, a przede wszystkim budując sobie zdanie na jego temat. Niezbyt przyjemna sytuacja, której raczej stażysta nie będzie wspominać dobrze. Matthew, całkiem zagubiony już faktem, że na początku musi się wszystko sypać, westchnął na tyle cicho, by nie musiał słuchać jednej z uwag, które mogły go w jakikolwiek sposób przekreślić ze stażów - a przynajmniej sam tak uważał. Lepiej byłoby nie zwracać na siebie uwagi, jednak tym razem mu się nie udało i zwyczajnie musi ponieść konsekwencje takiego stanu rzeczy. Zawsze mogło trafić na kogoś, kto gorzej wytrzymałby coś takiego, czyż nie? I o ile nie mógł się przekręcić na pięcie, sam opiekun zauważył to, że po dłuższej chwili wymiany zdań poprzez mowę ciała, Alexander wygląda na typowego obiboka - i nie zaczął szczędzić mu uwag ze względu na taki stan rzeczy. Posprzątanie miejsca po pacjencie? Docinka gwarantowana. Chęć pomocy? Tutaj również. Jednak było jeszcze gorzej, niż się spodziewał, gdyż stres zaczął działać o wiele mocniej i z o wiele większą częstotliwością, przez co każdy przedmiot, który brał, wylatywał mu z rąk jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - i to dosłownie! Czyżby ktoś rzucił na niego okrutną klątwę? Sam nie wiedział, a jedyne, na co liczył, to jakiś cud, że zdoła opanować jeszcze bardziej drżące dłonie, które odmawiały posłuszeństwa. Może kiedyś był niezdarą, jednak zazwyczaj dawał sobie z tym rady, a teraz? Nie ma bata, idzie to w jeszcze gorszym kierunku, niż się spodziewał. Jeszcze do tego dociekliwe uwagi ze strony współpracowników... Na które jednak starał się nie zwracać uwagi, jednak jego empatyczność dała się we znaki, doskonale wysyłając sygnały do otoczenia, że na pewno nie czuje się swojo z tym, że jest nazywany nie po imieniu, a bardziej jako "Niezdara". No cóż, nie zawsze droga jest prosta, nieraz musi mieć ostre zakręty oraz wkurzające kolce.
Po ukończeniu szkoły. Pierwszy etap Kostki: 6 Uśmiechnął się słabo, gdy wreszcie dostał się do Szpitala Świętego Munga w Londynie. Pogoda tego dnia nie dopisywała, zatem młody czarodziej postanowił nie uzależniać swojego humoru od tego, czy zza szybami świeci słońce, oświetlając tym samym twarze bladych przechodniów, czy może kropelki deszczu ścigają się nawzajem, pozostawiając charakterystyczny szlak na szybie. Doskonale wiedział o tym, że i tego dnia może mu się nie udać, wszak nie należy do osób nieomylnych, a do błędu raczej potrafi się przyznać - by z pokorą schylić ku ziemi głowę oraz pokazać pewnego rodzaju uległość. Niczym pies, który zrobił coś głupiego i tylko czeka, w tym deszczu, który nawilża jego sierść, na karę ze strony właściciela. Poprawiwszy okulary, wszedł na pierwszy etap kursu, który, jak miał nadzieję, uda mu się w jak najlepszym porządku. Ale czy aby na pewno? Przecież zawsze stres może go zjeść, koszula niewinnie pogięta stać się obiektem kpin, a nietypowy umysł zaszkalowany przez osoby znajdujące się na terenie placówki. Nie ma sensu stać w miejscu, należy umieć podjąć się kolejnych kroków. Nawet tych najmniejszych, byleby się nie zawiesić w miejscu i nie musieć sięgać w najgłębsze zakamarki umysłu. Pierwsze zlecenie, jakie dostał, nie było złe, wręcz przeciwnie - uwielbiał wszelkiego rodzaju zwierzęta, czy to te magiczne, czy mugolskie, wszystko było mu jedno. Zawsze, ale to zawsze miał przy sobie coś dla psin, które znajdował przypadkiem na drodze, zyskując ich zaufanie. Westchnął głębiej, chowając jedną z dłoni do kieszeni ciemnobrązowej kurtki, mając nadzieję na to, że mu się uda. Nie. Wiedział, że mu się uda. Ale... Uwarzenie Szkiele-Wzro nie poszło zbyt dobrze, no ba, zamiast pomóc sówce, jeszcze bardziej pogorszyło jej stan, a skrzydło zaczęło niemiłosiernie puchnąć. Na szczęście Matthew ogarnął się i zgłosił ten fakt Uzdrowicielowi, starając się, aby ptaszyna przypadkiem nie zrobiła sobie większej krzywdy - gdyż, jak na złość, mężczyzna musiał coś spartaczyć. Grunt, że zachował zdrowy umysł i przyznał się do błędu, czyż nie?
Etap drugi Kostki: 6 Jakoś to szło. Nie żeby młodzieniec narzekał na swoją robotę, no ba! Kurs mu się spodobał, a przecież aż tak źle być nie może. Dotarł zatem do placówki, gdzie odbywał odpowiedni kurs, rzuciwszy okiem na godzinę, która znajdowała się w centrum handlowym - nie był spóźniony, tle dobrego. Ciepłe spojrzenie oczu powędrowało zatem na manekina, wytłumaczył mu powód wizyty oraz przeszedł przez szybę, bezpiecznie docierając do Szpitala Świętego Munga. Poprawiwszy swoje ubrania, tym razem czuł, że uda mu się poprawnie wykonać zadanie, jakie zostanie zlecone w celu sprawdzenia jego wiedzy. Miał tylko nadzieję, że nie będzie ono zbyt wymagające, wszak szkoda by było, gdyby ponownie zawalił sprawę, a warto dodać, że dotyczyło to sowy, a tym razem może mieć z gorszym przypadkiem do czynienia! Ale wiedział, że w tym zawodzie nigdy nie będzie łatwo, zawsze znajdzie się coś do roboty, serce czasami wytrzymać nie może, a przemęczony mózg ma ochotę odpocząć. Powitał się zatem z Uzdrowicielem i przystąpił do odpowiednich działań. Pufki. Od kiedy pamiętał, zawsze chciał mieć pufka - to takie miłe, fajne stworzenie, które jednak trudno jest oduczyć złych manierów, a fakt, że bywają urocze i zabawne, spowodował, że dosłownie każdy młody czarodziej chce go mieć w swoim domu. Osobiście miał z nimi do czynienia, przyjaźnie mruczą oraz, niestety, gdy są głodne, jedzą wszystko, co popadnie. Chociaż raczej nie chciałby, żeby takie stworzenie jadło jego smarki - ze względu na to, że nie jest to zbyt higieniczne, no ale ten fakt należy do jednego z głównych powodów, z jakiego dzieciaki chcą mieć taką kuleczkę w swoim domu. Tym razem jednak miał coś innego do roboty, gdyż zwierzak zetknął się z Brudawkolepem - przez co zachował odpowiednie środki ostrożności. Pupil, który przebywał w dzbanie, musiał zostać w jakiś sposób wyjęty z kryjówki, ale tak, żeby Matt nie miał do czynienia z pewnego rodzaju pasożytem. Naprawdę nie byłoby to zbyt przyjemne doświadczenie, gdyby i on stał się poszkodowanym, dlatego rozejrzał się dookoła trochę zagubionym wzrokiem, zauważając bez trudu położoną nieopodal rękawicę ze smoczej skóry. Założył ją, wyciągnął zawartość z dzbana, a następnie chwycił wolną ręką za różdżkę z rdzeniem z pióra feniksa, wypowiadając jedno proste zaklęcie. - Vulnus alere. - proste słowa wydobyły się z ust młodzieńca, zaś pufek w prostym, ale za to jak w pięknym stylu, został uleczony z przypadłości. Jedyne, co mógłby w tym momencie zrobić, to pogratulować samemu sobie, jednak zamiast tego poczuł, że Uzdrowiciel poklepał go po ramieniu, oznajmiając, że przeszedł do następnego etapu.
Etap trzeci Kostki: 4, 4 Dzisiaj coś dziwnie czuł, że będzie sporo stresu na oddziale. Niby mógł to wszystko rzucić bez problemu w kąt, zgasić wszelkie nadzieje, jednak to byłoby dość nietypowe w jego przypadku. Postanowił jednak podtrzymać płomień, który powodował topienie się wosku, biorąc udział w ostatnim etapie kursu - który, zobaczymy, jak mu poszedł. Wpierw jednak musiał dostać się do placówki, zatem powtórzył podstawowe kroki, westchnął cicho, udał się na odpowiednie piętro, by móc się w jakikolwiek sposób przygotować. Ostatni etap poszedł nieźle i nie musiał zbytnio martwić się tym, że jego wiedza na temat magicznych stworzeń jest bliska zeru. Usiadł zatem na krześle, rozsiadł się wygodnie, poprawił płaszcz, położył na chwilę okulary oraz zarzucił wzrokiem na sufit. Na razie mógł tyle zrobić - no właśnie, na razie. Bo nie wiedział, co go dokładnie czeka, a przede wszystkim jaka dawka stresu zostanie mu zaserwowana. Już po paru chwilach przyszedł do niego Uzdrowiciel, zapraszając go wręcz z kamienną twarzą do tego, co się działo na sali. Krzyki, płacze, czyli wszystko to, co powodowało, że adrenalina wzrastała, ból głowy nie chciał przeminąć, a myśli mieszały się z tym, co dzieje się dookoła. Uśmiechnął się słabo, sięgając po to wszystko, czego zdołał się nauczyć, jednak powtarzające się pytania bez problemów dezorientowały praktykanta. Rodzice nie dawali spokoju personelowi w diagnozowaniu stanu poszkodowanego, przez co zagubienie nasiliło się, a stres dodatkowo spowodował większy ból głowy, z którego nie mógł się przez jakiś czas wyrwać. Myślał. Za dużo myślał. Za dużo tego wszystkiego. Dziecko wyglądało z zewnątrz w porządku, jednak ból skierowany był na prawej ręce, z charakterystycznym zabarwieniem - zapytałby się zatem, co się działo przed tym zdarzeniem, jednak najpierw musiał sam się uspokoić. Przymknął dosłownie na chwilę oczy, starając się znaleźć jakiś punkt zaczepienia, przez który nie będzie musiał odczuwać jeszcze większego przytłoczenia sprawą, z jaką miał w chwili obecnej do czynienia. Prześwietlenie. - Surexposition.- używając tego zaklęcia, wiedział, że na jakiś czas przykuje uwagę rodziców dzieciaka, tudzież uważnie obserwował dalsze informacje przekazywane przez czar. Różdżka po chwili powróciła do swojej pierwotnej kryjówki, a diagnoza była dość prosta do odkrycia - złamanie kości przedramienia oraz stłuczenie obojczyka z lekkim pęknięciem. Teraz można było łatwo podjąć kolejne kroki. Odpowiednie zaklęcia, jedno do nastawienia, drugie do unieruchomienia kończyny - za jednym razem Locus, za drugim - Ferula. Cicho, spokojnie, zaś nadszaprane nerwy rodziców próbował uspokoić ciepłym głosem, aczkolwiek trochę zająkanym. Udało mu się! Ale jeszcze długa droga do bycia Uzdrowicielem.
Z.t
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew wiedział, że jego ścieżka jest kręta oraz bardzo trudna do przejścia. Mało kto jest w stanie normalnie myśleć oraz nie stracić umysłu, kiedy wie się o tym, iż najbliższe osoby odsuwają się od życia za każdym zrobionym do przodu krokiem. To tak, jakby przeszłość pozostawiało się w tyle, za nieprzyjemną, chłodną mgłą. Jakby rzeczywiście wizja ta stawała się być niczym innym jak tylko pustą nadzieją na lepsze jutro, a nic nie trzyma człowieka na duchu, jak właśnie wiara w coś, co się praktycznie nigdy nie wydarzy. Jednak... Nie miał prawa narzekać. Zawsze mógł nie skończyć szkoły, zawsze mógł zatrzymać się w swoim rozwoju umysłowym, zawsze mógł zaszyć się w swoich czterech kątach, pijąc herbatę z mlekiem, lecz zamiast w filiżance, to w zwykłym, bladym kubku. Zamiast brnąć naprzód, zostawałby w tyle, zasłaniał mieszkanie firankami, by żadne promienie słoneczne nie dochodziły do pomieszczeń, a bezradny wzrok wbiłby w ścianę, zastanawiając się nad tym, czy kiedykolwiek to wszystko miało sens. Owszem, miało, kiedy to trzymał się jakiegoś punktu zaczepienia i nie pozwalał, by negatywne myśli żerowały na jego umyśle jak najprawdziwsze pasożyty. Przywyknął do faktu, iż zawsze, gdy chce dostać się do szpitala, musi porozmawiać z manekinem ustawionym nieopodal drzwi, na których widniał napis o zaistniałym w centrum handlowym remoncie. Zawsze zastanawiało go to, czy naprawdę ludzie, którzy omijają ten teren szerokim łukiem, wierzą w to, że coś tam się dzieje, że panuje tam przemeblowanie, że palce rysujące kłamstwo za pomocą prostego, jedwabnego dotyku, tak naprawdę uciszają. Przedstawiwszy się z celem wizyty, już po chwili dostał się bez problemu do Mniejszej Izby Przyjęć, witając się jednym z Uzdrowicieli. Niektórzy kojarzyli go ze względu na fakt, iż całkiem niedawno robił kursy na asystenta, jednak jego ambicje są większe niż ktokolwiek byłby w stanie się spodziewać, tudzież po wcześniejszym ustaleniu pojawił się z zamiarem zwiększenia swoich kompetencji zawodowych.
Etap I - wypadki przedmiotowe Kostki:3 Dzień jak dzień, powiadają. Typowe przypadki, typowe wypadki, typowe dosłownie wszystko - procedury, wypełnianie papierków, dbanie o pacjentów. Kiedy to pełnił podstawowe funkcje, dostał ze strony opiekuna pewnego rodzaju zlecenie, na które był średnio przygotowany, gdyż dotyczyło to wypadku przedmiotowego, a dokładniej rzec wytłumaczywszy - eksplozji kociołka z eliksirem Eksplodującym. Rany, które otrzymał pacjent, na pewno nie były przyjemne, więc nawet nie stając się Sherlockiem, miał możliwość stwierdzić, że nie każdy jest w stanie wytrzymać takie obrażenia. Rzucił trochę spokojniejszym spojrzeniem w jego stronę, zaglądając w najciemniejsze zakamarki umysłu po poradę. Poparzenie klatki piersiowej nie wyglądało na zbyt przyjazne, a na pewno mogłoby w najgorszym przypadku dojść do poparzeń układu oddechowego, a wtedy miałby naprawdę mało czasu. Chwilę pomyślał nad Fringere, lecz w miarę szybko przypomniał sobie, że nie jest tutaj po to, by łagodzić objawy, a zwyczajnie leczyć. Episkey wydawało się być dobrym pomysłem, lecz nie wiedział, czy zadziała z wymaganym skutkiem, zaś rany, jakie otrzymał chłopak przy nieumiejętnym mieszaniu substancji w kociołku, mogły być odporne na działanie dość podstawowego zaklęcia. Matthew wolał jednak na początku sprawdzić, czy wszystkie urazy są zewnętrzne i czy przypadkiem substancja nie napsociła w organizmie, dlatego wykonał badanie diagnostyczne na sam początek. Przyłożył różdżkę i użył odpowiednich zaklęć, by następnie zawrócić po eliksir, który doprowadziłby poszkodowanego do o wiele lepszego stanu. Jak się jednak obrócił na pięcie, jak jednak odwrócił od niego dosłownie na chwilę wzrok, zauważył, że pacjent, wbrew zdrowemu rozsądkowi, zniknął. - Leon, widziałeś pacjenta z poparzoną klatką piersiową i paskudną raną na ręce? - zapytawszy się, wbił następnie wzrok w jak najdalszy punkt, byleby zachować należyty w tej sytuacji spokój. Jego wszelkie nadzieje zniknęły wraz z chwilą, gdy pomocnik widocznie zaprzeczył. Wytłumaczywszy całą sytuację, wziął głębszy wdech, by przypadkiem nie zwariować w mniej zdrowy sposób oraz zaczął rozglądać się za osobą, która najwidoczniej nie była zadowolona z oferowanej przez niego pomocy. Zbyt długo to jednak nie trwało, gdyż po kilkunastu minutach został on znaleziony i skierowany na leczenie, zaś kursant mógł odetchnąć z pewnego rodzaju ulgą. Doskonale wiedział, iż następnym razem nie będzie mógł doprowadzić do takiej sytuacji.
Etap II - urazy magizoologiczne Kostki:5 Następny dzień być może nie mógł pochwalić się przepiękną pogodą i jasnymi promykami słońca, jednak Matthew starał się nie dopuszczać do swojej głowy negatywnych myśli na temat kursu, jakiego się podjął. Na pewno mężczyzna nie chciał wpaść w pułapkę umysłu, która zdarza się bardzo często u osób, gdzie w niektórych momentach człowiek ma ochotę powiedzieć "dość", pozwolić wydostać się wdechowi z płuc w postaci błagalnego krzyku oraz zapomnieć. W chwili obecnej siedział na krześle, wgapiając się ciepłymi, przyjaznymi oczami w stronę sufitu, który czasami zdawał się być tylko iluzją spadającą na jego puchaty łeb. Takie wyobrażenia zdarzały się jednak na tyle rzadko, że nie musiał się martwić, iż kiedykolwiek stanie się to rzeczywistością, a potwory z wyobraźni przejdą do świata, w którym istniał pod postacią cielesną - gdyż duchowo był całkowicie gdzieś indziej. Nie spodziewał się jednak nagłego przypadku, który wymagał pomocy w trybie natychmiastowym. Zawróciwszy zamyślonymi oczami, mrugnął kilka razy w stronę przełożonego, wstając z krzesła oraz nie mogąc uwierzyć własnym uszom na początek - poskładanie kogoś do kupy po ataku hipogryfa? Doskonale wiedział o tym, że te stworzenia należą do dumnych oraz bardzo łatwych do urażenia przez brak należytych manierów oraz środków ostrożności. Nieraz miał z nimi do czynienia, przez co uznawał je za naprawdę piękne stworzenia - które wymagają, jak każdy inny, specjalnego traktowania. Westchnął głębiej, by następnie przejść do miejsca, gdzie znajdował się pacjent. Z informacji, jakie uzyskał, miał stuprocentową pewność, że nie obyło się bez poważniejszych urazów w postaci połamania kości. Nie spodziewał się jednak złamania otwartego, na które być może nie zadziałał wymiocinami wprost na Uzdrowiciela, ale na pewno poczuł, że w pewnym stopniu lód załamuje mu się pod nogami. Wziął głębszy wdech, rzuciwszy być może nie tyle przerażonym, co bardziej współczującym spojrzeniem, by po chwili przejść do odpowiednich działań. Matthew wiedział doskonale o tym, że samym przyglądaniem się w jego stronę oraz przyjmowaniem krzyku spowodowanego bólem, nie pomoże, i choć zaczęło mu się kręcić w głowie, sięgnął głębiej po odpowiednie informacje, starając się zachować przy swoich działaniach racjonalność. Pierwsze chwycił za eliksir Spokoju, który podał następnie pacjentowi, by móc go zbadać w mniej napiętej atmosferze - a ta zgęstniała wraz z jego przybyciem na oddział szpitalny. Następne czynności poszły niezwykle łatwo - odpowiednie zaklęcia do nastawienia kości, zasklepienia ran i możesz być z siebie dumny, Matt. Na tyle dumny, iż straciłeś przytomność i wywaliłeś się na podłogę szpitalną, prawdopodobnie ze stresu wynikającego z bycia pierwszy raz w takiej sytuacji. Uderzywszy swym ciałem o zimną płytkę, był praktycznie nieobecny przez parę minut, dopóki nie został ocucony. Co prawda Uzdrowiciel był dumny z jego roboty, aczkolwiek sam fakt zaistnienia sytuacji, w której mdleje prawdopodobnie na widok obrażeń, dał mu jasno do zrozumienia, że przed nim jeszcze długa droga.
Etap III - zakażenia magiczne Kostki:2 Zakażenia magiczne były tym, co staje się jednym z największych zagrożeń, jeżeli chory nie zostanie odpowiednio odizolowany od otoczenia na czas przyjmowania leków w celu wyleczenia z choroby. I chociaż Matthew starał się zrobić wszystko, by jak najlepiej zdiagnozować choroby, wiedział, że nie jest nieomylny i za każdym razem może popełnić błąd, za który zapłaci nie on - tylko właśnie pacjent. Mężczyzna doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że ludzie powierzają w jego ręce nieraz swoje życie, a nawet jednorazowa pomyłka może zakończyć się ogromną tragedią. Starał się nie zarażać swojego umysłu tymi myślami, lecz musiał przyjąć do wiadomości, że nie zawsze będzie w stanie kogoś uratować. Najważniejsze, że podejmuje się jakichkolwiek kroków, które są w stanie wpłynąć na późniejszą jakość życia wczesniej chorego - miejmy nadzieję, że na dobre. Dzisiaj jednak został poddany pewnej rodzaju próbie, która miała na celu sprawdzić jego wiedzę z zakresu chorób należących do świata magicznego. I tego dnia, niestety, przyszło mu się porządnie machnąć. Nie wiedział, jakim cudem, ale mimo wszystko fioletowe bąble na skórze pacjenta zdiagnozował jako Smoczą Ospę, nakazując izolacji chorego na czas rekonwalescencji. Wiedział, że odpowiada za czyjeś życie, aczkolwiek nauka najwidoczniej kompletnie mu się pomieszała jak wyczucie różnicy między snem a rzeczywistością. Jak na złość pomylił lekarstwa, które mimo wszystko zadziałały, a sprawa kompletnie ucichła. Siedząc przy biurku, powoli ocknął się z głębokiego snu, spowodowanego prawdopodobnie tym całym kursem, podniósł głowę do góry, odkrywając oczy za włosami i zdał sobie sprawę, że tak naprawdę prześlizguje się z jednego etapu do drugiego na kompletnym farcie.
Etap IV - zatrucia eliksarne i roślinne Kostki: 6, 6 Kolejny dzień i kolejny przypadek, w którym musiał zainterweniować. Być może deszcz uderzający bezlitośnie o szybę nie przyprawiał go o dobry nastrój, jednak jak wcześniej nie dał sobie wmówić, że pasmo porażek wynika z tego, w jaki sposób interpretuje pogodę. A była ona... no cóż, nie w jego typie. Zdawała się być smutną, przywołując na myśl same najbardziej wpływające na niego wspomnienia, które z czasem wgryzały się w niego jak wygłodniałe psy puszczone na łowy po tygodniu głodzenia. Świat mugolski był mu mniej obcy niż świat czarodziejski i nie był z niego w stanie normalnie zrezygnować. Bo, nawet jeżeli ojciec wprowadzał go w te wszystkie rzeczy i wywołał w nim miłość do stworzeń oraz ich życia, czuł się również zobowiązany wobec tych, co nie mają do czynienia z magią. Jednak... nie można pokazywać swojej prawdziwej tożsamości osobom, które nie są w tym wtajemniczone. Westchnęwszy cicho, otrzymał kolejnego pacjenta. Rzuciwszy wzrokiem na poszkodowanego, nie wiedział, co może być przyczyną jego negatywnego stanu. To znaczy się, zielona twarz na pewno była jednym z objawów jakiegoś zatrucia, jednak nie był pewien, do czego to dokładnie należy. W wolnej chwili zatem Matthew chwycił, siedząc przy biurku za jedną z książek, mając nadzieję na to, że znajdzie coś, co rzeczywiście będzie odpowiadało opisem do wyglądu i stanu tego, kto trafił na oddział. Oczy dokładnie wędrowały od linijki do linijki, wchłaniając coraz to większe dawki wiedzy, myślał nad tym, co może być główną przyczyną, jednak bezskutecznie. Okulary poprawiał co chwila z faktu, że będzie musiał iść z tym do swojego przełożonego. A co, jak wyjdzie na kompletnego idiotę? A co, jak się ośmieszy i szef się wkurzy? Nie wiedział, co ma robić, ale równie dobrze siedzienie cicho na jednym krześle nie spowoduje, że rozwiązanie przyjdzie do niego na nóżkach lub otrzyma skrzydła i przyleci. Niepewnie zatem podszedł, trochę zagubiony, do osoby odpowiedzialnej za jego kurs, jednak zamiast otrzymać odpowiednie wsparcie, otrzymał na tyle odpowiedni ochrzan, gdyż ten nie miał zbyt dobrego humoru i nie docenił jego chęci, każąc przyjść następnego dnia poprawić ten etap. No cóż, nie masz dzisiaj szczęścia, Alexander!
Poprawa Kostki:3 Matthew nie mógł zrozumieć tej nocy, dlaczego przełożony się na niego wkurzył. Być może miał zły dzień? Być może zła pogoda mu się udzieliła? Cholera wie, jednak nie zamierzał aż nadto zwalać na siebie winy za to, że czegoś nie wiedział, no ba, postanowił zagłębić się bardziej w temat zakażeń wynikających ze strony organizmu. I chociaż sumienie go gryzło, że mógł w jakiś gorszy sposób wpłynąć na mężczyznę, zasiewając małe, niewinne nasionko, to nie mógł siedzieć w miejscu. Przed położeniem się spać chwycił się poważniej za materiały, które znalazł, by następnie je przestudiować - gdyż są błędy to on będzie w przyszłości płacił, a chociaż niewiedza nie jest czymś, za co powinno się karać, w jego zawodzie nie powinna występować. Nawet delikatnie przeciął sobie palec, starając się przewrócić papier, chwycić go, wyczuć jego chropowatość. Przyszedł do pracy, by poprawić tę część egzaminu. Wierzył, że tym razem mu się uda, zaś do pacjenta przystąpił z pewnego rodzaju spokojem, który być może udzielił się choremu. Ta sama sytuacja, więc źle być nie może. Spojrzał ciepłymi, jasnymi oczami w jego stronę, podniósł delikatnie kącik ust do góry oraz stojąc przy jego łóżku, zaczął tłumaczyć wszystko po kolei. - Musiał pan zjeść Langustnika, który wyglądem przypomina homara. Należy jednak do gatunku trujących, a nawet jego obróbka nie spowoduje, że toksyny znikną z organizmu stworzenia. Podamy panu odpowiednie eliksiry, które zmniejszą skutki oraz wyleczą z zatrucia. - oznajmiwszy, spojrzał na przełożonego, który najwidoczniej był tym razem zadowolony i nie udzielił mu się zły humor. No ba! Nawet pojawił się kciuk podniesiony w górę! Czyżby zbliżał się ku końcowi?
Etap V - urazy pozaklęciowe Kostki: 4 Z zaklęć nigdy nie był dobry, no ba, bardzo często miał z nimi problemy, a gdyby ktoś go zaatakował, obrobić by się obronił, lecz zrewanżował - niekoniecznie. I chociaż w niektórych przypadkach znajomość takich rzeczy naprawdę się przydaje, to potrafiłby zrobić coś złego tylko w sytuacji, gdzie byłoby zagrożone życie innych osób. Jednak... kim on jest, by decydować o czyimś losie? Sam nie wiedział. Zbliża się ku posadzie Uzdrowiciela, tylko nie wiedział, czy da sobie z tym radę, a przede wszystkim - czy zostanie zaakceptowany w kręgu mało znanych osób? Przewrócił oczami, wbijając swój wzrok na sufit, który zdawał się na niego spadać, a światło nieprzyjemnie biło w oczy, dezorientując go jeszcze bardziej. Zawsze coś musi mu przeszkodzić w tonięciu w morzu własnych myśli, aczkolwiek bardziej to zadziałało niczym koło ratunkowe. Nie mając czasu się w ogóle zastanowić, otrzymał kolejny przypadek, lecz tym razem z zasięgu urazów pozaklęciowych, które nie należały raczej do jego koników. A jeszcze o tym nie wiedział, jednak musiał zdać się na los, że będzie to dość prosty przypadek, gdzie jego szare komórki nie nadstawią znowu karku na stres. Zaklęcie Remordeo... Coś o nim słyszał, jednak za mało, by móc być w stu procentach pewny w tej kwestii, a widok biedaka, który nie mógł złapać powietrza, wymiotował i miał biegunkę, co chwilę latając tam i z powrotem do ubikacji, na pewno wywoływał u niego pewnego rodzaju współczucie. Sam nie chciałby się znaleźć na miejscu chorego, wszak odwiedzanie co chwilę ubikacji przy możliwości odwodnienia nie było zbyt ciekawe. Nim jednak zdołał dokładniej chwycić za miksturę, popełnił poważny błąd, podając mu coś innego, a dokładniej rzecz mówiąc eliksir, który spowodował u niego krwawienie ze wszystkich otworów, które znajdują się na całym ciele. Zrozumiał, że musi szybko działać, zatem niemalże w trybie natychmiastowym chwycił za różdżkę i rzucił Haemorrhagia Iturus, by zatrzymać nieprzyjemnie płynącą krew. Tyle mógł zrobić - zachować w danej sytuacji stalowe nerwy. Zauważył jednak, że tylko przez ten refleks zdołał przystąpić do egzaminu... Czyżby nadawał się na Uzdrowiciela?
Test Kostki: 7 Dzisiaj chyba nie był jego szczęśliwy dzień. Test, który otrzymał do rozwiązania, był o wiele trudniejszy, niż mógł się spodziewać, a być może powinien bardziej się przygotować do takiego stanu rzeczy? Być może.
Poprawa Kostki: 12 Studiował dniami i nocami, aż wreszcie udało mu się za drugim podejściem - zdał, zadowolony odebrał dyplom i ruszył siną w dal, jednocześnie dziękując przełożonemu za kurs.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Dni mijały, dni upływały, raz atmosfera stawała się iście gorąca, jak gdyby coś się mściło na młodym stażyście, jednak mimo wszystko czuł, że jakoś zaczyna się wczuwać, pomimo wcześniejszych wpadek i tego, co szef zaczął o nim sądzić. Nie każdy chciałby być uznawany za kompletnego obiboka, czyż nie? A co najgorsze, pracowity Puchon, a raczej absolwent Hogwartu, mógł się czuć tym faktem urażony, jednak doskonale wiedział, iż nie wszystko będzie szło po jego myśli, iż zawsze znajdą się jakieś przeciwności losu. Wiatr będzie wiał w przeciwnym kierunku, do którego zmierza, zaś rozgrzany do granic temperatur piasek niemiłosiernie zacznie uderzać w jego ciepłe, niebieskie oczy, które zacznie przymykać, idąc wręcz na ślepo, byleby dotrzeć do celu. W tym wszystkim był niestety sam – matka zniknęła, gdy był jeszcze młodym dzieciakiem, a ojciec znalazł sobie ciut lepsze zajęcie od zajmowania się synem, jednak nie potrafił mu tego wygarnąć za złe. No ba, akceptował rzeczywistość, nie mając zamiaru z nią walczyć na żaden z możliwych sposobów, chociażby ze względu na fakt, iż potrafi odpuścić w odpowiednim momencie. Jednak czy przecięcie relacji ojciec-syn wpłynęło na niego pozytywnie? Kiedy to siedział na drewnianym, niezbyt przyjemnym krześle, segregując drobne druczki oraz zajmując się typowo papierową robotą, znowu spojrzał na współpracowników, którzy, jak Ślizgoni, znaleźli w nim naprawdę ciekawą ofiarę do testowania granic jego możliwości. I chociaż Matthew wydawał się być niewinny na wszelkie możliwe sposoby, wystarczyło jedno słowo ze strony bardziej pewnych siebie uzdrowicieli, żeby znowu miał przechlapane, a droga, którą stąpa, ponownie porosły Jadowite Tentakule, mające na celu złapać ofiarę w swoje sidła oraz zatruć na śmierć. Westchnął ciszej, odkładając jedną z dokumentacji medycznych na bok oraz spoglądając na nich trochę podejrzliwym wzrokiem, choć już po chwili zdołał zrozumieć to, jaki błąd popełnił, okazując jedną z tych emocji, które przecież ukrywa w sobie i nie pozwala, żeby w jakikolwiek sposób wydostały się na zewnątrz. Przegryzł trochę nerwowo wargę, odwróciwszy wzrok i stuknął opuszkami palców o blat biura, który był pokryty delikatnie kurzem. Kto tu ostatnio w ogóle sprzątał? Mało go to obchodziło, skoro został sam, a zdenerwowane twarze z hukiem opuściły jego tymczasowe pomieszczenie do ogarniania papierkowej roboty. Ze stresu zaczął wszystko układać na ładną kupkę, a rękawem przetarł brud widniejący na materiale, z którego został wykonany mebel, chcąc jakby odreagować to, co się wydarzyło. Wziął głębszy wdech, wstał, kiedy to do biura wszedł wkurzony szef. - MATTHEW! - powiedział rzeczywiście wkurzony szef, a mężczyzna wyprostował się, zauważając to, że starszy stażem nie jest zadowolony z tego, co się tutaj dzieje. - Znowu się obijasz, już od początku Twojej pracy tutaj! - jego głos zdawał się być podniesiony, zaś struny głosowe zbliżały się do granic możliwości. Młodzieniec jedyne, co zrobił, to przełknął ślinę, czując, jak fala gorąca uderza do jego głowy, nie pozwalając przestać mu myśleć o tym, co się tu wydarzy. - Z-Zajmuję się wszystkim, segreguję dokumenty... - zawrócił spojrzeniem na jego wkurzone lico, chociaż w ogóle to nie uspokoiło persony odpowiedzialnej za jego pracowitość, której kolor twarzy stał się iście buraczany. Może powinien raz się ugryźć w język, byleby nie pogarszać swojej sytuacji? - JUŻ CI UWIERZĘ! NIE OBCHODZI MNIE TO, CO MASZ DO ROBOTY, POZOSTAJESZ OD TERAZ W PRACY CODZIENNIE O TRZY GODZINY DŁUŻEJ! - nim jednak Matthew zdołał zareagować, drzwi natychmiastowo zamknęły się, zaś huk rozniósł w całym szpitalu. To nie był zbyt szczęśliwy dzień. Kostka: 4
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Staże jak staże, mówili, byleby przejść przez nie oraz zapomnieć o wszelkich nieszczęściach, jakie człowieka jest są w stanie spotykać. Mimo wszystko czuł, że w jakiś sposób się tutaj dusi, że życie daje mu kopniaka w tyłek, nawet jeżeli stara się na tyle, ile to jest możliwe. Pierwsze kompletna niezdara, fajne przezwisko, a potem oczywiście zepsucie wszystkiego, bo jak żeby inaczej, Matt. A kogo możesz obwiniać? Tylko samego siebie. Te negatywne myśli krążyły po jego głowie, zaś sam stażysta uzdrowiciel czuł, że zostaje wrzucony do ciemnej jak smoła wody, czując, jak mrok opanowuje jego ciało, oczy nie mogą dostrzec najmniejszego światełka w ciemnościach, a płuca wypełniane są powoli wodą. Po chwili jednak wydostaje się na zewnątrz, by zaczerpnąć kolejnego wdechu, by nie przestać walczyć, by nadal brnąć do przodu, mimo tych przeciwności losu, wiatru wiejącego w jego twarz, oślepiającego narząd wzroku piasku, huku docierającego do uszu, ognia palącego jego szorstką skórę. Nie chciał przerywać tego wszystkiego, nie chciał upadać na kolana, uderzając twarzą w nieprzyjemnie zimny grunt, czując, jak chłodny deszcz zalewa jego ubrania, staje się nieodłącznym elementem życia i egzystencji na tym świecie. Obudził się, patrząc na kolejne docinki ze strony współpracowników. Może za nimi nie przepadał, jednak nie był w stanie stwierdzić, że ich nienawidzi ze szczerego serca - bo po prostu nie potrafił. Westchnąwszy cicho, zauważył wkraczającego do pomieszczenia szefa, kiedy to ten cały cyrk trwał i nie miał zamiaru zwyczajnie zniknąć. Co się okazało? Zwierzak szefa zniknął. Jego pupil, ochrzczony dość intrygującym imieniem, zwyczajnie zgubił się w szpitalu. Tylko pytanie... Kto normalny trzyma kota w miejscu, które powinno być względnie sterylne? No dobra, nie czas na spekulacje umysłowe, Matthew. Teraz masz okazję się wykazać przed szefem oraz mieć spokój do końca stażu, czyż nie? Skoro inni ruszyli na polowania dodatkowej chwały i sławy u guru, to dlaczego on miałby tego nie robić? Westchnął, wstając i dokładnie przypominając sobie opis kociaka - Maniuś, rudy, mały, a przede wszystkim urokliwy, po prostu karmelek słodkości. Wiedział jednak, jak to w poznanym to już przypadku, że rudzi są nieraz sprytniejsi, zatem na nic jego chęć wybicia się w oczach szefa - zwierzak raczej nie miał ochoty zostać złapanym właśnie przez niego. Przeszukał szafki, przeszukał mało uczęszczane miejsca, jednak zdało się to kompletnie na nic - wszędzie pustka, wszędzie brak jakiejkolwiek żywej duszy, która mogłaby pomóc mu w znalezieniu zaginionego zwierzaka. Jednak to, co go spotkało, przywróciło mu wiarę w jego pracę. Znajdująca się na biurku klatka zawierała w sobie kotowatego, który najwidoczniej nie był zadowolony z tego, iż został złapany, wykręcając swój pyszczek w charakterystyczną, smutną podkówkę. Matthew niepewnym krokiem podszedł do drewnianego blatu, zauważając przypiętą do "prezentu" karteczkę, skąd mógł wywnioskować, że ktoś mimo wszystko nie chciał, żeby stał się Panem Niezdarą, czując się w pewnym rodzaju winną osobą. Uśmiechnął się bardzo słabo, zastanawiając się nad tym, czy rzeczywiście wziąć pod skrzydła ten dość nietypowy, aczkolwiek cenny podarunek. Jeszcze raz rozglądnął się po pomieszczeniu, jednak najwidoczniej nikogo tutaj nie było. Czy może to zrobić? Czy może przyjąć coś, na co w żaden sposób nie zapracował? Tej pochwały przy pracownikach jednak się nie spodziewał, a przede wszystkim uderzyła ona Matthewa nagle, niczym piorun wynikający z gniewu bóstw znajdujących swoje miejsce wśród okrutnego nieba. To znaczy się, wiedział, że jakoś zadziała tym razem pozytywnie na samego siebie, przynosząc Maniusia prosto do przełożonego, lecz nie był w stanie przewidzieć tego, iż ten go zaciągnie przed wszystkich pracowników. Nie wiedział, co ma dokładnie powiedzieć w obecności tylu osób, ale najważniejsze, że nie znalazł na to okazji, jedynie obserwując cały zbieg zdarzeń. I jeszcze otrzymał dodatkową premię! I jakoś tak minęły te staże we względnym już spokoju, wykonując swoją robotę z mniejszą dawką stresu, niż do której zdołał przywyknąć. Pakując swoje pozostałe rzeczy, które przyniósł przez fakt zamieszkiwania tutaj po godzinach, zdołał zauważyć drobny podarunek - czy to ze strony pracowników, czy to ze strony szefa. Rzuciwszy na niego okiem, zrozumiał, że to nie jest zwykły przedmiot - Lewitujący Kapelusz znalazł się w jego dłoniach, prawdopodobnie w ramach rekompensaty za te wszystkie niedogodności wynikające ze stażu. Matthew ostatni raz pożegnał się z byłymi współpracownikami, wspominając, wbrew pozorom, nawet miło tę dziwną, niecodzienną pracę.
Dziewczyna westchnęła cicho, stając przed wejściem do szpitala i zaciskając dłoń na rączce od torebki. Gdy tylko ukończyła szkołę i odebrała oceny z egzaminów końcowych, zaczęła rozglądać się za potencjalnymi kursami, które mogłyby poprawić jej start w przyszłość. Z racji tego, że ojciec zawsze powtarzał jej, że skupiając się na wielu rzeczach na raz — nie będzie dobra w niczym — zdecydowała się zacząć od uzdrawiania, zostawiając magiczne zwierzęta na następną okazję. Wspięła się po schodach, kierując do recepcji i podpisując miejsce na liście zaraz przy swoim nazwisku, tym samym zgłaszając gotowość do wzięcia udziału w kursie. Był to proces czasochłonny, podzielony. Pierwszym etapem był eliksir leczniczy i Pani zabrała ich do izby, w której mogli go przygotować. Alise pomimo dość miernych wyników z większości eliksirów, na tych leczniczych wyjątkowo się znała i potrafiła bez zerkania w recepturę je przygotować. Poszło więc jej dość gładko i sprawnie. Ostatecznie eliksir został wykonany poprawnie, a sówka, która miała być jej pacjentem wydawała się wdzięczna i zadowolona z tego, co krukonka dla niej zrobiła. Uśmiechnęła się, gdy zwierzę przyjęło porcję leku, a następnie zatrzepotało skrzydłami. I nawet dziobanie w palce i prośby o wypuszczenie na zewnątrz nie pogorszyły dziewczynie humoru. Zerknęła w stronę nadzorującego ich czarodzieja, a widząc jego uśmiech, była pewna, że zdała.
Etap II
Czas mijał, a razem z kolejnym tygodniem spędzonym na przygotowaniach, nadszedł czas drugiego etapu, do którego tym razem niezbędna była różdżka i znajomość zaklęć uzdrawiających. Tego akurat nie bała się wcale, to było jej najmocniejszą i najlepszą stroną. Bardzo dużo książek i notatek przygotowała z tej dziedziny, tak więc z pewnym uśmiechem podeszła do pufka, którego przyszło jej wyleczyć. Przyglądała mu się chwilę błękitnymi ślepiami, zaciskając palce na swojej różdżkę. Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby uniknąć jej przypadłości, która występowała na skórze po kontakcie z magicznym stworzeniem. Dostrzegając rękawice ze smoczej skóry, uśmiechnęła się pod nosem i sięgnęła po nie, następnie bezproblemowo i delikatnie wyjmując pufka. Nakierowała na niego różdżkę, rzucając odpowiednie zaklęcie i odłożyła delikatnie zdrowe już stworzonko, które wyglądało na znacznie bardziej zadowolone niż przed uleczeniem. Posłała pytające spojrzenie egzaminatorowi, który posłała jej promienny uśmiech i pokazał kciuk do góry. Znów sukces. Argentówna rozpromieniła się, zsuwając delikatnie rękawiczkę z dłoni i odkładając na miejsce, po czym po podpisaniu uzyskanego wyniku, opuściła szpital i wzięła się za przygotowania do kolejnego etapu.
Etap III
Była zdziwiona, gdy tydzień później zjawiła się w szpitalu i jeden z lekarzy zaprowadził ją na izbę przyjęć dla dzieci. Było tu głośno, gorąco i niezwykle stresująco. Wszystkie te maluchy z pełnymi łez oczyma, które darły się wniebogłosy bardziej ze strachu niż autentycznego bólu. Dzieci były jednak niczym w porównaniu z rodzicami, którzy byli jeszcze głośniejsi. Na myśl dziewczynie przyszli jej opiekunowie, równie nadgorliwi. Pokręciła głową, wciągając na siebie otrzymany fartuch oraz kartę pacjenta, po czym zaprowadzono ją do szlochającej dziewczynki w jednym z pokoi. Nie była chętna do badań, jednak blondynka miała doskonałe podejście do dzieci i zaraz uspokoiła ją bajką wyszeptaną wprost do ucha oraz obietnicą cukierka, gdy da się zbadać. Dziewczynka kiwnęła głową, powstrzymując kapiące łzy i przecierając oczy. Dzięki temu Alise mogła spokojnie wszystko sprawdzić oraz zanotować, w międzyczasie odpowiadając na pytania rodziców z uśmiechem. Rozumiała ich nerwy, chcieli wiedzieć, co dolegało ich maleństwu. Miała wiele cierpliwości, stąd też szybko ich uspokoiła, wypisując na karcie dodatkowe spostrzeżenia. Gdy pojawił się egzaminator i sprawdził jej wysiłek, wszystko się zgadzało. Przepisał dziecku leki, a jasnowłosą zabrał do jednego z pokoików i wypisał certyfikat, gratulując jej doskonale zdanych kursów i żywiąc nadzieję, że w przyszłości będzie pracowała w Mungu. Studentka uśmiechnęła się i podziękowała, po czym oddała fartuch i wsunęła dyplom do torebki, kierując się w stronę wyjścia z budynku, a następnie z uśmiechem na ustach ruszyła do domu.
z/t
Kostki Pierwszy etap: 4 Drugi etap: 5 Trzeci etap: 5
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nerwowo podchodził do własnych treningów, czuł - enigma zdawała się stawiać przed nim dotychczasowe wyzwania coraz większe i większe, nieznany szelest zakłócał myśli, kiedy to wreszcie zdołał powrócić do względnej normalności. No tak - powrócił z Meksyku, powoli zbliżała się rocznica jego narodzin, której aż tak nie świętował, choć specjalnie sobie załatwił chociażby dzień wolnego od nagminnych, pozbawionych przez większość sensu obowiązków. Niemniej jednak, mężczyzna żył tym zawodem, starał się pomagać, mimo że jego zdrowie psychiczne zbyt mocno cierpiało, pozostawiało cierpki posmak na języku, a każdy, kto go znał, zastanawiał się naprawdę i dorzecznie nad sensem jego istnienia, skoro nie odczuwa w żaden sposób przyjemności. Nie zmienia to faktu, iż zmienił się, starał się zmienić, starał się znajdować drobne drobnostki, starał się nie narzucać. Starał się powrócić do poprzedniej normalności, chociaż nie mógł cofnąć czasu; powoli, drobnymi krokami przełamywał własne bariery stawiane z roku na rok, co jednak nie szło mu zbyt dobrze. Potrzebował pomocy? Być może - bardziej chodziło tutaj o przewodnika, który przyczyniłby się do zmiany jego światopoglądu, pomógłby wyjść na ludzi. Na razie jednak zmagał się samodzielnie ze świadomością tego, iż powinien wziąć się w garść, byleby nie popełniać żadnych błędów i móc w spokoju zaznać smaku zwycięstwa - nawet wtedy, gdy jego praca nie polegała głównie na spijaniu wierzchniej tafli wody z pucharu. Nie bez powodu w Meksyku postanowił przeprowadzić dla siebie sam lekcję, dlaczego teraz miałby tego nie zrobić? Mniejsza izba przyjęć. Nawet jeżeli mijał ją codziennie, rzadko kiedy miał czas, by zwyczajnie stanąć w miejscu, rozejrzeć się dookoła, spoglądnąć na to, jak stażyści i kursanci zmagają się z trudnym okresem przygotowującym do pełnienia zawodu. Nie zmienia to faktu, iż w pewnym stopniu był z nich dumny, albowiem pracy tylko i wyłącznie dochodziło, a każde ręce zdawały się być doskonałą alternatywą dla nadmiaru obowiązków wynikającego z trudności podejmowanej się czynności. Potencjalnych stażystów przywitał z przyjemnym uśmiechem na licu - wiedział, że nie wszyscy mogą mieć szczęśliwe staże, sam jakoś nie mógł się pochwalić superowymi, co wynikało z prostej przyczyny złośliwości pracowników. Obróciwszy się na pięcie, Matthew ruszył w kierunku magicznych manekinów, służących do treningu magii leczniczej bez wpływu na zdrowie osób trzecich. Wiedział, że są one zarezerwowane dla części treningowej, nieraz dla uzdrowicieli dyżurnych, którzy prowadzą warsztaty, co nie zmienia faktu iż również sam miał do nich dostęp. Długo nie postanowił zagrzać miejsca - poprawił typowe lekarskie ubranie, by następnie wyciągnąć zza pazuchy różdżkę oraz przetestować własne umiejętności. Skupił się, aczkolwiek starał się nie odrzucać własnych emocji. Złamania otwarte nie należą do najprzyjemniejszych widoków. O wiele groźniejsze od tych zwykłych, zamkniętych, niosą ze sobą ryzyko wstąpienia złego bakcyla, zakażenia rany, zwyczajnego jej zepsucia, spowodowania martwicy przedzierającej się przez tkanki. Głęboki wdech rozniósł klatkę piersiową, spowodował powiększenie się objętościowo torsu uzdrowiciela, a kiedy to wypuścił go, bez problemu zdołał znaleźć równowagę między spokojem a porzuceniem w otchłań emocji. Nie miał zamiaru ich odrzucać, wręcz przeciwnie - chciał je zrozumieć, chciał je dotknąć, chciał, by stały się częścią jego. Jednocześnie zadawał sobie przez dłuższy czas pytanie, kogo tak naprawdę w środku trzyma i kogo wychował na łańcuchach, niemniej jednak zbyt długo przy tym nie wytrwał - skupiwszy się na leczeniu obrażeń, jakie miał manekin do ćwiczeń zaklęć. Wiedział dodatkowo o zakłóceniach wynikających ze złośliwości losu, niemniej jednak w żaden sposób nie starał się przelewać szali goryczy na gęstą atmosferę unoszącą się w szpitalu. - Locus. - rzuciwszy, zauważył, jak kość powoli powracała do swojego pierwotnego ułożenia, skutecznie otwierając ranę, która to zdobiła nogę. Zdawał sobie sprawę z tego, iż może to doprowadzić do wykrwawienia, dlatego zbyt długo nie zastanawiał się nad rzuceniem kolejnego czaru, które miało na zadanie zatrzymać nagły krwotok. - Haemorrhagia Iturus. - niemniej jednak, w pewnym stopniu różdżka została zablokowana, przez co zaklęcie nie wydostało się, a żadna z poświat nie zaczęła zdobić kunsztu mniejszej izby przyjęć. Uznał, że nie ma na razie czasu na ponowną próbę, dlatego skusił się bardziej na sięgnięcie po opatrunek jałowy znajdujący się na jednym ze stolików, zatrzymując wypływ niepożądanej wówczas cieczy. Niemniej jednak, długo to nie trwało, kiedy to materiał nasiąknął substancją na tyle, iż stał się bezużyteczny. Jeszcze raz. Inkantacja wydobyła się z jego ust, wypuściła próżnię myśli, tym razem bardziej skupiona oraz bardziej przeznaczona do pierwotnego użytku - krew przestała lać się charakterystyczną stróżką, skutecznie powstrzymując poszkodowanego manekina przed wykrwawieniem. Zdawał sobie sprawę ze słabości magii w tym obszarze, kiedy to liczy się czas, a szczęście bywa bardzo łudzące, wręcz iluzyjne. Tyle dobrego, że teraz mógł skupić swoje siły na zniwelowaniu skutków obrażeń. - Vulnera Arcuatum. - wydobyło się z jego ust, jednak zaklęcie w żaden sposób nie zadziałało, jakby było blokowane prze różdżkę. Alexander jeszcze raz zmarszczył brwi w zdziwieniu i powszechnej na sali irytacji, jeszcze raz wypowiadając inkantację zaklęcia, aczkolwiek bez skutku. Ponowna próba - tak samo. Już zdawało się, że podda się na tym procesie i sięgnie po eliksiry, kiedy to podjął się ostatniego testu, który zaliczył z sukcesem. Manekin uleczony, pozrywane segmenty skóry zlepiły się w jedną całość, zaś uzdrowiciel mógł odetchnąć. Chociażby na chwilę; chciał jeszcze się podszkolić, chciał podjąć się jeszcze kolejnej próby. - Alexander, ofiara niewłaściwego użycia czarów. - wypowiedziała jedna z pielęgniarek, skutecznie odrywając go od tej czynności. No tak, teraz pomocy potrzebował prawdziwy człowiek, a nie magiczny przedmiot. Wyprostował się, skupił na rzeczywistości, ruszył - ku obowiązkom i pracy.
Alinka wkuwała jeszcze przed wejściem na salę... Ale czuła się przygotowana. Pod względem intelektualnym, ale tak to zżerał ją stres. Próbowała wszystkich technik relaksacyjnych, których nauczyła się w Indiach, ale nic nie działało. Zbyt wiele zależało od tego kursu. Gdy ją zawołali, sapnęła tylko i na miękkich nogach weszła do środka. We względnym spokoju wysłuchała poleceń opiekuna i spojrzała na małą sówkę. Eliksir Szkiele-Wzro brzmiał banalnie łatwo, tak też się wydawał. gdy wlewała już gotowy wywar do gardzołka sówki. Zwierzę pohukiwało przyjaźnie, co dodawało odwagi Rosjance. Mo, do momentu, aż ta nie zaczęła dziobać jej ręki, domagając się wypuszczenia. Co oczywiście dostała, a już mniej przerażona Alina przeszła do kolejnego etapu
ETAP II
Nie było problemem wyciągnięcie pufka ze starego naczynia, zaklęcie zadziałało tak jak miało...Tylko, że po chwili po sali rozległ się przerażony pisk dziewczyny, ponieważ na jej ręce pojawiła się ogromna, brązowa skorupa. Usunięto jej to i kazano przyjść kolejnego dnia. Oczywiście, siedziała do nocy i uczyła się wszystkiego, co znalazła na temat tego choróbska. Podczas drugiego podejścia już wiedziała, co ma robić, a pufek był cały i zdrowy, tak jak jej ręka
ETAP III
Dla niej, była to najgorsza część. Rozkrzyczane dziecko, rozkrzyczani rodzice... Usadziła malucha na kozetce, rodzicieli na dwóch krzesełkach i kazała czekać. Choroba nie była trudna do rozpoznania, rodzice zaczęli dziękować jej, jakby była jakimś bóstwem... Gdy nagle wystąpiły pewne komplikacje. Czuwający nad wszystkim opiekun od razu zabrał się do działania. Dzieciak jednak zostanie na noc w Mungu... Kazał się douczyć Alinie, ale zdała ten kurs. Nareszcie!
Kurs na asystentkę uzdrowiciela, retrospektywnie - zaraz po ukończeniu Hogwartu.
Część pierwsza kursu (kostki: 3, 1)
Gdy ostatni rok w Hogwarcie dobiegł końca, a większość absolwentów udawała się na upragnione wakacje, Marlowe nie zwalniała tempa ze względu na konieczność odbycia kursu na asystentkę uzdrowiciela. Od października planowała rozpocząć studia w Riverside na wydziale leczniczym. Możliwie jak najprędzej chciała później podjąć kurs na uzdrowiciela oraz staż, toteż nie miała czasu do stracenia. Zamiast górskich łąk i krętych strumyków, czekały ją zatem trzy tygodnie ciężkiej pracy w szpitalu. Spodziewana trudność zadań wcale jej nie smuciła, przeciwnie; była podekscytowana. W pierwszym tygodniu polecono jej uwarzenie eliksiru Szkiele-Wzro i przetestowanie jego skuteczności na skórze chorej sowy. Wszystko byłoby cudownie, gdyby tylko nie ta kompletna, czarna dziura, która pożarła jej wszelką wiedzę na temat przygotowania tego eliksiru. Nie wiedziała już, czy to wynik stresu, czy może przejaw ignorancji przy powtarzaniu materiałów (Szkiele-Wzro… a, przejdę dalej, to proste przecież ), ale to nie miało już dzisiaj żadnego znaczenie. Tym, co się liczyło, był fakt, że kompletnie zawaliła pierwsze zadanie. Nie pozostało nic innego, jak wrócić do domu… Na tarczy. Po przełknięciu goryczy porażki, Marlowe przekroczyła próg szpitala bardziej zdeterminowana, z mocnym postanowieniem udowodnienia własnej wartości jako przyszłego potencjalnego uzdrowiciela. Tym razem wiedziała doskonale, co ma robić. Uwarzyła znakomity eliksir, a w podzięce sowa dziabnęła ją w palec, machając na odchodne uzdrowionym skrzydełkiem przed nosem. Brak sowiej wdzięczności nie wpłynął na nastrój Dahlii. Do kolejnego etapu kursu przeszła z przeświadczeniem, że już nigdy nie zapomni, jak przyrządzić Szkiele-Wzro.
Część druga kursu (kostki: 1, 3)
Drugi tydzień widniał pod znakiem zaklęcia uzdrawiającego. W tej materii Marlowe czuła się już znacznie pewniej, w końcu uczona była tego zaklęcia przez rodziców od najmłodszych lat. Jej pacjentem okazał się pufek, a wrogiem do pokonania – Brodawkolep. Trudność w tym wszystkim polegała na wyciągnięciu stworzonka ze skażonego dzbana, w jakim się znajdował. Prostym zaklęciem udało się tego dokonać bez komplikacji, a Brodawkolep pragnący dosięgnąć dłoni Dahlii, przegrał z kretesem. Przynajmniej tutaj zachowała godność od A do Z.
Część trzecia kursu (kostki: 5)
W trzecim tygodniu oznajmiono jej, że w końcu dostanie ludzkiego pacjenta, po czym zaprowadzono do gabinetu, przed którym czekało rozpłakane, wystraszone dziecko z niemniej zlęknioną matką. Marlowe wzięła głębszy oddech, nim poprosiła zainteresowanych do środka. Praca z dziećmi nigdy nie leżała w kręgu zainteresowań młodej absolwentki Hogwartu, bardziej ze względu na roszczeniowość i przedziwną agresję rodziców, aniżeli krzyki i strach małych pacjentów. Wiedziała jednak, że kluczem w tym wszystkim okaże się spokój i stanowczość zarazem. Fakt, że pochodziła z dużej rodziny, był tutaj wysoce pomocny – dobrze wiedziała, jak rozmawiać z dziećmi, zatem odwrócenie uwagi malca okazało się banalnie proste; wystarczyło tylko kilka słów połączonych z ciepłym uśmiechem. Mały pacjent przestał płakać i grzecznie pozwolił się zbadać. Nawet gradobicie pytań matki nie przeszkodziło Marlowe w dokończeniu zadania. Ostatecznie wszyscy wyszli z gabinetu zadowoleni, a najbardziej Dahlia, wiedząc, że właśnie ukończyła kurs i może pakować walizki – zasłużyła na wypoczynek w górach!
Kurs – uzdrowiciel retrospektywnie, zaraz po ukończeniu studiów w Riverside
Przyszedł czas na to, do czego przygotowywała się całe studia, a właściwie rzecz biorąc – całe życie pod herbem rodu Marlowe. Kurs na uzdrowiciela. Był to jeden z milowych kamieni w jej przyszłej karierze; kurs nadawał uprawnienia do wykonywania zawodu, na rzecz którego spędziła długie, ciężkie godziny przy książkach, nierzadko ocierając łzy i mając ochotę rzucić to wszystko i zniknąć w najodleglejszym zakątku Ziemi. Buzowały w niej skrajne emocje; z jednej strony ogrom radości i podekscytowania, że po latach nauki w szkole i na studiach, w końcu może zacząć działać praktycznie i zdobyć wymarzony zawód. Z drugiej zaś strony – presja tak znaczna, że przekraczając próg szpitala pierwszego dnia, czuła ogromny ciężar w sercu, jakby to zaraz ją mieli położyć w jednym z łóżek. Nie chciała rozczarować rodziny, ukochanego, profesorów, którzy przygotowywali ją do tego momentu, a przede wszystkim – nie chciała rozczarować samej siebie. Porażka jest jednak nieodłączną częścią życia w każdym jego aspekcie i bardzo trudno jej uniknąć, zwłaszcza na tak wczesnym etapie zawodowej ścieżki. Marlowe miała się o tym dobitnie przekonać.
Część 1 (kostki: 2; 3) Pierwszy dzień opiewał w zmagania z wypadkami przedmiotowymi i już na dzień dobry trafił jej się ciężki przypadek; pacjent niemalże cały oblany eliksirem eksplodującym. Jego skóra wyglądała obecnie jak bardzo nieumiejętnie połatany materiał, skrawkami innych, kompletnie nie pasujących i pstrych tkanin. Ręka wyglądała jeszcze gorzej – brakowało w niej niemałego kawałka skóry. Skupiona na obrażeniach zewnętrznych, James nie poświęciła swojej uwagi potencjalnym wewnętrznym urazom, co było ogromnym błędem. Przełożony słusznie wychwycił ten brak i w konsekwencji nie zaliczył James tego etapu. Wyciągając wnioski z tamtego niekompetentnego, wręcz głupiego zachowania, przy przystąpieniu do poprawy z wypadków przedmiotowych, James była już znacznie bardziej skupiona. Użyła właściwego zaklęcia, poradziła sobie z paskudną raną. Znacznie dokładniej podeszła do badań pacjenta i wywiadu i choć pacjent okazał się nadzwyczaj jak na swój stan żwawy, próbując uciec ze szpitala, ostatecznie Marlowe zaliczyła wypadki przedmiotowe i mogła przejść do następnego etapu.
Część 2 (kostki: 6; 3) Urazy magizoologiczne nie należały do jej ulubionych, ale w pracy uzdrowiciela musisz mieć szerokie kompetencje, bez względu na jakiekolwiek preferencje. Na tym oddziale zobaczyć można było naprawdę paskudne rzeczy. I choć zdawała sobie z tego sprawę, sama świadomość nie przygotowała jej na widok poszarpanego przez hipogryfa człowieka. Rany były bardzo głębokie, zadrapania liczne. Właściwie ciężko było doszukać się na ciele pacjenta nienaruszonego przez stworzenie fragmentu. Im dłużej James na to patrzyła, tym bledsza się stawała. Poturbowany mężczyzna krzyczał, jego twarz wykrzywiała się w nienaturalnych grymasach, a ciało… Zemdliło ją i zwymiotowała. Wprost na buty przełożonego, co nie mogło zakończyć się pomyślnie. Kolejny oddział i kolejna porażka. James potrzebowała chwili, by dojść do siebie. Książki nie przygotowują psychicznie. Chyba dopiero kiedy naoglądasz się tych wszystkich okropieństw, jesteś w stanie przejść ponad tym do porządku dziennego. Myślała, że ma twardą psychikę, a rozwalił ją obraz człowieka po ataku hipogryfa. Była wściekła na siebie za brak profesjonalizmu, choć było to w istocie niedorzeczne – dopiero co skończyła studia, gdzie miała się z tym wszystkim zderzyć i nauczyć zachowania zimnej krwi, jak nie podczas kursu? Wróciła na urazy magizoologiczne prędzej, niż jej przełożony się tego spodziewał. I tym razem, okazała pełen profesjonalizm. Spanikowanego pacjenta uraczyła eliksirem spokoju, który kupił jej czas na zastanowienie się i przemyślenie kolejnych kroków, by jak najlepiej pomóc. Gdy konsultowała plan z uzdrowicielem nadzorującym, inny kursant wyprzedził ją, ostatecznie podbierając jej pacjenta. Mimo to, opiekun nie mógł zaprzeczyć właściwemu i kompetentnemu zachowaniu James, co pozwoliło jej przejść na kolejny oddział. I choć kradzież pacjenta zabolała, zdawała sobie sprawę, że to jest poniekąd rywalizacja i głupim byłoby obrażanie się na czyjeś szybsze procesy myślowe. W zamian za to – zamierzała popracować nad prędkością własnych.
Część 3 (kostki: 6, 6 i 3) Zakażenia magiczne również jej nie rozpieszczały. Ale, o dziwo, nie chodziło już tutaj o aspekt medyczny, bowiem z nim poradziła sobie świetnie – poprawnie rozpoznała chorobę i powstrzymała jej epidemię, ale problem pojawił się w relacji z samym pacjentem, który zaoferował jej łapówkę. Stanowcza odmowa, zgodna zarówno z jej sumieniem jak i etyką zawodową, spotkała się z uznaniem przełożonego, ale los zakpił sobie z Marlowe i wskutek okropnie niefortunnego zdarzenia, została jej przypisana nieuczciwość. Nic tak nie piecze, jak fałszywe oskarżenia o coś, czego się brzydzisz i w życiu byś tego nie zrobił. Aczkolwiek dyskusja z przełożonym i skarga tylko pogorszyłyby jej sytuację w szpitalu. Nie pozostało jej nic innego, jak zagryźć zęby, sypnąć galeonami i powtórzyć zmagania na magicznych zakażeniach. Następnym razem już nic nie stanęło jej na drodze (swoją drogą, gdyby stało się inaczej, prawdopodobnie zmuszona byłaby zrobić jesień średniowiecza z pewnej części ciała przełożonego za tamto wysoce krzywdzące niezaliczenie etapu i przypisanie nielegalnego czynu). Opiekun odkupił poniekąd swoje winy, chwaląc spokój i dyskrecję Marlowe, a także w końcu dostrzegając umiejętności, dzięki czemu młodej dorosłej pozostały już tylko dwa etapy do przejścia.
Część 4 (kostki: 2) Była bardzo podekscytowana pracą na oddziale zatruć eliksiralnych i roślinnych; od dawien dawna pasjonowały ją trujące rośliny magiczne oraz te pochodzenia mugolskiego, więc miała nadzieję, że trafi jej się przypadek właśnie z tego podwórka. Na oddział trafił mężczyzna z twarzą koloru soczystej zieleni, cały rozpalony wysoką gorączką. Diagnozowany był pod kątem Ladaco. Aż szkoda było James tego, że sprawa okazała się tak banalnie prosta, bowiem to oznaczało, że musi opuścić swój ulubiony oddział. Niemniej jednak z niemałą satysfakcją wyjaśniła pacjentowi całe zdarzenie, pouczając na przyszłość i podała odpowiednie leki, co spotkało się z wyrazem czystego uznania w oczach przełożonego. Kurs dobiegał końca.
Część 5 (kostki: 5) Urazy pozaklęciowe. I tutaj znowu strzał w dziesiątkę; przypadek, jaki do niej trafił, okazał się jednym z tych, o których czytała bardzo niedawno ciekawy artykuł. Momentalnie skojarzyła objawy i po upewnieniu się, zastosowała właściwy eliksir, pomagający wycieńczonemu fizycznie pacjentowi. Jej kursowy opiekun sam miał duży problem z diagnozą, co tylko dodało James skrzydeł. Kurs skończył się w zakresie zdobywania doświadczeń, a przed nią pozostało najważniejsze – egzamin.
Test (7 pkt; poprawa- 13 pkt) Niestety, dwukrotnie musiała podejść do testu. Za pierwszym razem trafiło jej się kilka naprawdę paskudnych, podchwytliwych pytań, co do których nie miała stuprocentowej pewności, albo w ogóle nie kojarzyła pewnych zagadnień. Zabrakło jej ledwie trzech punktów do pozytywnego ukończenia kursu. Bolesne, ale cóż zrobić. Kurs nauczył ją cierpliwości, więc – nie zrażając się – podeszła ponownie na egzaminu i tym razem na jej pergaminie pojawiło się upragnione „test zaliczony pozytywnie”. Dahlia James Marlowe właśnie została uzdrowicielem.
Podyktowana zobowiązaniami zawodowymi męża przeprowadzka do Szwajcarii okazała się bardzo owocna również dla James. Nie zamierzała robić jakiejkolwiek przerwy po ukończeniu studiów i uzyskaniu uprawnień; uważała, że w zwodzie uzdrowiciela niezwykle ważne jest kucie żelaza, póki gorące, a skoro miała siebie samą za kowala własnego losu - przynajmniej w kwestiach kariery - niemal od razu, gdy tylko udało im się rozpakować rzeczy w nowym mieszkaniu, rozpoczęła poszukiwania stażu. Osiągnięcia James i umiejętna autoprezentacja wywarły dobre wrażenie na władzach interesującego ją szpitala. Po tygodniu otrzymała informację o przyjęciu w poczet stażystów. Zależało jej na konkretnej placówce, bowiem miała szansę trafić pod skrzydła samego Jeana de Foix - wybitnego profesora, cenionego w środowisku medycznym zarówno za wiedzę, jak i niezwykły kunszt i klasę w tym, co i jak wykonywał. James miała okazję niejednokrotnie czytywać artykuły spod pióra profesora de Foix, zatem możliwe ujrzenie go "w akcji" jawiło się jako spełnienie jednego z zawodowych marzeń, już nie wspominając o pragnieniu uczenia się od niego, czy też samej zamiany kilku słów. Pierwsze dni były bardzo ekscytujące i Marlowe wciąż czekała na ten moment, gdy pozna sławnego szefa. Zamiast tego, codzienny kontakt miała z zastępcą profesora de Foix. Wyglądało to, jakby szef nawet nie wiedział o istnieniu stażystów, nad którymi pieczę miał sprawować. Był tajemniczą postacią, której nawet nie widywali na szpitalnych korytarzach. Wciąż zamknięty w czterech ścianach własnego gabinetu, niedostępny i niezaangażowany. Choć ten element stażu ogromnie ją rozczarował, James nie mogła powiedzieć, by cała ta przygoda i doświadczenie okazały się pomyłką; radziła sobie wspaniale, a inni to doceniali. Wykonywała swoje obowiązki w stu procentach, a przy tym udawało jej się znajdować czas na pomaganie innym w ich zadaniach z obrębu żmudnej papierkowej roboty, czym zjednała sobie większość starej załogi. Chwalono ją i dostrzegano zaangażowanie, a to pozwalało, by marzenie o poznaniu de Foix nie wygasło i tliło się nadal w jej sercu z nadzieją, że wieści o rzetelnej pracy, jaką codziennie podejmowała, rozejdą się na tyle daleko, by trafić do gabinetu Profesora-Widmo i skłonić go do podjęcia faktycznej współpracy.
Mijały kolejne dni stażu, a w szpitalu było zaskakująco... spokojnie. Żadnych podniesionych głosów, chaosu, czy przysłowiowych pożarów do ugaszenia. Szpitalne życie jakby zapadło w zimowy sen. Nikt nie musiał się z niczym spieszyć, wszelkie badania były na czas, a przypadki tak ewidentne, że aż dobijały swoją prostotą. Z jednej strony mogło to stanowić duży plus - pracownicy świetnie wykonują swoją robotę, lokalnej społeczności nie dręczą wyszukane, trudne do zdiagnozowania i uleczenia choroby, atmosfera pozbawiona jest napięcia, czy też presji... brzmi jak szpital marzeń, prawda? Jednakże druga strona medalu zdobiona była przez tylko jedno słowo : n u d a. Brak jakichkolwiek wyzwań nie bardzo sprzyja rozwojowi, a przecież taki jest cel zdobywania doświadczenia zawodowego. Ambicja James cierpiała więc prawdziwe katusze. Miała wrażenie, że stoi w miejscu. Wszystkie przypadki, z którymi Marlowe zetknęła się w ciągu ostatniego tygodnia, były doprawdy banalne. Drobne urazy, kaszel, gorączka, ukąszenia magicznych stworzeń, utrata kości; nic, co wymagałoby większego zastanowienia i kreatywności. Nic, co zapadałoby w pamięć. Chociaż musiała w duchu przyznać, że starsza pani z amentis była całkiem zabawna, gdy podczas jednej z halucynacji próbowała uwieść przerażonego asystenta. Jej determinacja w kontraście do nieporadności młodego stanowiła niezłą komedię dla całego oddziału. Aż żal było podać pacjentce eliksir uspakajający. Kiedy drugi tydzień stażu dobiegał końca, James w jednej z opustoszałych sal znalazła samopiszące pióro. Po krótkim rekonesansie i upewnieniu się, że ma do czynienia z rzeczą już zdecydowanie niczyją, postanowiła zaopiekować się przedmiotem, uznając, że przyda się przy wywiadach z pacjentami i na spotkaniach z szefostwem. Przynajmniej całe 14 dni stagnacji kończyły się miłym akcentem. Może to będzie zapowiedź czegoś znacznie bardziej interesującego? Oby, bo obawiała się, że na własnej skórze dobitnie poczuje siłę powiedzenia umrzeć z nudów.
Czas nieubłaganie płynął. Letnie, kradzione zza okien powietrze przedostawało się do dyżurki uzdrowicieli i otulało stażystów lekką, miłą wonią rozgrzanej ziemi. Enzo nawet nie kłopotał się zapinaniem medycznego uniformu. Wiatr poruszał leniwie jego kołnierzem, gdy nachylał się nad notatnikiem, w którym zbierał wszelkie potrzebne informacje. Nie musiał aż tak dbać o spisywanie każdego przekazanego mu słowa - i tak nikt nie zwracał uwagi na to co robił czy gdzie poszedł. Zdobywał podpisy z zaznajomienia się z poszczególnymi oddziałami wyłącznie dla samej sztuki. Większość współpracowników nie skupiała na nim zbyt wiele uwagi. Pytali grzecznościowo o jego życie, zaciekawieni nową twarzą jaka przewinęła się przez ich szpital. Wiedzieli, że to jeszcze nie jest nic pewnego. Halvorsen był tylko stażystą, mógł wycofać się w każdej chwili. Tak naprawdę dopiero zapoznawał się z medycyną. Aplikacja do szpitala była podyktowana impulsem, którego miał nadzieję nigdy nie żałować. A jednak nieustanne niewyspanie i harmider panujący w domu, jaki wybudował dla swojej rodziny sprawiał, że był to dla niego niezwykle trudny czas. Niezainteresowanie szefa jego obecnością było mu niezwykle na rękę. Z pewnością wszyscy zauważali, że Enzo wiecznie odbija się od ścian z niewyspania i w większości przypadków wpada do szpitala na ostatnią chwilę z rozburzonymi włosami i wymiętą koszulą. Zaledwie kilka tygodni temu urodził mu się syn. I chociaż nieprzespane noce były normalne dla świeżo upieczonych rodziców, Halvorsen musiał gdzieś pracować, aby móc utrzymać powiększoną rodzinę. Ignorował więc notoryczne przemęczenie, przed Shenae robiąc zawsze dobrą minę do złej gry, chociaż tak na dobrą sprawę sam nie był pewien czy odnajdzie się w zawodzie. Niemniej, pomimo trudności ze skupieniem się na tłumaczonych mu zagadnieniach, reszta grupy go zaakceptowała. Okazało się, że chwila, w której przypadkiem przyznał się w jednej z rozmów, że ma w domu maleństwo zdecydowanie pomogła nie tylko w nawiązaniu kontaktów z innymi rodzicami, ale również ostudziła zapędy co wymagających. Zrozumienie. Tylko tego było mu wówczas potrzeba, a kiedy je otrzymał, miał nadzieję, że reszta stażu minie mu równie spokojnie jak ten pierwszy tydzień.
W tamtym okresie Enzo cholernie NIE potrzebował sprawdzania jak radzi sobie w pracy z dziećmi. Prawdę mówiąc, niezwykle pragnął od nich ODPOCZĄĆ. Tęsknił za czasami, w których mógł położyć się do łóżka i zasnąć w spokoju. Tak po prostu, bez żadnego stresu związanego z koniecznością budzenia się w nocy, aby doglądać małego Drake’a kręcącego się z wrzaskiem w kołysce. Były takie dni, w których Enzo nie wypuszczał go z objęć. Byli wtedy najlepszymi kumplami. Nosił go na rękach, karmił, usypiał, przewijał i nie dawał Shenae ani grama szansy na wykazanie się w opiece nad nim. A potem przychodził kryzys. Tak silny i wysysający z niego wszelkie siły życiowe, że Enzo pragnął tylko i wyłącznie schować się przed całym światem i zniknąć. Tak jak teraz. Był to piekielnie zły czas na przechodzenie przez staż i kurs uzdrowiciela, ale nie miał wyjścia. Rodzina potrzebowała zastrzyku gotówki. O ile na utrzymanie jego i Shenae było go stać, tak po zakupie domu, ślubie i narodzinach malucha, musieli nieco zacisnąć pasa. Na tyle, aby zależało mu na ukończeniu czegoś, o co nigdy samodzielnie by się nie postarał. Dla Enzo doświadczenie miało zdecydowanie więcej znaczenia niż suchy papierek. Szkoda, że w uzdrawianiu doświadczenie miał takie, że niemalże żadne. Najpewniej właśnie ten brak doświadczenia sprawił, iż w pierwszym podejściu do jakiegokolwiek podania eliksiru Enzo tylko pogorszył sprawę. Skrzydło jego sowiej pacjentki napuchło, a ona sama wyglądała, jakby do dziubka wlał jej czysty kwas, a nie porcję szkiele-wzro. Wobec tego niepowodzenia nie wahał się poprosić uzdrowiciela o pomoc. Nie chciał przecież nikomu zrobić krzywdy. Okazało się to dobrym posunięciem, ponieważ dzięki temu udało mu się zaliczyć I etap… jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. W następnym tygodniu przypadło mu mierzyć się z wyciąganiem stworzenia z… dzbana. To brzmiało równie dziwnie i Enzo naprawdę zachodził w głowę dlaczego na kursie na asystenta uczy się wyciągania brodawkolepów z naczyń. I uzdrawiania pufków. No c’mon. Chcąc nie chcąc, podjął jednak próbę zdając sobie sprawę, że no po prostu nie dadzą mu przejść dalej, jeżeli się tym nie zajmie. Zanim udało mu się uporać z tym etapem, brodawkolep dwukrotnie obkleił jego rękę nie tylko sobą, ale i również okropną, brązową skorupą. Za trzecim razem był już przygotowany. Rękawica ze smoczej skóry i odpowiednie zaklęcie sprawiły, że wreszcie oszczędził sobie kolejnych kompromitacji. W trzecim tygodniu czekało na niego najgorsze. WIĘCEJ BOMBELKÓW. Nie dość, że miał jednego w domu i do pracy chodził, aby nieco przywyknąć do nowej roli ojca to dzisiaj musiał słuchać jak obcy dzieciak wrzeszczy, a rodzice zadają mu mnóstwo niezrozumiałych dla niego pytań. Takich, które równie dobrze mogłyby być zadane uzdrowicielowi dyżurnemu, a nie kursantowi. Chwilowa panika, tak typowa dla Peruwiańczyka minęła, kiedy tylko dzieciak na moment zajął się czymś innym. Wtedy też Halvorsen wziął głębszy oddech i szybko zdiagnozował latorośl, a także podał odpowiednie medykamenty. W ten sposób zakończyła się jego przygoda z nauką asystowania. Szczęśliwie jeszcze nie zdawał sobie sprawy ile będzie zachodu z samym uzdrawianiem.
Kostki: I - 2 II - 2 + parzysta, 1 + parzysta, 6 III - 4 + parzysta
Ten kurs wywoływał w Enzo największe obawy. Były Krukon nieszczególnie dobrze czuł się z myślą, że będzie musiał uporać się z zadaniami ułożonymi specjalnie pod każdy z oddziałów. Swoje zdolności z zakresu uzdrawiania określiłby jako zaledwie mierne, także te obawy nie do końca były jedynie jego własną fanaberią. Na pierwszy ogień poszły wypadki przedmiotowe, które już same w sobie brzmiały jak porażka i co najmniej dziesiątki prób poprawnego poradzenia sobie z ranami. Rozległe oparzenia nie wyglądały dobrze, więc chłopak zdecydował się najpierw uśmierzyć ból, jaki odczuwał zanim w ogóle zastanowi się nad dalszym sposobem leczenia. Spowodowało to tylko tyle, że czujący się już lepiej pacjent zaczął narzekać. No na gacie Merlina! Trzeba było pozwolić mu cierpieć. Niezadowolony Halvorsen zastanowił się chwilę i po cichej konsultacji z samym sobą wybrał jeden z eliksirów i nakazał jego spożycie. Okazało się to strzałem w dziesiątkę i pozwoliło mu przejść do drugiego, zdecydowanie ważniejszego dla niego etapu. To właśnie na urazy magizoologiczne zamierzał aplikować! Tymczasem zmierzenie się z wyzwaniem jakie tam na niego czyhało okazało się prawdziwą kaszką z mleczkiem. Najgorszy był ten widok połamanych kończyn i kości wychodzących z ciała, reszta to jedynie formalność. Połatał człowieka tak sprawnie, że aż zaimponował egzaminatorowi co nieco połechtało jego próżność. Nie na tyle, aby zaczął być arogancki, o nie, a jednak scenariusz z zakażeń magicznych tylko utwierdził go w fałszywym poczuciu posiadania jakichkolwiek umiejętności. Rozpoznał groszopryszczkę bez żadnych trudności. Ba, zachował się tak zgodnie ze wszystkimi procedurami, że nikt nie uwierzyłby, iż nie jest on jeszcze dyplomowanym uzdrowicielem! Uwierzyli w to natomiast wszyscy ci, którzy byli świadkiem jak wybucha śmiechem na widok zielonej twarzy pacjenta z zatruć eliksiralnych i roślinnych. Zachowanie to kompletnie do niego nie pasowało i Enzo nie miał bladego pojęcia co wywołało u niego ten niespodziewany atak. Za to potem było już tylko gorzej, bo w obliczu popisania się nietaktem zupełnie nie wiedział jak ma poprosić przełożonego o pomoc w rozwikłaniu tego przypadku. Jemu samemu nic nie przychodziło do głowy. I kiedy już żegnał się z szansami na zostanie uzdrowicielem, okazało się, że nie tylko wyjaśniono mu cały ten przypadek, ale również przepuszczono go dalej. Halvorsen nie mógł pojąć jak to się stało, że mimo wszystko zaliczono mu ten etap, ale nie zamierzał jakoś specjalnie się o to sprzeczać. Może właśnie ten szok sprawił, że popełnił kolejną gafę i pomylił eliksiry podczas wizyty na pozaklęciowym? Zamiast wyleczyć dość proste objawy, Enzo dołożył kolejne i to diabelnie poważne! Krwotok to już nie przelewki. Na szczęście naprawił swój błąd doprawdy błyskawicznie i sprawnie poradziwszy sobie z tą wyjątkową, krytyczną sytuacją, otrzymał awans do ostatniego etapu kursu, jakim był test wiedzy. Halvorsen znacząco zbladł, kiedy pojawił się następnego dnia i otrzymał arkusz papieru. Zdecydowanie nie był gotowy na teorię, co natychmiast zresztą zostało zweryfikowane. Zdał… ledwo co, ale zdał. Kiedy wychodził wciąż jeszcze drżały mu ręce z emocji i dopiero kiedy dotarł do domu i wziął malutkiego Drake’a na ręce to pojął, że to wszystko już za nim. Teraz mogło być już tylko lepiej. Zaliczył. Naprawdę został uzdrowicielem.
Kostki: I - 4 + parzysta II - 4 III - 3 IV - 4, 5 i 2 V - 4 Test - 11
Kto by pomyślał, że umiejętność majsterkowania miała kiedyś przydać się Enzo w pracy? Wykonywanie drobnych napraw miało dużo sensu w domu, zwłaszcza przy małych dzieciach i tej dwójce, jeszcze chyba średnio gotowych na bycie rodzicami. W tamtych czasach ich dom wymagał nieustannych modernizacji. Wiele razy zmieniali zdanie co do rozkładu pomieszczeń… no dobra, Enzo zmieniał. Dlatego większość swojego wolnego czasu spędzał właśnie tam, pracując jeszcze nad detalami, które miały dostosować ich wspólną przestrzeń do obecności maluszka. Między innymi magicznie blokował klamki okien lub zatrzaskiwał szuflady w ten sposób, aby reagowały one na dotknięcie różdżki jego lub Shenae. Już teraz wolał nie ryzykować życiem Drake’a i ubezpieczał go na wszelkie możliwe sposoby. Kto wie co by zrobił, gdyby przypadkiem znalazł kiedyś broszkę z krukiem i postanowił się nią pobawić? Nic więc dziwnego, że gdy okazało się, iż na urazach magizoologicznych coś nie do końca działa tak jak powinno, Halvorsen był gotów zbadać źródło problemu. Okazało się, że problem stanowiły magiczne nosze. Po ostatnim obłożeniu pacjentami kilka z nich zatrzasnęło się w dość niewygodnej dla ratowników pozycji, utrudniając im transportowanie rannych i chorych. Kilka chwil wystarczyło, aby zapoznał się z problemem. Nie potrzebował nawet do tego magii, ale akurat nie miał pod ręką śrubokrętów. Wykręcił kilka śrubek mocujących całe nosze i naprostował metalowe rury, za które łapali uzdrowiciele po prostu przesuwając je do pozycji, w której nie mogłyby się ponownie zakleszczyć. Potem wszystko na nowo skręcił i przetestował. Kilka razy złożył i rozłożył nosze, razem z kolegą testując je nawet w akcji. Jedna z asystentek położyła się na nich i tak przenieśli ją wzdłuż korytarza. Kiedy okazało się, że wszystko działa jak należy, Enzo zabrał się za resztę i wkrótce uporał się ze wszystkimi wadliwymi egzemplarzami. Nie zdawał sobie nawet sprawy z faktu, że przez większość tego czasu obserwował go szef (Peruwiańczyk był pewien, że to jeden z uzdrowicieli), dopóki po skończonej pracy nie podszedł on do niego i nie wręczył mu premii. Pozytywnie go zaskoczył. I cholera, poznał w końcu jego imię! Robili postępy. Miał nadzieję, że skoro już zaczęli się kojarzyć to podczas ostatniego tygodnia dobre wrażenie się nie zatrze.
Nie zatarło się. Wprost przeciwnie. Ostatni tydzień stażu wcale nie różnił się jakoś specjalnie od poprzedniego. Teraz, kiedy szef już zdawał sobie sprawę z jego obecności, Enzo zdarzało się niekiedy spotkać go na korytarzach szpitala. Podczas krótkich pogawędek wymienianych między zadaniami w pracy okazało się, że panowie chociaż nie mają zbyt wielu wspólnych zainteresowań potrafią wdać się w całkiem długą, uprzejmą rozmowę. Halvorsen nigdy nie sądził, że będzie opowiadał przełożonemu o mechanizmach rządzących mugolskim światem i wyjaśniał na czym polega odkręcanie śrubek. Takich rozmów było więcej niż jedna. Generalnie żyli w zgodzie i nie zapowiadało się na jakieś wielkie rewolucje w tym temacie. Enzo wykonywał po prostu swoją pracę, a przy okazji zapoznawał się ze swoim, być może, przyszłym fachem. Pewnego dnia, gdy tylko wszedł do pracy i przebrał się w biały fartuch dowiedział się, że jego szefa coś dręczy. Normalnie pewnie za nic by się tym nie zainteresował. Czyjeś problemy nie były nigdy źródłem jego zainteresowań. Inaczej było w tym przypadku, ponieważ były Krukon zwyczajnie darzył go sporą dozą sympatii. Także chcąc nie chcąc nie mógł się powstrzymać przed wypytaniem pozostałych pracowników o kilka szczegółów. W ten sposób dowiedział się o sprawie zaginionego wazonu i dowiedział się, że winnego zupełnie nie można było namierzyć. Wydawało mu się to dziwne. Ktoś wyszedł ze szpitala z wazonem i nikt go nie zauważył? Enzo natychmiast zaczął podejrzewać, że ktoś po prostu buszował w gabinecie przełożonego i przypadkiem stłukł jego najcenniejszą pamiątkę. Praca tego dnia była jakaś wyjątkowo nieprzyjemna. Ciężka atmosfera wisząca nad wszystkimi sprawiła, że Halvorsen zdecydował się na nieco desperacki krok. Kupił w Hogsmeade wazon i z pomocą Shenae zaczarował go w taki sposób, aby imitował ten zaginiony. Podrzucenie go we właściwe miejsce okazało się o wiele trudniejszym zadaniem, ponieważ szef po tym niefortunnym zdarzeniu nauczył się szczelnie pieczętować swój gabinet najrozmaitszymi zaklęciami. Chcąc nie chcąc, Enzo musiał więc udać się do niego osobiście. Zakomunikowawszy mu, że oto odnalazł jego własność spodziewał się oskarżeń. Nic bardziej mylnego. Nie dość, że przypadła mu przedwczesna premia to zyskał jeszcze bardziej w oczach przełożonego, który na jego odejście naprawdę się postarał. Otrzymał sporą sumę pieniędzy i podziękowania. Z początku Halvorsen chciał odmówić ich przyjęcia. Sto galeonów to była prawie normalna pensja i nie uważał, aby swoimi nie do końca zdolnymi rękoma wystarczająco się tutaj przysłużył. Szef jednak nie chciał słyszeć o odmowie, a i Enzo miał gdzieś z tyłu głowy, że jednak te pieniądze bardzo mogły się im przydać do wykończenia pokoju dla Drake’a. Wreszcie zgodził się na ich przyjęcie i z niejasnym smutkiem zakończył staż. Wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, że ten sam mężczyzna, który dzisiaj żegnał go w szpitalu za kilka tygodni miał zostać jego pełnoprawnym szefem, kiedy zostanie uzdrowicielem.