Umiejscowiony tuż pod Hogwartem niewielki budynek przeznaczony jest do przechowywania łódek, którymi pierwszoroczni docierają na swoją pierwszą, wielką ucztę. Połączony jest on bardzo stromymi schodami z Hogwartem i jest to jedyny sposób, oczywiście poza drogą wodną, by się do niego dostać. Niestety zarówno łodzie jak i wiosła uwięzione są za pomocą mocnych zajęć, tak by uczniowie ich nie wykradali. [/i][/size]
UWAGA, KOSTKI: Każda osoba, która chce wypożyczyć łódź, zdejmując tym samym zabezpieczające zaklęcia, musi rzucić kośćmi. Może to zrobić tylko jeśli wypadnie mu parzysta liczba oczek!
Autor
Wiadomość
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Nawet osoba tak ciągnąca do ludzi i ciesząca się z towarzystwa innych potrzebuje czasem odetchnąć i w spokoju zebrać myśli. Miło jest przesiadywać w gwarnym pokoju wspólnym, śmiać się z głupich żartów, słuchać najświeższych plotek i obmyślać coraz to nowe kawały, ale niekiedy cisza i samotność działała kojąco na niespokojne młode serce. Szczególnie, kiedy ów młode serce należy do pewnego lekko znerwicowanego Puchona, który od dłuższego czasu nosi w sobie ogromne poczucie niesprawiedliwości. Od samego początku czuł, że nie do końca pasuje do reszty uczniów Hogwartu, którzy czuli się swobodnie pośród czarów i magii, a wśród zamkowych murów odnaleźli drugi dom. Jego dom, jego życie i prawdziwe ja pozostało w Edynburgu, a na dziesięć miesięcy przybierał maskę, która, jak sam zauważył, ciążyła mu coraz bardziej. Momentami łapał się na tym, że zastanawiał się, kim tak właściwie jest, a odpowiedź coraz częściej okazywała się mglista. Nie pomagało nieszczęsne zauroczenie Jinwoo, z góry skazane na porażkę. Terry westchnął ciężko i chwycił leżący niedaleko płaski kamień, by cisnąć go w kierunku wody nieruchomej niczym zwierciadło. Przyszedł tu zebrać myśli, a póki co jedyne, co udało mu się osiągnąć, to jeszcze bardziej się zirytować. Choć zimny kamień przyjemnie chłodził rozgrzaną słońcem skórę, chłopak czuł się jak w gorączce, przechadzając się tam i z powrotem po stojącej na uboczu przystani. Dzień był ciepły, przyjemny i wiele uczniów wyległo na szkolne błonie, by korzystać z ostatnich letnich dni, Terry wątpił jednak, by ktokolwiek znalazł go tutaj, w oddalonym od zamku hangarze. Wybrał to miejsce z premedytacją, kołyszące się łodzie przypominały mu bowiem pierwszy dzień, kiedy zjawił się w czarodziejskim świecie, niemal równo cztery lata temu. Pamiętał doskonale, jaki był wówczas zagubiony, jak bardzo się bał, że się nie odnajdzie w tej nowej rzeczywistości. I poniekąd właśnie tak się stało. Do tej pory czuł się wśród czarownic i czarodziejów jak intruz, zdołał jednak nawiązać kilka przyjaźni i zagarnąć dla siebie mały skrawek magii, jakim była transmutacja. Kąciki lekko mu drgnęły, na myśl o cudach, które był w stanie stworzyć za pomocą własnej różdżki. Wiedział, że akurat z tego przedmiotu nie miał sobie równych na roku. Kilka razy usłyszał, że ma naturalny talent, że gdyby tylko chciał, mógłby osiągnąć naprawdę spektakularne wyniki, ale zawsze brakowało mu motywacji, by zgłębiać pozostałe dziedziny czarów. Zapatrzył się w dal, na rozpościerające się przed nim jezioro, próbując dostrzec przeciwległy brzeg. Gdzieś tam znajdował się dworzec kolejowy, z którego odjeżdżał ekspres do Hogwartu. A dalej, za horyzontem, być może wcale nie tak daleko stąd leżał Edynburg z jego mglistymi wzgórzami i bajkowymi szeregowcami. Ile dobrego Terry mógłby zdziałać, gdyby pozwolono mu używać magii poza szkołą. Pomyślał o tych wszystkich rozpadających się dachach sąsiadów, o chorujących na pylicę górnikach i chodzących spać z pustym brzuchem dzieciakach z osiedla. Dlaczego czarodzieje byli tak samolubni i nigdy nie pomagali w mugolskich szpitalach? Kiedy jego mama wypruwała sobie żyły na oddziale zakaźnym, on dla zabawy zmieniał filiżanki w motyle. Kiedy zimą całe rodziny marzły, nie mogąc sobie pozwolić na węgiel do pieca, oni w ramach ćwiczenia wyczarowywali tańczące, różnokolorowe płomyki. Terry coraz częściej zadawał sobie podobne pytania, ale nigdy nie udało mu się znaleźć wystarczająco dobrego rozwiązania. Wiele by dał, by w jego życiu wydarzyło się coś, co pochłonęłoby całkowicie jego uwagę, nie pozostawiając miejsca na podobne dylematy.
Nie miał pewności, czy był najstarszym w tej chwili studentem, ale czuł się, jak starzec między niektórymi. Często nie rozumiał zachowań młodszych od siebie osób, tego że nie potrafili panować nad swoimi hormonami, że nie potrafili utrzymać rąk przy sobie. Nie rozumiał żenujących żartów ani nie dostrzegał zabawy w idiotycznych podchodach. Z tego powodu nie raz uciekał gdzieś dalej, z dala od oczu pozostałych albo trenując, albo spędzając czas ze swoją sową, dbając o nią. Coraz częściej zastanawiał się nad posiadaniem jeszcze jakiegoś zwierzęcia, ale wiedział, że zwyczajnie chciał psa, a tych nie wpuszczano do Hogwartu. Tego dnia także szukał dla siebie spokojniejszego miejsca, mając na ramieniu swoją sowę i kilka przysmaków dla niej. Wiedział, że sów nie da się wytresować bardziej, niż już były wytresowane, jako pocztowe ptaki, ale lubił zabawy z Torcikiem. Wybierał dla niego zawsze takie miejsca, gdzie mógł na coś zapolować, gdzie nie było zbyt wiele osób i żeby miał gdzie latać. Nie było więc lepszego miejsca niż teren nad jeziorem. Skierował się tam, przystając na moment, kiedy usłyszał plusk, a jednak niezbyt podobny do dźwięków jakie wydawały trytony wypływające na powierzchnię. Ruszył więc dalej, aby ku swojemu zaskoczeniu zobaczyć Puchona, którego kojarzył bardziej z kółka i miotlarstwa, niż innych zajęć. No i jednak, dzieciak był w tym samym domu co Carly, wypadało więc wiedzieć. - Jak twoja ręka? - zapytał w ramach powitania, pamiętając, że został zaatakowany, jeśli można było tak powiedzieć, przez glicynię błyskawiczną. Nie czekał na jego odpowiedź, tak jak nie pytał czy może podejść, po prostu to robiąc. Zaraz też wyjął zabawkę przypominającą szczura, aby zaklęciem posłać ją nad wodę, czując po chwili, jak puchacz puszcza jego ramię i startuje w pogoni za zabawką, aby złapać ją, nim ta wpadnie do wody i zrobić gwałtowny zwrot, wracając w stronę Jamiego. - Puchoni zwykle siedzą z innymi. Masz już dość jedzenia, że nie jesteś z pozostałymi? - zapytał, spoglądając na Terry’ego, zastanawiając się mimowolnie, czy planowane kolejne spotkanie kółka było dobrym pomysłem, czy powinien jednak poszukać czegoś spokojniejszego.
Wiele razy słyszał, że jest infantylny, niedojrzały lub zwyczajnie dziecinny, nigdy jednak nie brał do siebie podobnych komentarzy, wychodząc z założenia, że w wieku piętnastu lat nie warto starać się być dorosłym na siłę. Dzieciństwo wspominał jako najwspanialszy okres swojego życia, beztroski i radosny, starał się więc jak mógł, by lata nastoletnie spędzić równie przyjemnie. Nie mógł jednak nic poradzić na to, że dni dawniej spędzane na zabawach, teraz wypełnione były nauką do egzaminów i ciągłym, nieopuszczającym go stresem, związanym z poczuciem wyalienowania. Do tej pory próbował przekonywać sam siebie, że to uczucie wkrótce minie, wystarczy tylko, że spędzi w czarodziejskim świecie wystarczająco dużo czasu i wnet podłapie wszelkie obyczaje, żarty i panujące w tej tajemnej społeczności zasady. Mijały jednak kolejne lata, a Puchon coraz bardziej tracił nadzieję, że kiedykolwiek odnajdzie się w tej nowej rzeczywistości. Nie był zresztą pewien, czy chciałby poczuć się komfortowo wśród ludzi, którzy zamiast wyciągnąć pomocną dłoń, wolą zachować dla siebie wiedzę, która mogłaby uratować setki istnień. Bynajmniej nie chodziło mu o ujawnienie czarodziejskiego świata - mógł sobie jedynie wyobrażać, ile problemów mogłoby to spowodować – nie był jednak w stanie zrozumieć, dlaczego zakazane było niesienie pomocy, nawet w sekrecie. Po co komu taka wiedza, jeśli nie jest w stanie wykorzystać jej dla dobra innych? Westchnął i sięgnął po kolejny kamyk, by ponownie cisnąć go w czarną jak smoła toń. Rok szkolny dopiero się rozpoczął, a on już był zmęczony udawaniem kogoś, kim wcale się nie czuł.
Pogrążony w czarnych myślach, nie zauważył nawet, że ktoś odnalazł jego samotnię, niwecząc tym samym plan chłopaka na spędzenie reszty dnia we własnym towarzystwie. Słysząc za sobą głos, który odbił się echem od kamiennych ścian hangaru, Terry omal nie podskoczył, wyrwany nagle z głębokiego zamyślenia. Odwrócił się w stronę nieproszonego gościa, siląc się na chociażby cień uśmiechu, smętny humor skutecznie utrudniał mu jednak założenie maski radosnego Puchona, po którym wszelkie troski spływają niczym deszcz po parasolce.
– W porządku, już prawie zapomniałem o całym zajściu. – odparł, wzruszając ramionami na znak, że wcale nie doznał traumatycznego upokorzenia, po którym odmawiał wyjścia z dormitorium przez kolejne dwa dni. Lepiej, żeby nikt nie wiedział, jak bardzo dotknęła go porażka podczas ostatniego spotkania zielarskiego kółka. Był zły na siebie za równie idiotyczną reakcję, nie mógł jednak nic na to poradzić – choć zwykle przyjmował niepowodzenia z uśmiechem, obracając nawet najbardziej poniżające sytuacje w żart, w Hogwarcie nie mógł wyzbyć się presji, jakoby musiał udowodnić wszystkim dookoła, że nie odstaje od reszty wychowanych wśród magii kolegów. Chłopiec, który dorastając nie miał żadnych kompleksów, przekroczywszy próg zamku zamienił się w niepewny, kwestionujący własną wartość cień samego siebie.
Obserwował uważnie każdy ruch Ślizgona, kiedy ten podszedł bliżej i wyciągnął jakąś sową zabawkę, którą też posłał chwilę później w kierunku nieruchomej wody. Terry śledził następnie, jak puchacz wzbija się w powietrze i szybuje za oddalającą się maskotką, by ostatecznie złapać ją w locie i przynieść Jamiemu. Musiał przyznać, że sowa budziła podziw, sprawiając wrażenie bardzo inteligentnego i dostojnego zwierzaka. Na myśl przyszedł mu jego własny gołąb pocztowy, którego zakupił trochę w formie żartu, trochę z powodu rozczulenia, które budziły w nim te nieporadne ptaki. Ubóstwiał tego malucha, teraz jednak przeszło mu przez myśl, że Jamie mógłby uznać podobną ekstrawagancję za idiotyzm i błazenadę, wolał więc nie wspominać o własnym pupilu.
– Każdy czasem potrzebuje zebrać myśli. – odparł krótko, może odrobinę sucho, dodał więc na prędce – Lubię spokój, który tutaj panuje, pozwala się uspokoić. No i zazwyczaj nikt tu nie zagląda… – zakończył unosząc lekko brew, sugerując, że nie spodziewał się spotkać tu dziś nikogo, a już na pewno nie znacznie starszego od siebie Ślizgona. Nie był pewny, jaka dokładnie dzieli ich różnica wieku, zdawał sobie jednak sprawę, że Jamie był starszy niż większość studentów. Nie pamiętał, by kończył Hogwart, kiedy Terry trafił do szkoły, a chłopak nie należał raczej do osób, które można minąć obojętnie na korytarzu. Podejrzewał więc, że miał przerwę między owutemami, a podjęciem dalszej edukacji, mógł jednak jedynie zgadywać, ile ta przerwa wynosiła. Sprawiał wrażenie dojrzalszego od innych uczniów, jakby był ponad błahymi problemami wieku młodzieńczego, Terry jednak nigdy nie poznał chłopaka na tyle, by przekonać się, czy jego podobne podejrzenia okażą się słuszne. Tak naprawdę chyba nigdy nie rozmawiali ze sobą sam na sam – jasne, kojarzyli się z zajęć, Puchon był prawie pewny, że widział kilka razy, jak Jamie czeka na siostrę przed wejściem do pokoju wspólnego Hufflepuffu, nigdy jednak nie było potrzeby, by ta dwójka wdała się w rozmowę dłuższą niż dwa zdania. Nie wiedzieć czemu, właśnie ta myśl sprawiła, że Terry poczuł się dziwnie skrępowany obecnością Ślizgona. Odwrócił się, ponownie spoglądając na jezioro i otaczające go tereny, nagle boleśnie świadom niezręczności, która zapadła w pomieszczeniu. Rozważał, czy nie byłoby najlepiej, gdyby sobie poszedł i poszukał innego miejsca, w którym mógłby zaszyć się na resztę dnia, po krótkim czasie doszedł jednak do wniosku, że skoro był tu pierwszy to miał pełne prawo pozostać w hangarze. Jeśli Jamiemu przeszkadza jego towarzystwo, to sam może się gdzieś przenieść.
– A ty? Po co tu właściwie przyszedłeś? To dość nietypowe miejsce dla trenowania sowy. – zapytał, kiedy chłopak nie ruszył się z miejsca, tym razem jednak pilnując się, by nie zabrzmieć oschle. Jamie wszak w żaden sposób nie przyczynił się do jego złego humoru, w każdym razie nie celowo i nie bezpośrednio.
Ciekawy dobór słów - zapomniał o całym zajściu - jakby wydarzyło się coś więcej, niż potraktowanie błyskawicą przez glicynię i walka z miodownicami. Choć może dla tego dzieciaka tak było? Nawet jeśli, Norwood nie zamierzał przejmować się tym bardziej. Dopytał o rękę, było w porządku, więc nie musiał martwić się, że jednak źle dobrał zajęcia, czy nie upilnował miejsca. Zdecydowanie wolał bawić się z Torcikiem, posyłając mu zabawkę, aby na nią polował, podziwiając absolutną ciszę, jaka temu towarzyszyła. Skrzydła sowy nie wydawały żadnego dźwięku, kiedy ta ruszała w pogoń za zdobyczą. Było w tym coś niepokojącego, a jednocześnie zachwycającego, co Jamie uwielbiał obserwować. Zabawne, że ludzie zwykle unikali dziobów i skrzydeł, ale to w szponach sów mieściła się cała zabójcza siła, gdy zwyczajnie miażdżyły ofiary przed zjedzeniem. Tak jak zabawkę, którą rzucał puchaczowi. Słuchał jednym uchem Puchona, aby w końcu spojrzeć na niego z uniesioną brwią, kiedy zapytał, co on tu robił. Naprawdę musiał mu odpowiadać, kiedy sam wskazał wszystkie pozytywne strony miejsca za hangarem? Prychnął pod nosem, wysyłając zabawkę znów nad wodę, a Torcik polecał za niby szczurem. - Potrzebujemy miejsca, żeby mógł swobodnie latać, ale też, żeby nagle nie postanowił zapolować na czyjegoś szczura, czy kociaka, czy nawet pomniejszą sowę. Sam tez powiedziałeś, że nikt tu zwykle nie zagląda - odpowiedział prosto, nieco twardym tonem, wyciągając ramię, kiedy widział, że sowa zawraca z zabawką w szponach. Kiedy tylko ptak usiadł na jego ręce, uniósł wolną dłoń, aby pogłaskać go po piórach, wypowiadając cichą pochwałę. - Nie bawi mnie spędzanie czasu między kolejnymi chłopakami, którzy myślą, że są zajebiści, bo złamali regulamin, albo dlatego, że obściskują się na oczach innych, czy też słuchać świergotania dziewczyn o tym, kto im się podoba. Wolę odejść na bok z sową i cieszyć się zwykłą ciszą… Wymyślając nowe spotkanie kółka - dodał po chwili, odwracając się w stronę Terry’ego. Nie wiedział, co miał myśleć o dzieciaku. Dostrzegał determinację w jego spojrzeniu, a jednocześnie miał postawę kogoś, kto wiedział, że przegra. Dwie strony, które się ze sobą mieszały, co o dziwo, było irytujące.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Choć przez cztery spędzone w Hogwarcie lata chłopak zdążył przyzwyczaić się już do tego, że czarodzieje mają zupełnie inne standardy bezpieczeństwa niż normalni ludzie, to jednak nie codziennie obrywa się dawką prądu od niewinnie wyglądającej rośliny. Nie chciał robić z siebie ofiary losu czy słabeusza, jednak całe wydarzenia zapadło mu w pamięci jako zdecydowanie mało przyjemne i liczył, że nie doczeka się prędkiej powtórki z tej wątpliwej rozrywki. Przed Ślizgonem starał się zgrywać obojętnego, lekceważąco podchodzącego do tematu, nie chciał bowiem wypaść na strachliwego dzieciaka, dla którego byle problem w cieplarni stanowi wielkie halo. Męczyło go takie udawanie, niekoniecznie w tej chwili, lecz w ogóle, w Hogwarcie. Brakowało mu poczucia swobody i bezwarunkowej akceptacji, do której przywykł dorastając. Tutaj ciągle musiał grać, nieustannie czuwać, czy aby nie powiedział czegoś, co zdradziłoby jego czarodziejską nieudolność. Stan wiecznego zaalarmowania wprawiał chłopaka w notoryczne zmęczenie, odbierając jego zwykły dobry humor i wypełniając powstałą w ten sposób pustkę rozdrażnieniem i poirytowaniem. – Mhm…no tak. – mruknął w odpowiedzi, zrażony szorstkim tonem rozmówcy. Powiedział coś nie tak? Może na początku sam zabrzmiał trochę oschle, ale starał się naprawić swój błąd. Może czymś go uraził? Zerknął z ukosa na starszego chłopaka, który najwidoczniej czuł się w hangarze jak u siebie, bez choćby krzty zawahania rzucając puchaczowi zabawkę. W jego postawie i ruchach nie było ani śladu skrępowania, czego nie można było powiedzieć o Puchonie, który z każdą chwilą czuł się coraz bardziej onieśmielony niespodziewanym towarzystwem. Nagle Terry doznał olśnienia. Ślizgon traktuje go w ten sposób, bo liczy, że ten postanowi opuścić kryjówkę i zostawi go samego w sową. Niedoczekanie! Był tu pierwszy i nie zamierzał uciekać z byle powodu. Wyprostował się i przybrał nieco butny wyraz twarzy, jakby chciał zasygnalizować, że nigdzie się stąd nie ruszy. Może i był młodszy, niski i wątły, ale to nie dawało nikomu prawa do pomiatania nim na prawo i lewo. Słysząc dalszą wypowiedź Ślizgona prychnął cicho, coraz bardziej zirytowany postawą Ślizgona. Chłopak przypomniał mu w tej chwili Leroy’a, który również nosił się po zamku z wyrazem wyższości przyklejonym do twarzy. Terry nie uważał, żeby opisane przez Jamiego zachowania były jakkolwiek złe lub nie na miejscu – w końcu przebywali na terenie szkoły pełnej dzieciaków o buzujących hormonach. – Czego innego oczekujesz od nastolatków? Że będą chodzić pod krawatem? – rzucił, po czym zdał sobie sprawę z idiotyzmu własnej uwagi. Jednym z elementów ich obowiązkowego mundurka były krawaty… Zreflektował się na tyle szybko, że piegowata cera nie zdążyła się nawet zarumienić. – Wiesz o co mi chodzi. – przewrócił oczami, wyraźnie zniecierpliwiony – To chyba normalne, że przejmują się takimi sprawami…. Chociaż zgoda, czasem też mnie to irytuje. – dodał po chwili zastanowienia, przemilczał jednak, że powód jego irytacji był zgoła inny. Podobne przejawy beztroski lat młodzieńczych przeszkadzały mu nie dla tego, że uważał je za niedojrzałe i durne, lecz z powodu ukłucia zazdrości, które uderzało go, ilekroć widział rozchichotane grupy przyjaciół, pogrążone w rozmowach, w których on sam chciałby uczestniczyć. Starał się nie dać po sobie znać, w jakim kierunku pogalopowały jego myśli, skupiając się na ostatnim wypowiedzianym przez Ślizgona zdaniu. – Masz już pomysł na następne spotkanie? – zapytał ostrożnie, choć w jego oku błysnęły iskierki zainteresowania. Koło Miłośników Przyrody skupiało się na dwóch przedmiotach – zielarstwie i ONMS, a skoro ostatnie spotkanie dotyczyło roślinek, to Terry po cichu liczył, że następne będzie miało związek z drugą z dziedzin, o wiele bardziej przez niego lubianą.
Norwood zwykle mówił tonem, który mógł brzmieć szorstko, który mógł sprawiać, że ludzie nie czuli się przy nim dobrze, ale tak naprawdę nigdy tym się nie przejmował. Z tego powodu nie zwrócił uwagi na nagłe zmieszanie Andersona, choć dostrzegł, jak nagle się napuszył. To było dość śmieszne, ale nie znając kontekstu, Norwood jedynie uśmiechnął się krzywo, posyłając znów zabawkę swojej sowie, obserwując, jak Torcik leci bezszelestnie za swoją ofiarą. I choć obserwowanie puchacza było przyjemne, tak po chwili jasne spojrzenie Jamiego skupiło się na Puchonie, gdy miał wrażenie, że chłopak plącze się w tym, co chciał powiedzieć, kiedy próbował zarzucić mu coś, może ignorancję, a po chwili przyznawał mu rację. - Więc co, przez to że buzują hormony, mam ignorować wszystko i siedzieć między nimi jak między królikami? Przez to że większość jest nastolatkami, mam ignorować zachowanie jakby byli zwierzętami? A kiedy moja cierpliwość się skończy i któregoś zaatakuję, też będę mógł zrzucić to na hormony, czy geny? W końcu wile nie są znane ze swojego panowania nad emocjami - mówił chłodno, patrząc na chłopaka, nim prychnął znów, wystawiając ramię, aby Torcik mógł na nim przysiąść. - Wolę po prostu unikać ich, kiedy mogę, zamiast przyjmować wszystko za normalne, bo są nastolatkami. Każdy ma prawo być, jaki jest, ale nie znaczy to, że musimy się wzajemnie tolerować i spędzać czas zawsze wspólnie - dodał jeszcze, drapiąc sowę pod dziobem. Nienawidził zachowywania pozorów i udawania przed wszystkimi, że dobrze się bawił. By,ly chwile, kiedy robił coś wbrew sobie, ale nie musiał tak spędzać każdego dnia. Samotność w towarzystwie swojego pupila była tym, czego potrzebował do szczęścia, czego potrzebował, żeby wytrwać w Hogwarcie, mimowolnie zastanawiając się, czy nie było prościej rzucić pracę. - Poza tym, że naprawdę myślę nad zajęciami na temat glicynii, to chcę porozmawiać z profesorem Swannem, czy jest coś, w czym moglibyśmy przy okazji pomóc. Mógłbym zabrać nas do zagrody pegazów i zrobić kółko, gdzie próbowalibyśmy, nie wiem, urozmaicić ich dietę odpowiednio, ale wolę, żebyśmy przy okazji uczenia się czegoś nowego, mogli jakoś pomóc. Nie będziecie się nudzić, ale nie obiecuję bezpiecznych kółek - odpowiedział po chwili, kiedy rozmowa zeszła na temat kółka, uśmiechając się całkowicie szczerze w stronę Puchona.
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Z każdą mijającą minutą spędzoną w towarzystwie Norwooda, Puchona ogarniało coraz silniejsze poczucie dyskomfortu. Chłopak czuł się ogromnie skrępowany, jakby coś fizycznie uniemożliwiało mu swobodne poruszanie się, czy prowadzenie normalnej rozmowy. Miał wrażenie, jakby powietrze dookoła niego gęstniało z każdą zdawkową odpowiedzią Ślizgona, nabudowując coś, co wkrótce będzie musiało pęknąć, by dać sobie upust. Niezmiernie irytował go stoicki spokój chłopaka, a wyważone, celne komentarze odbierał jako wyraz pogardy i poczucia wyższości. Nie mógł wiedzieć, co tak naprawdę siedzi w głowie rozmówcy, był za to w pełni świadomy, że jego własna cierpliwość powoli się ma się ku końcowy. Gromadzone od dłuższego czasu rozdrażnienie i poczucie niesprawiedliwości coraz usilniej dawały o sobie znać, objawiając się twardym spojrzeniem, czy zaczepnym tonem. Można powiedzieć, że Terry sam szukał zwady. - Nikt cię nie zmusza, żebyś spędzał z nimi czas, ale nie musisz od razu gardzić wszystkimi za to, że mają po paręnaście lat. – rzucił równie chłodno, odwzajemniając spojrzenie Jamie’go, choć nie należało to do łatwych dokonań. Przenikliwe, jasne oczy zdawały się przeszywać chłopaka na wylot, odgadując przy okazji wszystkie głęboko skrywane sekrety. Ostatnie zdanie Ślizgona zbiło go nieco z tropu. Naprawdę mógłby kogoś zaatakować? Nie znał się na willach, mógł więc jedynie zgadywać, że Jamie żartował… Choć jeden rzut oka wystarczał, by przekonać się, że chłopak raczej nie należy do osób z poczuciem humoru. Słysząc dalszą część odpowiedzi, tym razem to on prychnął, niedowierzając wypowiedzianym przed sekundom tezom. - Ze wszystkich rzeczy, które nie zasługują na tolerancje wybierasz akurat to? Musisz mieć nieźle poprzewracane we łbie… - pokręcił sceptycznie głową. Żeby nie tolerować kogoś z powodu buzujących hormonów? Terry uważał, że to ogromna przesada ze strony chłopaka. Jeśli tak mu przeszkadzają migdalący się do siebie uczniowie, to niech ich zwyczajnie ignoruje, zamiast zadzierać nosa. Pan „jestem starszy i dojrzalszy”. Nawet silne oburzenie na kontrowersyjne opinie Ślizgona musiało ustąpić, przed wrodzoną ciekawością piętnastolatka. Koniec końców naprawdę lubił kółko, a każdy strzępek informacji na temat kolejnych spotkań może pomóc mu lepiej się do nich przygotować. Na wzmiankę o pegazach, oczy chłopca rozbłysły żywym zainteresowaniem. Pokiwał głową, posyłając w kierunku Jamie’go figlarny uśmieszek, który zdecydowanie bardziej pasował do piegowatej twarzy niż nadąsany grymas. - O tak, zajęcia na temat glicynii na pewno by się przydały…żeby nikogo więcej nie ujebała prądem. Ale te zajęcia z pegazami, to brzmi super. No i moglibyśmy naprawdę w czymś pomóc, na pewno jest mnóstwo roboty przy tylu zwierzakach.
Jamie wpatrywał się w Puchona, który nagle zdawał się bawić w obrońcę wszystkich, którzy nawet nie mieli pojęcia, że Norwood za nimi nie przepadał. Po chwili krzywy uśmieszek pojawił się na ustach Ślizgona, pełen chłodnego rozbawienia. Czy naprawdę to, że ktoś był nastolatkiem, nie mogło wystarczyć, aby nim gardzić? Aby chcieć odsunąć się od tych, którzy nie widzieli świata poza swoimi przyjemnościami i nie dbali o nic więcej? Aby nie gardzić tymi, którzy nie mieli za grosz szacunku czy do profesorów, czy innych dorosłych, choć sami nie potrafili nic? Czym te powody różniły się od spoglądaniem z góry na innych, ponieważ ktoś był półwilą, ktoś był wilkołakiem, ktoś pochodził z mugolskiej rodziny? Niczym, ale o tym Jamie nie zamierzał rozmawiać z Andersonem, nie mogąc się zdecydować, czy chłopak był w końcu słaby, czy zwyczajnie jeszcze nie wydarzyło się nic, co cisnęłoby nim w jednym kierunku - w stronę bycia ofiarą, czy też walczenia o swoje. Zdawał się pełen sprzeczności, co było niezwykle irytujące. Jednak zdecydowanie mieli wspólne zainteresowania, które dodawały powodów, żeby nie być tak chłodnym wobec Puchona. Choć może nie wykazał się przy glicynii, jego żywa reakcja na wzmiankę o pegazach i zwierzętach była wystarczająca, żeby Norwood spoglądał na niego nieco łagodniej. - Nie wiem czy będą to pegazy. Wpierw dowiem się, czy jest coś, z czym moglibyśmy pomóc, a jeśli nie będzie nic koniecznego, to będę wymyślał. Robienie wymiennie zajęć z zielarstwa i z opieki nad magicznymi stworzeniami wydaje się w porządku, więc może będę tak je prowadzić - przyznał, wzruszając ramionami z lekkim uśmiechem. - Jeśli masz jakieś życzenia co do tematyki, konkretnej rośliny, czy stworzenia to też możesz dać znać mnie albo profesorowi - dodał jeszcze, posyłając ostatni raz zabawkę dla puchacza.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Terry z pewnością nie należał do osób, które zjednują sobie wszystkich dookoła, sam zresztą jawnie nie przepadał za co poniektórymi ze szkolnych kolegów. Istniała jednak znacząca różnica między zwykłą niechęcią a bezceremonialną pogardą. Na to drugie chłopak zwyczajnie nie mógł się zgodzić, święcie przekonany, że każdemu należy się choć podstawowy szacunek… no może poza naprawdę skrajnymi przypadkami, jak mordercy gwałciciele czy zbrodniarze wojenni, ale nad tym jego piętnastoletni rozumek nie zastanawiał się szczególnie często. Puchon wychodził więc z założenia, że stanowisko Jamiego jest z definicji nie w porządku – drobne uczniowskie wybryki nie przesądzały przecież o naturze człowieka, a już na pewno nie odbierały mu prawa do poszanowania własnej godności. I choć Terry nigdy nie nazwałby się obrońcą uciśnionych, tak postawa Ślizgona budziła w nim silne poczucie niesprawiedliwości, którego nie mógł ot tak zignorować. Wstawiał się w końcu nie tylko za jakimiś obcymi mu osobami – sam wśród przyjaciół zachowywał się czasem jak skończony palant, niedojrzale i bezmyślnie, ale to właśnie te beztroskie chwile w Hogwarcie wspominał najcieplej. Pozbawiony ów ludzkiego czynnika, zapewne już dawno zrezygnowałby z czarodziejskiej edukacji. Pomimo złości, którą jeszcze przed chwilą wzbudził w chłopcu Norwood, Terry nie potrafił ukryć zainteresowania na wzmiankę o nadchodzącym spotkaniu koła. Puchon długo nie chował urazy, posiadając mimo wszystko miękkie serce i wierząc głęboko, że każdy zasługuje na drugą szasnę. W końcu nie znał Ślizgona zbyt dobrze, nie mógł więc wiedzieć, jaka jest jego historia i skąd u niego tak silna niechęć do młodszych osobników. Może chłopak miał swoje powody, by nie tolerować nastoletniej lekkomyślności? Podobna myśl, choć niemożliwa do zweryfikowania, obudziła w Terry’m nowe pokłady sympatii. – Nie no jasne, zależy co będzie do roboty. – zgodził się, śledząc w zamyśleniu latającego tam i z powrotem puchacza – Cokolwiek by to nie było, fajnie móc przyczynić się do czegoś dobrego. Wiesz, nie tylko tak teoretycznie, żeby odbębnić podstawę programową, ale naprawdę przy czymś pomóc. – uśmiechnął się blado, jakby sam do siebie. Lubił czuć się przydatny, a w Hogwarcie nie miał ku temu zbyt wiele sposobności. Czy nie dlatego ostatnio chodził rozdrażniony, jak zwierzę zamknięte w zbyt ciasnej klatce? Widział tyle możliwości, jak za pomocą czarów pomóc zwykłym ludziom w ich codziennych problemach, a ze względu na jakieś głupie, elitarystyczne zasady zmuszony był biernie obserwować bolączki bliskich mu osób. – Dam ci znać, jeśli coś mi przyjdzie do głowy. Ale prawdę mówiąc, nie mam wygórowanych wymagań, każdy zwierzak potrzebuje trochę uwagi. – wzruszył ramionami, mimowolnie zastanawiając się, czy rzeczywiście zebrałby się na odwagę, by zagadać do Ślizgona, gdyby wpadł na jakiś pomysł związany z kołem. Trudno powiedzieć dlaczego, ale nadal czuł się niesamowicie skrępowany w obecności chłopaka. – Sam ją tego nauczyłeś? – zapytał wreszcie, ruchem głowy wskazując sowę, która wracała właśnie z zabawką w szponach. Jego własny pupil prędzej utopiłby się w kroplach deszczu, niż cokolwiek upolował, lecz nie zmieniało to faktu, że Terry pałał niewyobrażalną czułością do tej nieporadnej ptaszyny. – Masz jakieś inne zwierzaki?
Puchoni po prostu byli pełni sprzeczności. Do tego wniosku doszedl w końcu Jamie, kiedy tylko chłopak zaczął znów z nim rozmawiać bez tego bojowego błysku w spojrzeniu. Kiedyś Norwood uważał, że Carly dostała się do Hufflepuffu tylko dlatego, że nie była w pełni czystokrwistą czarownicą, ale teraz zaczynał się zastanawiać, czy Helga Hufflepuff nie lubiła po prostu tych z pozoru ciapowatych i sympatycznych, którzy jednak zdawali się w środku chować pokłady odwagi i złośliwości większe, niż były u Gryfonów i Ślizgonów. Terry potwierdzał tę teorię, co niejako bawiło Jamiego. Skinął lekko głową na słowa chłopaka, czując się zadowolony, że przynajmniej jedna osoba z kółka nie zamierzała robić problemów, jeśli będą pomagać pracownikom Hogwartu. - Skoro praca ci nie straszna, to myślę, że nie będziesz się nudzić. Też wolę robić coś przydatnego, niż po prostu przesadzać roślinki z doniczki do doniczki, albo rzucać piłki pegazom. Jeśli mamy się czegoś przy okazji uczyć, to lepiej, żebyśmy robili coś przydatnego - wyraził i swoje zdanie, a w jego głosie dało się wychwycić cień uznania dla chłopaka. Pracowitych nastolatków należało się doceniać, bo przynajmniej po nich było widać, że Hogwart nie był Szkołą Zabawy i Melanżu, czy czymś podobnym. Spojrzał jedynie z ukosa na Puchona, kiedy ten stwierdził, że nie ma wygórowanych wymagań. To było najgorsze, bo z jednej strony można było zadowolić taką osobę dosłownie czymkolwiek, a z drugiej strony mogli mieć pretensje o wszystko. Ślizgon odnotował w myślach, aby uważać na chłopaka, na którego po chwili spojrzał z zaskoczeniem, jakie szybko przeszło w niewielki uśmiech, gdy jasne spojrzenie powróciło do puchacza. - Mieliśmy dość czasu, żeby nauczyć się kilku wspólnych zabaw, ale to… aportowanie, jest najlepszą. Sowy są trochę jak koty, musisz stymulować ich intynkt łowiecki, aby któregoś dnia lecąc z twoim listem nie rzuciły się za zdobyczą zapominając o zadaniu. Oczywiście nie wszystkie, ale ten tutaj jest dość humorzasty, więc wolę z nim ćwiczyć, kiedy mamy chwilę, niż później zastanawiać się, gdzie znika - odpowiedział na pytanie Terry’ego na kolejne kręcąc głowę. - Mieliśmy kiedyś psy, ale w tej chwili mam tylko Torcika. Tu i tak nie mógłbym mieć nawet psidwaka, więc nie szukam dodatkowych zwierząt. A ty? Czym się opiekujesz? - zapytał, pierwszy raz czując naprawdę zainteresowanie odpowiedzią Puchona.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Podział na szkolne domy budził w chłopcu wiele kontrowersji. Miło było być częścią pewnej wspólnoty, przeżywać wraz z innymi sukcesy i porażki, czuć przynależność do czegoś większego. Kiedy pierwszy raz usłyszał, że przez siedem lat pobytu w Hogwarcie będzie nierozerwalnie związany z pewną grupą, jego jedenastoletnie serce zabiło mocniej – oto został wyrwany z dobrze znanej rzeczywistości i wrzucony do świata, który rządził się całkowicie innymi prawami. Nie znał w nowej szkole nikogo, cieszył się więc w duchu, że współdomownicy zastąpią mu przynajmniej namiastkę przyjaźni, które były dla niego tak ważne w rodzinnym mieście. Ależ się przejechał na tych złudnych marzeniach… Wystarczyło zaledwie kilka tygodni spędzonych w zamku, by Terry przekonał się, z czym naprawdę wiąże się podział na domy. Stereotypy, poniżanie i wywyższanie, tworzenie się hermetycznych klik, a to dopiero wierzchołek góry lodowej. Oczywiście znalazł wśród Puchonów kilku wspaniałych przyjaciół, za którymi bez zastanowienia wskoczyłby w ogień, a z którymi być może nigdy nie zamieniłby słowa, gdyby nie mieszkali razem. W gruncie rzeczy jednak uznawał napuszczanie na siebie nastolatków, tłumacząc to „zdrową rywalizacją”, za skrajnie niewłaściwe, okrutne i zwyczajnie niepotrzebne. Czy gdyby mógł, wybrałby inny dom? Absolutnie nie. - Jasne, że tak. – zgodził się ochoczo z chłopakiem, głęboko przekonany, że wszystkie spotkania szkolnych kółek powinny kierować się zasadą przydatności – No i też lepiej wchodzi do głowy, jak faktycznie robisz coś sensownego, a nie tylko bezmyślnie wykonujesz polecenia. Przynajmniej w moim przypadku. Nigdy nie był orłem, ani nawet względnie dobrym uczniem; nie miał pamięci do dat, nazwisk, wzorów i innych suchych faktów, którymi próbowano wypełnić im głowy zarówno w mugolskiej podstawówce, jak i w Hogwarcie. Zdecydowanie lepiej wychodziły mu ćwiczenia praktyczne, nauka przez zabawę lub intuicyjne podłapywanie umiejętności i wiedzy od innych. Był dobrym obserwatorem, dlatego czasem wystarczyło zaledwie, by ktoś pokazał mu, co ma zrobić, a chłopak w mig łapał co i jak. Obserwował sowę z niemałym zafascynowaniem, pełen podziwu dla jej gracji, powagi i morderczej precyzji. Ponoć to psy upodabniają się do swoich właścicieli, ale zdaniem Terry’ego puchacz prezentował nadzwyczaj wierny obraz Jamiego – przynajmniej na tyle, na ile znał chłopaka. Pokiwał głową, przysłuchując się z żywym zainteresowaniem temu, co Ślizgon miał do powiedzenia na temat opieki nad pupilem. Być może kiedyś sam będzie sowim opiekunem, kto wie? - W domu mamy psa, kundelka, nazywa się Artur. Przypałętał się kiedyś i już tak został. Nie jest może zbyt mądry, ale ma swoje momenty… no i ma złote serce. – powiedział, czując ukłucie tęsknoty za czworonożnym towarzyszem. Brakowało mu go w zamku, miałby tutaj tyle miejsca, żeby pobiegać. Słysząc pytanie Ślizgona, mimowolnie zarumienił się lekko, doskonale świadomy reakcji, której mógł oczekiwać na informację o nietypowym skrzydlatym podopiecznym. - Mam gołębia pocztowego. Na co dzień wydaje się ofermowaty i nieporadny, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się, żeby pomylił adresy i nie dostarczył listu. Problem w tym, że chyba sowy za nim nie przepadają, albo on nie przepada za sowiarnią. – Biscuit faktycznie częściej przesiadywał w wieży Gryffindoru, odwiedzając Harmony albo Oliviera, niż na przydzielonej sobie żerdzi - Mam słabość do takich trochę ciamajdowatych zwierzaków. – dodał po chwili, wzruszając ramionami. +
Podział na domy nigdy nie był właściwy, ale też tylko to odpowiadało idei założycieli. Jamie, choć nie był zagorzałym fanem podobnych podziałów, nie widział w nim tak wiele zła, jak zdawali się dostrzegać inni, czy też może tylko ci z mugolskich rodzin. Jego zdaniem skupienie ludzi o podobnych charakterach w jednym miejscu nie było niczym złym. To, co oni później robili, było zupełnie inną sprawą, na którą w większości nie mieli wpływu. Wiedział jednak, że najprościej było znaleźć odważnego idiotę między Gryfonami, kujona który zna wiele odpowiedzi między Krukonami, miłośnika roślin i zwierząt, albo kucharza pomiędzy Puchonami, a jeśli chciało się kompana do pogardzania innymi, Ślizgoni byli w tym mistrzami. Spojrzał na Andersona, przypominając sobie incydent z glicynią i mimowolnie uśmiechnął się kącikiem ust. Skoro w ten sposób chłopak podchodził do nauki, to nie powinno być najmniejszych problemów na przyszłych zajęciach. Nie wszystkie miał zaplanowane, ale wiedział, że nie będą po prostu oglądaniem kwiatków i zwierzątek. - Błędy uczą lepiej niż sukcesy, a praktyka lepiej niż teoria. Wygląda więc na to, że powinno nam się dobrze współpracować na następnych spotkaniach koła - powiedział prosto, spoglądając na swoją sowę, gdy ta trąciła go lekko skrzydłem, domagając się uwagi. Zaraz też zaczął ją delikatnie drapać pod dziobem, aby znieruchomieć, kiedy usłyszał, jakiego towarzysza miał Puchon. Po chwili Ślizgon próbował powstrzymać śmiech, aż musiał odchrząknąć i pokręcił lekko głową. - Nie dziwię się, że nie siedzi w sowiarni. Taki Torcik żywi się również gołębiami, zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Z pewnością twój czuje się tam jak przystawka pośród gości na przyjęciu - zauważył, spoglądając znacząco na Terry’ego. - Jeśli nie myli adresów i jest dobry, jako ptak pocztowy, to w porządku, ale musisz zdecydowanie zadbać o jego bezpieczeństwo i nie próbuj nawet zostawiać go w sowiarni. Albo szybko będziesz potrzebował sowy - dodał, po czym schował zabawkę swojego puchacza i spojrzał w stronę zamku. - Przemyśl to i do zobaczenia na zajęciach - powiedział, żegnając się prosto, po czym odszedł bez oglądania się za siebie.
z.t. x2
+
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Zwierzę:jackalope Łapanie:6 Modyfikatory: nie Sukces
Miał już doświadczenie z jackalope, więc mniej więcej wiedział, jak wyglądają ich ślady, wiedział też, jak miał do sprawy podejść, a przynajmniej tak dokładnie sobie wmawiał, kiedy wypatrzył kolejne stworzenie w pobliżu hangaru. Siedziało sobie tam i coś skubało, wyglądało na w pełni poświęconego temu, co robiło, tak skoncentrowanego, jak się dało i to chyba było dobre. Ian w tym czasie postanowił sięgnąć po marchewkę, bo jak jego wiedza twierdziła, właśnie marchewkami zajadały się takie stworzenia. Znaczy zające. Króliki? Ogólnie długouche. Tak twierdziły bajki, a bajki nie mogły się wcale jakoś mocno mylić i już wkrótce Ian miał przed sobą jackalope, który faktycznie przyszedł do niego zwabiony marchewką i grzecznie dał się zamknąć w transporterze, najwyraźniej zaciekawiony jedzeniem, jakie otrzymał. Jakby wolność nie miała dla niego żadnego znaczenia. Ale to akurat było dobre, bo dzięki temu nie musiał martwić się tym, co powie profesor Rosa, kiedy do niego wróci.
z.t
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
Myślał o tym, którą twarz zamku pokazać podczas wykonywania swojej pracy domowej dla Elihaj'a przez całe dwa dni, nim nie wpadł na genialny pomysł podejścia całkiem innego, niż te, które początkowo miał na myśli. W końcu czy mogło być przyjemniejsze miejsce, niż wypłynąć łódką na jezioro i naszkicować wieżyczki zamku z widokiem na ścianę lasu? Skierował kroki w stronę hangaru na łódki, niosąc w plecaku nie tylko szkicownik i przybory, ale tez kilka podkradzionych, jak zwykle, z kuchni pasztecików i butelkę kompotu, od którego się chyba uzależnił na wakacjach. Pogoda była zdawać by się mogło absolutnie idealna na takie przedsięwzięcie. Jeszcze ostatnie dni ciepłego lata, ale bez prażącego, podlaskiego słońca, które jak na Anglię przystało, ukrywało się pod kołderką chmur. Ubrany był względnie lekko, szczególnie jak na siebie, choć golfy z długim rękawem miały już chyba na stałe pozostać w jego garderobie siłą sentymentu. Zatrzymał się przy drzwiach budynku i wycelował w zabezpieczającą drzwi kłódkę różdżką, szepcząc ciche alohomora. Może to nie przystoi prefektowi, tak się włamywać, ale przecież nikt nie patrzy. Przynajmniej zdawało mu się, że nikt nie patrzy, dopóki nie usłyszał szelestu krzaków gdzieś po prawej.
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm
Ona już dawno temu wykonała swoją pracę na zajęcia. Naszkicowany przez nią koślawo fotel w pokoju wspólnym wołał o pomstę do niebios, ale sam Merlin jej świadkiem, starała się jak mogła... Prawdopodobnie nie zaskarbi sobie tym "dziełem" uznania ani od nauczyciela, ani od innych studentów, ale skoro śpiewać każdy może, może malować też? W okolicach hangaru znalazła się ze zgoła innych pobudek. Koło naukowe miłośników przyrody ogłosiło zwiększone występowanie brzytwotrawy na terenie szkolnych błoni, a ona, jak na porządną członkinię przystało, udała się na zwiady, by na własne oczy przekonać się o realności tego nagłego rozplemu. Umówmy się też, nie miała czasu na szczególne obchody, robiła to raczej przy okazji, wracając z Hogsmeade zdecydowanie dłuższą trasą. Korzystała z pogody, która jeszcze dopisywała, a w angielskich realiach szybko mogło to ulec zmianie. Nim się obejrzą, znów wrócą deszcze, plucha i nigdy nieopadająca mgła. Zauważyła, że przy hangarze kręcił się ktoś wysoki. Okej, nie ma co owijać w bawełnę, od początku wiedziała, że był to @Lockie I. Swansea. Tyle się napatrzyła na jego nieustannie rosnące wszerz barki, że z daleka poznawała zarys ślizgońskiej sylwetki. Jego obecność w zamku od pierwszego września była dla niej dziwnym doświadczeniem. Czuła się, jakby ktoś ją wrobił, jak w jakiejś mugolskiej ukrytej kamerze. A teraz miała okazję popatrzeć, jak chłopak włamuje się do zamkniętego budynku. - Myślałam, że nawet prefektów obowiązują jakieś zasady - skomentowała, wychylając się zza tych szeleszczących krzaków.
Lockie I. Swansea
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 192
C. szczególne : zawsze długi rękaw, nosi bransoletkę z ayahuascą, zapach cytrusowo-drzewny, piżmowy, ziemisty, jest *duży*, mówi z akcentem
W bezruchu oczekiwał na objawienie się zakradacza. Jakim przywilejem życiowym było być nie tylko mężczyzną, ale i wielkim cielakiem, bo przez myśl mu nie przeszło nawet, że może być w jakikolwiek sposób zagrożony. Czy istniało coś na terenie Hogwartu, co powinno wzbudzać jego niepokój? A jak inną byłaby ta sytuacja, gdyby role były odwrócone, gdyby na odludziu na przypadkową dziewczynę wylazł chłop gabarytów krowy. - Och, Kate. - westchnął z wyraźną ulgą, choć trudno powiedzieć, kogo właściwie się spodziewał. Zaraz się jednak uśmiechnął chytrze, jak to Lockie Swansea - Jako prefekt sprawdzam bezpieczeństwo wokół hangaru, a teraz będę sprawdzał również bezpieczeństwo w hangarze. Jako nie-prefekt, możesz do mnie dołączyć. - zaproponował, uchylając drzwi i niemal teatralnym gestem, zapraszając ją do środka przodem. Wnętrze hangaru pachniało glonami, wilgotnym drewnem i mulistą wodą jeziora. Drobne zmarszczki powierzchni wody migotały błyskami odbitego światła, a łódki kiwały się leniwie, wprawiane w ruch trudno zupełnie powiedzieć czym, w końcu woda była spokojna i stateczna. Wszystko obejmowała cisza, przerywana może pojedynczymi piskami jaskółek, wlatujących do środka przez paszczę zewnętrznych drzwi, prowadzących dalej w głąb jeziora. - Czemu się kręcisz po krzakach, Kate? - zainteresował się zaskakująco mocno - Szukasz czegoś? Kogoś? - zmrużył oczy chytrze.
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm
Śledząc wstecz ich rozmowy, Kate na palcach jednej ręki policzyłaby te razy, kiedy Lockie wymówił jej imię. Pomijając już kwestię tego, że dobre pół roku praktycznie w ogóle się do niej nie zwracał, wcześniej, gdy rozmawiali częściej, jakoś nie pamiętała, by to robił. To była pierdoła, może zupełnie nieistotna rzecz, ale ogarnęło ją jakiejś dziwne uczucie, gdy usłyszała własne imię w jego ustach, w okowach słyszalnej ulgi, zupełnie jakby spodziewał się niedźwiedzia albo jakiegoś dementora. - No ja. Nie wiedziałam, że jestem taka straszna - odparła z lekkim wzruszeniem ramion, z wielkim trudem powstrzymując cisnący się na jej wargi uśmiech. Ostatecznie przegrała tę walkę, gdy uchylił przed nią drzwi. - Ach, najpierw byłam straszakiem, teraz przynętą. Całkiem to zmyślne, Swansea - dodała, ale nie powiedziała "nie". Wręcz przeciwnie, skorzystała z okazji, bo kiedy kolejny raz będzie miała okazję uczestniczyć we włamaniu do hangaru? Płynęła do Hogwartu łódką w pierwszy dzień szkoły w pierwszej klasie, później już szczędzono im podobnych atrakcji. Plebejskie powozy stały gdzieś przy lesie i nie stanowiły miejsca schadzek. Ale łódki? Łódki były luksusowe. Skrzywiła się nieco, gdy za progiem uderzył ją koktajl zapachowy rodem z bagien. Mieszanka woni mokrej ziemia przeplatanej z odorem lekko podgniłych glonów, w towarzystwie ogólnego zaduchu mogła przyprawić o mdłości kogoś o słabszym żołądku. Jej na razie tylko marszczył się nosek. - Ot, nowe hobby - podchwyciła żartem, choć minę miała raczej poważną, gdy spojrzała na niego jako nowo zapalona krzaczara. - Patrz, nawet przydało się na coś, skoro Cię znalazłam - stwierdziła, spoglądając na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Teraz przyznaj się, bo w bullshit sprawdzania bezpieczeństwa nie wierzę. Chcesz wypłynąć łódką na jezioro?
Postukał się palcem w skroń: - Jak do środka wejdzie studentka, to jako prefekt jestem niemal zobowiązany przypilnować, żeby nic Ci się nie stało, nie? - chytrus. Wszedł do hangaru za nią i bez problemu, jakby robił to nie pierwszy raz w życiu, ruszył ku łódkom, by zdjąć z jednej z nich zabezpieczenie. - No pewnie, że tak. - powiedział z dziecięcą prostotą i szczerością, jak to Lockie Swansea - Szukam inspiracji do pracy domowej dla Elijaha, a to mój, daj Merlinie, ostatni rok w tym cudownym przybytku. Na jeziorze jeszcze nie byłem. - zaczął majstrować coś przy sznurze, mamrocząc zaklęcia, nim zadowolony nie wyprostował się z miną, oznaczającą z pewnością osiągnięty sukces. - Płyniesz ze mną? To prawie romantyczne. - puścił jej oko, wyciągając rękę, coby zaasekurować ją podczas włażenia do chybotliwej łódki. Wystarczyło jeszcze proste Abdico Visus, by spróbować ich ukryć przed sokolim wzrokiem co poniektórych nauczycieli, którzy jakimś cudem byliby w stanie dostrzec taką łupinkę z tak daleka. Niemniej nie wątpił, że i takie orły się znajdą, ponieważ Hogwart był placówką pełną cudów w tym najgorszym wydaniu. - Nie ma żadnych profitów z bycia prefektem. - uznał za stosowne dodać z przekąsem - Poza łazienką prefektów oczywiście. Tam jest zajebiście. - dodał jednak po kilkusekundowym namyśle- Dalej nie jestem pewien, co przyśniło się Wang, że mnie ujrzała w swoim jasnowidzącym omamie jako dobrego kandydata na prefa, ale czy będę narzekał? - uniósł brwi. No nie zamierzał.
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm
- Albo jest to twój chytry plan, żeby zwabić naiwną studentkę do hangaru i ją wrobić w same najgorsze rzeczy, lisie - skwitowała unosząc lekko jedną brew ku górze, bo jakkolwiek uczestniczyła w jego gierkach słownych, nie wierzyła ani przez sekundę w ten jego szarmancki ton. W podobnym tonie słodził masie innych dziewcząt, włącznie z jej bliskimi koleżankami, toteż nie czuła się w żaden sposób wyjątkowa. Jednak po wyjątkowo jałowych wakacjach na Podlasiu każda szansa na odrobinę adrenaliny w życiu wydawała jej się warta uwagi. Gdy powiedział, że to "prawie romantyczne", wywróciła teatralnie oczami, ale nie udało jej się powstrzymać uśmiechu, który nieproszony wtargnął na jej buzię. Jej policzki, zupełnie jakby należały do kogoś innego, pociągnęły za sobą kąciki ust, co nieudolnie starała się zatuszować. Merlin jeden wiedział, jakim cudem ten chłopak w jednej sekundzie potrafił zmienić się z bekającego i drapiącego po brzuchu yeti w Casanovę. - Jeszcze pytasz? - odparła, z klasą, bo w pierwszej chwili pomyślała o tym dziku srającym w lesie, ale ugryzła się prędko w język. Skorzystała z jego pomocy i wpakowała się do chyboczącej łódki, przecierając ławeczkę dłonią, nim posadziła na niej tyłek. Potem tę dłoń z lekkim wyrazem obrzydzenia wytarła w nogawkę. - Muszę przyznać, że też nie wiem, co jej strzeliło do głowy - odparła na jego słowa, patrząc na niego badawczo, zupełnie jakby tu i teraz zastanawiała się, co dyrektorka miała w głowie odznaczając go tym przywilejem. Ona zawsze chciała być prefektem, a nigdy nie dostała swojej szansy. - Najwyraźniej uznała, że z twoją kartą stałego bywalca Hogwartu w parze powinny iść inne przywileje. Dałabym się pokroić za kąpiel w łazience prefektów - dodała, moszcząc się wygodniej na swoim nieco twardym siedzisku.
Uśmiechnął się jedynie szerzej, bo przecież jeszcze się taki nie urodził, co by go namówił na zdradzanie swoich chytrych planów od ręki i prawdziwie jak na świętej spowiedzi. Słodzić, to on jeszcze jej nawet nie zaczął, póki co zmyślał dupochrony, jakby ktoś rzeczywiście inwigilował, dlaczego oni tu w tym hangarze, a że był niewątpliwie chytrym lisem, wymówek miał już całe kieszenie. Niedługo potem oboje już siedzieli w łódce i choć dla Locka nie było żadnej różnicy, czy siedzi na kamieniu czy na najwygodniejszej poduszce w dormitorium Slytherinu, widząc, jak się Milburn wierci w miejscu westchnął. - Abcivio - wywinął różdżką w kierunku jej siedzonka, coby stało się czymś miękkim i wygodnym dla jej zacnej dupci, po czym przyjrzał się leżącym wewnątrz łódki wiosłom. Potrzebował solidnej chwili, by połączyć kropki, bo choć to wydawało się oczywiste, że aby łódka płynęła, należało wiosłować, to jednocześnie wydawało mu się, że pierwszoroczni nie wiosłowali do Hogwartu i zakładał, że te łódki to potrafią tak same z siebie. - Ranisz mnie, Kate. - westchnął dramatycznie - Powinnaś była teraz powiedzieć coś w stylu... - odchrząknął, po czym podjął podniesionym głosem, który chyba miał brzmieć dziewczęco - "Ale Lockie, Ty jesteś taki mądry i pomocny i taki przyjacielski, że powinieneś był dostać tego prefekta już lata temu!" - zamachnął się ręką, odkrywając księżniczkę, choć trudno było powiedzieć, czy tym sposobem imitował swoje wyobrażenie o Kate, czy po prostu zgrywał głupka jak zawsze. Ostatecznie odpuścił sobie wiosła, stuknął różdżką w łódkę, wprawiając ją w ruch, a samemu zaczął grzebać w swojej torbie, w poszukiwaniu szkicownika, który nauczyciel dał im do pracy. - Wiesz, nie musisz się zaraz dawać pokroić nie? - mruknął, nieudolnie maskując dziwny uśmieszek - Ja zasadniczo mogę Cię tam zabrać za znacznie niższą cenę. - odchrząknął, starając się utrzymać powagę i zaczął rozglądać za dobrym ujęciem z wody, kartkując szkicownik, który był zaskakująco pełen przeróżnych rysunków, najwyraźniej spod jego ręki. Czasem łatwo było zapomnieć, że jednak był Swansea.
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm
Przebiegłość chyba towarzyszyła wszystkim wychowankom domu Slytherina, przynajmniej w jej uznaniu. Niemniej jednak doceniała, że wykorzystywał tę swoją i tak mocno nadwyrężoną komórkę mózgową w celu wymyślenia jakiegokolwiek dupochronu, bo jej podobne kwestie techniczne jakoś wypadły z głowy. Wraz z przekroczeniem progu hangaru w towarzystwie prefekta wyleciało jej, że razem z tym prefektem dokonywała włamania. - O - zareagowała, gdy jej siedzisko zrobiło się miękkie, zaskoczona pomyślunkiem Lockiego, ale jednocześnie zadowolona, że nie obijała tyłka o zimne, twarde deski. Również strzeliła oczami w kierunku wioseł, z góry zakładając, że jeśli ktokolwiek miałby wiosłować, będzie to Swansea, bo jej się do pracy fizycznej w tej chwili ani trochę nie paliło. Zresztą warto nadmienić, że nie była ubrana odpowiednio do takich atrakcji. Może nie przywdziała dziś garsonki podobnej do tej, w której widział ją w Londynie, ale jej ciuszki business casual (z naciskiem na casual, bo długość jej spódnicy mimo rajstop pozostawiała wątpliwości w sferze biznesowej) niespecjalnie nadawały się do podobnych popisów. Skoro zrobiło jej się wygodniej, przekręciła się nieco, siedząc bardziej bokiem niż frontem do chłopaka, prostując jedną z nóg na tyle, na ile zdołała. A niech sobie popatrzy. - Ja ranię Ciebie?! - równie teatralnie chwyciła swój wyimaginowany naszyjnik z pereł, z szeroko otwartymi oczami obserwując jego księżniczkowy spektakl, oczywiście dopatrując się w nim parodii samej siebie, która może byłaby zabawniejsza, gdyby przez ostatnie pół roku nie zlewał jej ciepłym szczochem. - Że jesteś mądry mówiłam wielokrotnie - obruszyła się dodatkowo, bo akurat w tej kwestii nie mógł jej niczego zarzucić. Paradoksalnie mając go jednocześnie za ogromnego głupka, dostrzegała jego intelektualny potencjał. Ta przytoczona z początku jedna komórka to jedynie wybrany delegowany reprezentant-sadysta, całą resztę szaraków trzymający pod kluczem w piwnicy. - Jak wysoka jest to cena? - podjęła temat, czując dziwne łaskotanie w brzuchu, gdy ich rozmowa z nagła przybrała nieco inny podtekst. Chyba że to wyłącznie jej wyobraźnia?
Zaśmiał się najpierw w ten swój charakterystyczny, szczekający sposób i nawet się w związku z tym nie rozkaszlał, co było znaczącym sukcesem, sugerującym mu, że z jego płucami było coraz lepiej, ale zaraz otarł łzy ubawienia z powiek i odchrząknął, w ramach odnajdowania powagi. Zrobił dziwną minę, krzywiąc się i unosząc brwi w dramatycznej karykaturze sceptycyzmu: - 'Mądry', bez 'przyjacielski' i 'pomocny' się nie liczy. - prychnął z udawanym przekąsem- Nic się nie znasz na komplementach, ot co. - wzruszył ramionami. Ano bo on to się znał na komplementach jak żodyn inny, nie? Swojemu ostatniemu crushowi to nawet pisał anonimowe wiersze. Jak na tym wyszedł? Poszła do Baxtera. Może dlatego piekło go podwójnie, jak Kate z Roycem dogadywali się tak wybitnie. Tylko, czy wciąż piekło? Była to historia tak dawnego echa, po której jego życie przeszło tak drastyczną restrukturyzacje, że nawet jeśli wyglądał, że udawał, że nie pamięta - istniała wysoka szansa, że naprawdę nie pamięta. Kiedy łódka wypłynęła dalej w głąb jeziora, to i Swansea trochę zmienił usadowienie, z siedziska przenosząc tyłek na dno łódki i o siedzisko opierając się plecami, by na zgiętym kolanie oprzeć szkicownik i obserwując Hogwart zacząć stawiać pierwsze kreski. - To zależy, wiesz. Jak szybko chcesz tam się dostać. - zaczął wymieniać, nawet na nią nie patrząc - Czy chcesz tam iść sama, czy z kimś. Jak z kimś to z kim. - jakby jej opowiadał o towarach w sklepie na półce, a nie o potencjalnym kolejnym włamaniu, choć teraz w bardziej kontrolowanych warunkach. Skupiał się na swoim szkicu, choć zerkał czasem na Milburn, która zdawało mu się, czuła się w tej łódce jakoś dziwnie niekomfortowo. - Czytałem ostatnio w Horyzoncie Zaklęć artykuł o tym, jak wyglądają staże w Ministerstwie. Ponoć to głównie podawanie kawy i odpisywanie na listy, na które nikomu innemu się nie chce. - powiedział znienacka. Czy zainteresował się tym tematem, bo interesował się jej planami życiowymi? Czy spodziewałaby się po nim za dużo. Wyrwał kartkę ze szkicownika, by podać ją Kate i wrócił do szkicowania szkoły. Na obrazku mogła z łatwością rozpoznać siebie w garsonce, choć nie była to ani business, ani casual garsonka, a bardziej jak niegrzeczny hasztag ze strony z filmami dla dorosłych.
Kate Milburn
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 19
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 173
C. szczególne : karminowe usta, nosi pierścień uznania, jej spódnice bywają krótkie i jest to eufemizm
- To nie promocja dwa plus jeden gratis - odpowiedziała ze śmiechem, takim trochę dźwięczniejszym i dłuższym niż normalnie by się zaśmiała, co prawdopodobnie wynikało z faktu, że złapało ją jakieś poczucie tęsknoty za ich wcześniejszym kontaktem i porozumieniem, w wyniku którego potrafili śmiać się często i głośno, nawet jeśli inni wkoło się nie śmiali. A może to tylko kolejny wymysł jej wyobraźni? Zachowywał się na tyle naturalnie w jej towarzystwie teraz, na ile pozwalały im warunki, a na łódce akurat jeszcze nigdy razem nie byli. W niewielu miejscach byli razem ostatnimi czasy, nie licząc oczywiście lekcji pełnej całej masy innych, wkurzających ją osób popełniających upokarzające umizgi w jego kierunku. Nawet jeśli miałaby promocyjnie go skomplementować, nie wiedziała, czy dołączyłaby do zestawu akurat te dwa epitety, które sam wymienił. Zastanawiała się chwilę, czy poruszyć ten temat, bo coś w swobodzie, z jaką nagle zaczynał z nią wchodzić w interakcje, było dla niej z lekka podejrzane. Nie wiedziała, jaka była teraz jego agenda, czy faktycznie zapomniał, czy może jednak tylko dobrze udawał, że nie pamiętał? Nigdy wprost jej nie powiedział, że dokładnie o to mu chodziło, choć wraz z mijającym czasem coraz bardziej zaczęła domyślać się istoty sprawy, aczkolwiek jej umysł wciąż nie dopuszczał jej do świadomości. W jej głowie to Swansea pozostawał głównym winowajcą rozpadu tego, co mieli między sobą - gdy przyparł ją do zimnej ściany ten jeden raz, który najwyraźniej od początku miał w jego uznaniu być tym ostatnim. Gdy zsunął się na dno łódki, ona sama skuliła nieco nogi, by zrobić mu miejsce, przypadkowo zahaczając o jego kostkę. - Sorry - mruknęła, że to niechcący i wcale nie planowała zamachu na jego staw skokowy. Patrzyła na niego przez chwilę, zajętego swoim szkicownikiem, gdy tak wymieniał wszystkie z opcji wejścia do łazienki prefektów, czując ponownie tę chorą, niezdrową ekscytację, która budziła się w jej wnętrzu. - Widzę, że faktyczny cennik jest jeszcze w trakcie tworzenia - skomentowała te wszystkie zależności, milknąc na moment i odwracając spojrzenie w stronę zamku. Skubany faktycznie miał oko i wiedział, gdzie wypłynąć, żeby mieć dobry widok... - Samemu chyba byłoby głupio siedzieć w takiej wielkiej wannie - stwierdziła, wracając do niego wzrokiem z ciężkim do ukrycia odbijającym się w nich oczekiwaniem. O rozmiarach wanny słyszała wyłącznie z opowieści i wynikało z nich tyle, że mogła być ona równie dobrze wielkości basenu olimpijskiego. Ni z tego, ni z owego poruszył temat praktyk w Ministerstwie. Kate zamyśliła się nieco, nie dopatrując się w tej uwadze niczego głębszego. Może poza kolejna wyszukaną zaczepką pod adresem jej nagłej rezygnacji z kariery w gastronomii. - Czasem każą też porządkować dokumenty, ale zależy od dnia, czy chcą je chronologicznie datami, czy alfabetycznie od nazwisk winowajców katastrof - dodała, pół żartem, pół serio, bo akurat porządkowaniem dokumentów musiała się od czasu do czasu zająć. Zanim jednak podjęła temat ponownie, podał jej swoją pracę. Nie spodziewała się tego, co zobaczyła na wręczonej jej stronie z notatnika. Wzięła ją w dłoń licząc, że zobaczy szkic jednej z zamkowych wież, zamiast tego jednak rozpoznając... Siebie samą. W łódce i stroju, który dalece odbiegał od tego faktycznego. Widząc długość narysowanej przez niego spódnicy, aż obciągnęła własną, sprawdzając, czy rzeczywiście tak mocno eksponowała jej uda. - Miałeś szukać inspiracji - powiedziała, w pierwszej chwili całkowicie zbita z tropu, dopiero po kilku sekundach dostrzegając furtkę do obrócenia sytuacji w kolejny żart. - Czy ja właśnie zostałam twoją muzą?
W tym cały jest ambaras, żeby Lockie zauważał te subtelne zachowania. Byłoby mu szalenie miło wiedzieć, że jakieś umizgi w jego stronę się odbywają, ale chyba był na takie subtelności na tyle odporny emocjonalnie, że traktował je jak zwykłe cechy charakteru poszczególnych osób. Bo może był mądry, ale był też niewątpliwie bardzo głupi. Podniósł na nią spojrzenie z pytający "hm?" kiedy go przeprosiła, bo żadnym zaskoczeniem nie było, że przecież nawet tego nie zauważył. Byłoby nawet romantycznie, sami we dwójce na łódce, gdzieś na środku jeziorka. Przydałyby się jakieś przekąski, może kocyk, muzyczka. - Słuchaj, biznes jest sprawą dynamiczną - nakreślił jej, jakby był wielkim biznesmenem, ale... w zasadzie trochę był. Od dziecka miał wielkie zamiłowanie do pieniędzy, hazard był jedną z tego zamiłowania twarzy. Operował gotówką, wiedział, że pieniądze potrzebują być w ruchu. Nie mogło być szczególnym zaskoczeniem, że dorobił się tego, czego się dorobił, choć niewątpliwie wiele osób się tym zaskakiwało - jestem otwarty na negocjacje, ale potrzebuje solidnych argumentów. - dodał, kiwając brwiami, kiedy zarysowywał baszty szkoły. - To bardzo duża wanna, można w niej pływać jak w basenie. Zmieściłabyś się tam spokojnie z pięcioma takimi jak ja i jeszcze byś mogła pofiglować. - obrócił nieco szkicownik. Parsknął, na wizję porządkowania archiwów. Jeśli robili to praktykanci, to musiał trochę odpuścić z wkurwianiem się na Ministerstwo, że nigdy niczego nie mają, nie mogą znaleźć ani nie wiedzą, bo pewnie to takie studenciaki-patałachy coś gdzieś zapodziały. - Nie moja wina, że uparcie nosisz spódniczki. - powiedział ze spokojem, skupiając się na zarysowywaniu okienek.- Poszukaj spodni z golfem, to przestane zwracać uwagę, jestem tylko człowiekiem. Kolejne skrobnięcia powoli podkreślały różnicę światła i cienia na kartce, pozwalając wydobyć z form zamkowych ich wyrazistość, a sam Hogwart choć dwubarwny, zaczynał wyglądać wcale jak prawdziwy.
Dla Kate niepojęte było, jak bardzo ślepy potrafił być przy tym, jak niejednokrotnie wnikliwie docinał innym, w tym jej samej. Nie wierzyła w to, że nie dostrzegał tych gestów, zdecydowanie pokładając zbyt duże nadzieje w jego emotional capacity. Najwyraźniej był chodzącym przykładem człowieka inteligentnego we wszystkich sferach poza uczuciową - bo nawet w tej pieniężnej zdawał się przewyższać jej oczekiwania. Nie miała pojęcia, jakich sum był w stanie się dorobić. Nie wiedziała też, jaka ich część okupiona była ciężką pracą, a jaka szczęściem i hazardem, ale w ostatecznym rozrachunku nie miało to znaczenia. Był... Dwudziestoparoletnim czarodziejem z wielkim domem na wyspie, nowym samochodem i Merlin jeden wiedział, co jeszcze skrywał jego kufer. Coś w jego wypowiedzi sprawiło, że zapaliła jej się czerwona lampka. Biorąc pod uwagę kilka ostatnich rozmów, które podjęła z przyjaciółkami, a także mając w pamięci umizgi chociażby Iris, musiała mieć się nieco na baczności. Perspektywa odwiedzin w łazience prefektów była kusząca, ale ilu jeszcze dziewczynom zdążył to już zaproponować? - Ja w tej wielkiej wannie to za słaby argument? - zapytała zaczepnie, bo skoro tak wnikliwie wpatrywał się w jej krótkie spódniczki, może nie potrzebował większych zachęt? Wszak machała mu niemal długimi nogami pod nosem. - Pofiglować powiadasz? - powtórzyła po nim z lekko uniesioną brwią, a jej usta ponownie zdradziły ją wbrew jej woli, goszcząc jeden z tych łobuzerskich uśmiechów, który całkowicie burzył ścianę budowanych przez nią pozorów. Chciała, żeby myślał, że jest jej to w sumie obojętne, czy ją do tej łazienki weźmie, czy nie. Że nie ma absolutnie żadnego parcia na figle w tej wielkiej wannie, a w sumie czy byłaby w niej z nim, czy z pięciu innych chłopa, to jeden chuj. Ale kiepska była w całe to udawanie, nonszalancja nie umiała wygrać z tym niezdrowym, budzącym się w niej podnieceniem. - Uznam tę odpowiedź za twierdzącą - powiedziała, odwracając na moment wzrok, by nie czytał z niej jak z książki i nie dostrzegał nagłego rozbawienia, które ją ogarnęło. Golf i spodnie, dobre sobie. Może w grudniu, panie Swansea, ale bez większych obietnic. - I jak idzie? - zapytała po chwili, chcąc zerknąć na jego szkic.
Nigdy nie aspirował do miana osoby uczuciowo pojętnej. Od wczesnych lat młodości skrupulatnie odseparowywał się od emocji z tego prostego powodu, że posiadanie ich było po prostu za trudne. Dla dziecka, które straciło swoją figurę mentorską, ojca, które zostało sam na sam z szaloną matką, znajdującą spokój jedynie w krzywdzie dokonywanej na nim, żeby być w stanie budzić się rano i wykonywać szereg czynności, których nikt nigdy nie powinien od niego wymagać, sukcesywnie z dnia na dzień wyłączał zbędne i zbyt mocno trzeszczące w głowie styki. Minęły lata, Lockie pojmował emocje, ba, pisał przecież swoje pierdolnięte wiersze o niczym, by uzewnętrznić to, co czuł, jednocześnie jak się w dorosłym życiu próbuje te przepalone styki łączyć na nowo, zawsze istnieje zagrożenie, że z powodu braku wiedzy i umiejętności w najważniejszych momentach emocjonalnego rozwoju nastolatka - na starość będzie po prostu kaleką. Z wyboru to z wyboru, ale wciąż - kaleką. - Gdybym był zaproszony, to może byłby to jakiś argument. - powiedział swobodnie, w końcu mówił, że ją tam wpuści, ale to ona musi powiedzieć, że chce wejść tam z nim, a nie sama. Zerknął na nią zaczepnie, po czym puścił jej oko - Pofiglować. - skinął z powagą głową, bo choć widział, że próbowała sama zachować obojętność względem tej rozmowy, to przecież znał już dobrze te jej kąciki ust drżące w powstrzymywanym uśmiechu. - Myślę, że już kończę. W końcu miał to być urban sketch, a nie jakiś pełnoprawny obraz. - podał jej swój napchany szkicownik, po czym sam zabrał się za majstrowanie jakiegoś zaklęcia, które miało zabrać ich na powrót do hangaru.