Nie mów mi że ja się nie znam pf. Znam się, tylko inaczej. Patrzę przez swoje cztery oka na świat jak prawie każdy człowiek i w ogóle takie tam. Różnica minimalna. No a poza tym ja go doskonale rozumiem. Myślisz, że nie lubie plotkować jak on? No bo w sumie to nie lubie... Ale na pewno nie pogardzę zalewać ludzi falami hejtu jak to on zazwyczaj miał w zwyczaju. W ogóle wiesz co ja ostatnio znalazłam?! Ha ha haaaa, teraz ci nie powiem, ale może jutro jak będziesz grzeczny. - Ależ kochanie, wcale się nad tobą nie znęcam. - Stwierdziła oczywiście fakt, jakże inaczej. Ona była dla niego bardzo dobra i takie tam, wiesz jak jest. - Już chcesz wychodzić? Dopiero przyszliśmy. - Uniosła brwi patrząc na niego w udawanym zaskoczeniu i w ogóle. Dopiero co przed chwilką się przywitali, a ten już chciałby się ruchać. No dobra, w ramach prezentu Szarlotka dostała od niego kieliszek, uroczo. Ale to nie oznacza że od razu rzuci mu się w ramiona i będą pod stołem się pieprzyć czy w ogóle gdziekolwiek na tej sali. Pokiwała główką, całkowicie się z nim oczywiście zgadzając. To, że pasowali do siebie jak mało kto było wiadomo od ich przybycia do szkoły. Takie dwa kundelki w ogóle słitaśne. Jak ten no... Jak sie kurcze ta bajka nazywała o tych psach? OJ WIESZ O CO MI CHODZI - Vanbergowi kurwa. Naleigh, a komu. - Zirytowana łaskawie oświadczyła mu z kim tam za jego plecami się porozumiewa, oczywiście uważała, że za gwałtownie zareagował i w ogóle wydarł się jej do ucha. Ale jako że było to z czystej zazdrości, która tak na marginesie strasznie się jej podobała, dostał od niej jeszcze jednego całuska. No jak ona się dla niego stara to ja nie wierze. Też to doceń kurwa
Chłopak przyjechał nieco później od pozostałych. Jak tylko znalazł się w Wielkiej Sali dostał wszelkie potrzebne instrukcje od jednego z prefektów. To był jakiś plan działania. Żałował strasznie, że nie słyszał przemówienia dyrektora. Bardzo je sobie cenił. Na drodze stanęły mu jednak rozedrgane pierwszaki. Ambroge czując jakiś ludzki odruch postanowił, że będzie ich eskortował, by w razie ataku Wilkołaków, którego tak się bali, móc im jakoś pomóc. Tak też zrobił. A gdy jechali powozem, to właśnie powiedział im, że jego dobra znajoma, utożsamiana przez dzieci z dziewczyną, przeżyła atak Wilkołaka. Patrzyły na niego jak w obrazek, kiedy opowiadał im o tym. Droga strasznie się dłużyła. A dzieciaków było mało. Raptem czterech pierwszaków i on. Opowiadając im to wszystko, w pewnym momencie wyciągnął szkicownik. Co jakiś czas patrząc na ich twarze, opowiadał dalej o jeździe w pociągu o śmiesznym chłopaku, który zasłabł, o mądrej małej Ślizgonce, która uratowała jego znajomą i drugą dziewczynę. A gdy wysiedli i znaleźli się w Hogwarcie, Friday udał się wraz z nimi do Skrzatów Domowych, w celu zabrania wszystkich potrzebnych rzeczy. Następne zadanie – znaleźć Elsie. Nie było o to trudno. Po kilku minutach szukania odnalazł swój cel. Dziewczyna przebywała w towarzystwie tej drugiej, znanej mu jeszcze z pociągu. Podszedł do nich, a będąc wystarczająco blisko, każdemu z nich wręczył po portrecie. – Jakby co. To jesteśmy w kontakcie. Ślijcie sowy, gdybyście czegoś potrzebowali. I pamiętajcie. Moje nazwisko Piątek. – powiedział rozstając się z dzieciakami. Szkoda, bał się trochę o nie, ale tu były bezpieczne. Jeden ze Skrzatów przejął je natychmiast, wskazując jakieś miejsce, gdzie mogą spocząć. - witam Panie. Można? – zapytał, stojąc i czekając na odpowiedź. W sumie, chyba nie musiał pytać. Biorąc pod uwagę wydarzenia w Japonii, a także brzemienną w skutkach parapetówkę.. Poza tym, Elsie wyglądała, jakby ucieszyła się na jego widok.
Nadszedł czas by zrobić coś z tym atakami. Elijah wszedł do wielkiej sali i stanął w miejscu. Rozejrzał się po uczniach i nauczycielach znajdujących się w środku. Wszyscy mogą być potencjalnymi napastnikami. Może wpadam w paranoję. Ale skoro nie zawahali się zaatakować na balu gdzie było pełno ludzi oraz w pociągu to dlaczego by nie tutaj. Nieważne. Chłopak dostrzegł lezącą na posadzce Puchonkę. Podszedł do niej spokojnie i przyklęknął. Sprawdził jej puls. Żyje. Pochylił się mocniej tak by móc zarzucić sobie jej rękę za głowę. Chwycił pod plecami i w zgięciu kolan. Szybkim ruchem podniósł do góry. Nadal czół lekki ból ale już nie miał zawrotów głowy ani mdłości. Odszukał dwa wolne materace i skierował się w tam tym kierunku. Niosąc nieprzytomną dziewczynę był w pewnym sensie uprzywilejowany i przechodzący ludzie wymijali go dzięki czemu mógł w prostej linii dojść do celu. Ułożył nieznajomą na materacu po czym wezwał gestem przechodzącego nieopodal karła. Odebrał od niego dwa kocę i dwie wody. Swój rzucił w róg materaca natomiast tym drugim przykrył dziewczynę do pasa. Oparł się o ścianę Wielkiej Sali. Wziął kilka łyków wody. Może tym razem będziemy bezpieczni. Pomoc z Red Rock i Riverside. Poza tym Ministerstwo. Uczniowie nie mogą stać z założonymi rękami i czekać, aż nas wszystkich po kolei wybiją lub przemienią. Jeśli zostanie utworzona jakaś grupa, coś w rodzaju Zakonu Feniksa z czasów Voldemorta, to chcę do niej należeć. Elijah usadowił się wygodnie, wyciągnął nogi i założył jedną na drugą, głowę oparł o ścianę i rozglądał się po Wielkiej Sali obserwując przechodzących i w ogóle wszystko.
- Oh, a może by jakieś "cześć", bądź "dobry wieczór"? Zero kultury z Twojej strony - skarciła go, wykrzywiając usta w pobłażliwym grymasie, jakby mówiła do dziecka, które zapomniało podziękować za cukierki z Miodowego Królestwa. - Co się stało? Lunarni zaatakowali nasz Hogwarts Express i zabili pielęgniarkę oraz jakąś uczennicę z Red Rock. Mnie osobiście nie było przy całym zdarzeniu, mówię jedynie co słyszałam od innych. - Wzruszyła ramionami przyglądając się Matt'owi. Odgarnęła z policzków ciemne kosmyki włosów i odwróciła od niego wzrok, aby rozejrzeć się po Sali. Zero prywatności, bo każdy kto przechodził obok nich zerkał nerwowo, aby postarać się wychwycić jakiekolwiek słowa. Może liczył na ploteczki i jakiś nowy, rozwijający się romans? Nie miała pojęcia, ale z pewnością nikt nie był w stanie nic usłyszeć. Daina mówiła odpowiednio cicho, aby jej słowa dotarły jedynie do uszu towarzysza. Niby nie mówili o niczym zakazanym, ale zawsze uwielbiała kiedy pary wścibskich oczu zwracały się ku niej, aby podsłuchać jak mówi o czymś, o czym nie powinno się rozmawiać. - Nie będziemy spać razem a obok siebie. To różnica. Po za tym gdzieś tu z pewnością jest Adrien. Zabiłby Cię... - mrugnęła do niego i uśmiechnęła się w nieodgadniony sposób. Uśmiech ten trwał na jej ustach zaledwie kilka sekund, zanim zniknął za zasłoną obojętności. - A Ty co robiłeś, że nic nie wiesz na temat "tragedii"?
Po przejażdżce z pierwszoroczniakami chciała już tylko pojawić się w Wielkiej Sali. Po 3 długich miesiącach dobrze było znów pojawić się w Hogwarcie. To wszystko było jej tak dobrze znane. Wielkie okna, marmurowe schody, obrazy. Zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu znajomych twarzy. Owinęła się swoim blado-różowym kocem i przysiadła się do stołu Ślizgonów. Usłyszała o śmierci pielęgniarki i uczennicy. Wiedziała ,że nie obeszło się bez zabójstwa. Wyjęła miętówkę i włożyła ją sobie do ust. Wypatrywała w tłumie Q. Nie miała okazji by pojechać jednym powozem z przyjaciółką. Bała się jak Quinn poradzi sobie z swoją nogą. Ujrzała Elsie i Alex ale nie chciała się do nich przyłączać. Miała dość Alexandre i jej irytującego zachowania, więc nie chciała wdawać się w następną kłótnię.
Alex zdziwiła mnie z tym swoim wybiegnięciem. Po chwili wróciła z małą rudą kulką na rękach. Uśmiechnęłam się szeroko, ten zwierzak był chyba najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się teraz przytrafić. Mały kociak patrzył na mnie swoimi szeroko otwartymi ze zdziwienia oczkami, a kiedy zaczęłam go głaskać uśmiechnął się, a potem zaczął bawić się moimi palcami. - Dzięki, Alex - powiedziałam radośnie. Mówiło się, że głaskanie kota działa rozluźniająco. Na mnie w stu-dziesięciu procentach. Wszystkie troski odeszły na bok i liczył się tylko kotek. Poszłam w ślady Alexandre i położyłam się przytulając do siebie to małe stworzenie. Później będę musiała pomyśleć nad jego imieniem. Ale to później. Po chwili podniosłam się, bo zaczęłam zasypiać. Oparłam się o ścianę i tulając stworzenie rozglądałam się. Długo nie musiałam czekać, Krukon chwilę później przyszedł do sali, a potem znalazł nas pod ścianą. - Jasne, siadaj - poklepałam miejsce obok siebie. Kiedy usiadł i opatulony był tak jak ja kocem pokazałam mu rudą kulkę na swoich kolanach. - Dostałam od Alex, słodki, nie? - zapytałam.
Curtis w zasadzie była spokojna. Aż zanadto. Pusty wzrok, spowolniony oddech. Miała wrażenie, że zaczęła się cofać w czasie, wszystko znowu zaczęło się uspokajać. Ale oni nie wiedzieli, naprawdę nie wiedzieli co się stało z Kaią. Szkoda, że to raczej niemożliwe, aby cofnąć się aż rok i tam pozostać, nie wpaść na pomysł z żadnym rejsem, który odebrał jej aż tyle czasu. Kaia by wciąż żyła, a historyjki Juvinall nie uczyniłby z niej swojej bohaterki. Nie wiedziała gdzie jest Georgia, nie docierało do niej kto i PO CO (czemu nie mogli zostawić jej tam, na ziemi w pociągu? Nikomu nie wadziła. Po prostu siedziała. Nawet nic nie mówiła.) okrył ją jakąś kurtką (pozdrawiamy spaloną, zrzuconą z siebie tunikę) i zmusił do tego, aby wraz z innymi udała się do zamku. Co za śmieszne zwierzęta ciągnęły te powozy? Przypominały jej coś! Gdyby nie szok, Curtis uznałaby, że są wręcz idealne, aby obsadzić je w jednym z opowiadań. Tylko czemu jakieś dziecko wykrzyknęło, że powozy jadą same? A później doszło do niej, co owe zwierzęta przypominały. Ilustrację z podręcznika do Opieki nad magicznymi zwierzętami. Och. Curtis Laura Juvinall właśnie zobaczyła testrale. Później znowu zdawała się być całkowicie wyłączona. Ktoś dał jej koc, ktoś wetknął w dłonie coś do picia. Stała pod jedną ze ścian, próbując wyłapać w tym tłumie kogokolwiek ze swoich znajomych. Nie miała jednak siły, aby przedrzeć się przez tych ludzi. O tak, Curtis zdecydowanie była w szoku. Wilkołak Mam Ochotę na Gardło Kai. Wilkołak Rozerwę Tchawicę Kai. Wilkołak Kaiu Masz Piękną Długą Szyję. Zamaskowany Uduszę Cię Kaiu. Zamaskowany Poluję Na Australijki. Zamaskowany Odbiorę Ci Ostatni Dech Kaiu. przestań.
Ostatnio zmieniony przez Curtis Juvinall dnia Nie 18 Sie 2013 - 0:14, w całości zmieniany 1 raz
Usiadł wygodnie, przykrywając się kocem, który dostał i opierając się o ramię Elsie. – Można? – spytał, kładąc na nim głowę tylko na sekundę, w celu sprawdzenia jej reakcji. A gdy pokazała mu kociaka.. – Śliczny.. Taki fajny.. – mówił, sam doskonale nie wiedząc kiedy zaczął go głaskać. Po chwili wziął go na ręce. Szybko jednak oddał Ślizgonce. Miał ważniejsze sprawy na głowie niż ten kot, obecnie.. - Elsie.. Ja.. Chciałem Cię przeprosić.. za to wszystko.. w pociągu.. Gdybyśmy od początku jechali razem, to może.. – mówił z trudem. Naprawdę było mu smutno. Na Merlina. Smutno?! Mało się tam nie popłakał. Na kim jak na kim, ale na niej mu zależało. Aż sam zdziwił się przed samym sobą, że aż tak bardzo.. – Dlatego. Ja.. Naprawdę. Przepraszam. Jeśli jest cokolwiek, co mogę zrobić, to powiedz.. – powiedział nagle, patrząc jej głęboko w oczy. Tak bardzo chciałby ją teraz pocałować. Niestety w obecnej sytuacji nie mógł zdobyć się na taki ruch. Raz, że czuł się podle. Dwa, że byli w szkole. Nie wiedział, jaki Elsie ma do tego stosunek. Poza tym, było tu mnóstwo ludzi. No i sama Alex kręciła się nieopodal. Może jednak spróbowałby, ale za bardzo dręczyły go wyrzuty sumienia..
Z pociągu było już widać Hogsmeade. Sam wszedł na chwilę do przedziału by ubrać się w swoją szatę. I kiedy już byli na miejscu, wraz z innymi uczniami wybrał się do Hogwartu. Serce mu się już uspokoiło ale emocjonalnie był przybity. Ciągle z szokowany tym co się tam działo. Taki to ma przesrane, czemu akurat musi się tak bać wilkołaków? To że go ojciec straszył dla żartów że przyjdą go zjeść przerodziło się w prawdziwą fobię. Ale musi kiedyś to pokonać, bo przecież żyje w świecie gdzie te potwory chcą zawładnąć nad światem nie może przed nimi trząść gatkami. Tak więc kiedy przybył z resztą uczniów do Wielkiej Sali usiadł przy stole Gryfonów. Wzrok wbił w stół słuchając wszystkiego co dyrektor ma do powiedzenia. Mówił coś o prefektach, o śmierci dwóch osób. Chwila ktoś umarł? Sameera zatkało na chwilę nawet przestał oddychać. Wiedział że są ludzie ranni, ale że ktoś zginął? Hindusowi zostało tylko dziękować bogu że to nie był on. Co jakiś czas patrzył na stół Puchonów, miał na dzieje że jego kumpel Thomas żyje. Słabo by było jak by zaginął, z kim by rozmawiał o dziewczynach? Wziął od skrzata koc i wodę, a potem usiadł na materacu ciągle zszokowany dzisiejszym dniem.
Mathilde chciała cofnąć czas. Śmierć była dla niej bliska. Niczym przyjaciółka, która zadecydowała o dalszym kształcie jej życia. Nie potrafiła tego ułożyć w głowie. Nikt nie był świadomy przez co przeszła dziewczyna... A teraz to wszystko wracało. Kiedy tylko Kai zebrał ją z podłogi, kiedy dotykała ciała zmarłej koleżanki po prostu rzucała się w jego ramionach płacząc jak histeryczka. Dopiero po kilkunastu minutach udało mu się ją uspokoić, a ona ze zmęczenia usnęła w jego ramionach na kilka minut. To był powód, dla którego kochała Young'a. Czuła się przy nim bezpieczna. Nikt nie mógł jej tknąć palcem. Lecz miała nieodparte wrażenie, że to ona powinna leżeć na miejscu Kai i że to o nią chodziło... Powinna dołączyć do Veronique. Już tyle czasu grała na zwłokę. Nie mogła połączyć tego z obecnymi myślami. Mathilde odsuwała od siebie. Ulatywała z niej radość. Ale to nic... Kiedy opuścili pociąg nadal ściskała rękę Kaiego ze strachu, że ten zaraz się rozpłynie. Błagała go w myślach, żeby nie szedł do kumpli, żeby dziś jej nie zostawiał... Ona naprawdę musiała czuć dziś czyjąś obecność, wszak ledwo kontaktowała ze światem, a gdyby teraz ją puścił, a wokół nie było nikogo kto nawet pomógłby się jej władować do powozu po prostu stanęłaby w miejscu. Bo niby dokąd miałaby pójść? Jeszcze przy powozach zobaczyła dziwne stworzenia, kiedy inni się dziwili, ze powozy jadą same. Ktoś powiedział coś złośliwego, a Mathilde nagle wyrwała się Kaiemu idąc w stronę zwierząt, aby dotknąć ich dłonią. Czy oby to nie jest dalsza część snu! Przecież może to wszystko jest zły sen, a zaraz okaże się, że to ta wódka tak na nią wpłynęła, a Kai będzie się z niej śmiał? Nie. Chyba nie. Westchnęła, bo ktoś ją popchnął, a Kai dogonił. Machnął jedynie głową i zabrał stamtąd. Wsadził do powozu. Odjechali. Math zadawała mnóstwo pytań, lecz sama doszła do tego, że to teastrale, o których w Australii słyszała tylko na lekcjach. Zacisnęła mocno dłonie w pięści. Nie mogła docenić piękna angielskiej szkoły magii. Znaleźli się w sali, a ona zobaczyła szanowną panią dyrektor z Red Rock. Chciała podejść do niej i ją przytulić. Przecież należało ją pocieszyć. Smutek wymalowany w jej oczach aż wystawał za ten obrazek. Dziś aura tej kobiety była mało ciekawa, zważywszy na to, że jej włosy były siwe... Odnalazła Kaiego i miejsce dla nich w tłumie. Przytuliła się do niego nie zważając na to, że trwa jakaś zbiórka. Rozdawano koce, jedzenie... Wzięłaby jeden. Owinęłaby ich oboje. Obudziła się jutro, ale bez świadomości, że to wszystko się stało. Ale chyba tak nie można.
Spojrzała na parkę obok i zagryzła wargę spuszczając wzrok. Hmm, wiecznie wyszczekana, rozrywkowa Alex po prostu siedziała teraz z miną zbitego szczeniaka. Zacisnęła dłonie tak, że aż pobielały jej knykcie. Wstała zrzucając bezceremonialnie swoją kicię z kolan. Spojrzała przepraszająco na kota po czym nie patrząc na nich ruszyła ot tak, by się przejść. - Idę rozprostować kości, jakby ktoś pytał. Mruknęła pod nosem po czym ruszyła zrobić parę rundek po Wielkiej Sali. Tiffany pytała ją co jest najgorszym koszmarem i jakby się zachowała. W sumie teraz mogłaby odpowiedzieć. Uciekłaby. Tak jak teraz. Z daleka od tej całej, wielkiej "miłości". A fe.
JAK ON MÓGŁ ZEMDLEĆ?! JAK?! Bogowie! Że też akurat on.. No cóż takie życie. Najgorsze było to, że mogło to zostać odebrane jako reakcja na strach przed Wilkołakiem. Ale to nie ich się bał.. Tylko po prostu.. to wspomnienie Wilkołaka miażdżącego głowę jego ojcu. I ta krew, która trysnęła na jego twarz i sukienkę matki. Ludzie! On miał tylko pięć lat! To chyba trochę za mało, na to, żeby tracić ojca i przechodzić pod opiekę pedantycznej matki, która za wszelką cenę, chciała Ci wmówić, że twoje jedyne miejsce jest w Ministerstwie Magii.. Odrzucił na bok wszystkie te myśli, bowiem teraz. Teraz. Teraz! Ten Zamek! Był taki wspaniały! Majestatyczny! Tak utęskniony! Aż łezka mu się zakręciła na samą myśl o Hogwarcie. Podobnie jak tego samego dnia rano. Teraz, wchodząc do Wielkiej Sali mógł płakać z kilku powodów. Po pierwsze, ta utrata przytomności, o której pewnie tylko on jeszcze pamięta. Po drugie ta Ślizgonka. Była wspaniała. Chciał się z nią ożenić, ale oczywiście ona miała zapewne inne plany, w których go nie uwzględniała.. - Ech.. Żeby tylko Cam i Sammy żyli.. – modlił się w duchu. Przeszukiwał Salę, w swojej szacie uczniowskiej, zastanawiając się, na jaką cholerę ją ubrał? Przecież teraz i tak panuje jeden wielki burdel na kółkach. Na wstępie dowiedział się, gdzie może liczyć na pomoc, w postaci koca i wody. Tak, głównie tego drugiego mu teraz brakowało. Ale najpierw szukał.. – SAMMY! – wydarł się na pół pomieszczenia, widząc kumpla. Podbiegł czym prędzej do stołu Gryffonów, ściskając przyjaciela serdecznie – Kurwa.. Jak dobrze, że żyjesz.. Stary. Słyszałem, że zginął jakiś uczeń.. Wybacz, że Ci złorzeczę, czy coś.. Po prostu się martwiłem – powiedział, patrząc na niego i co rusz ściskając. Naprawdę cieszył się na jego widok. Ciekawe, jak z Camille?
Tak jak chyba dokładnie każdy, Caleb był wstrząśnięty. Nawet jemu na chwilę mina zrzedła, gdy wszystkie te straszne rzeczy się działy. Nawet on nie potrafił rozluźnić atmosfery, która się uformowała, chociaż starał się co jakiś czas zażartować niemrawo, odkąd w końcu z westchnieniem ulgi wydostali z pociągu na świeże, nocne powietrze. Sam odetchnął z ulgą. Miał wrażenie, że wydarzenia z Balu przy tym były praktycznie niczym, za tym drugim razem sytuacja wydawała się być dużo poważniejsza. W Wielkiej Sali nie potrafił długo ustać w jednym miejscu, zwłaszcza od momentu, w którym nikt już więcej nie potrzebował jego pomocy, którą z zapałem oferował każdemu, kto nawinął się pod rękę. Nikt nie chciał teraz słuchać jego żartów i niemrawego chichotu. Dziwne, doprawdy. Miał ręce wciąż we krwi, bo w jego przedziale ktoś odniósł szkody i pomagał tamować krwotok, póki ktokolwiek nie przypomniał sobie formuły jakiegoś zaklęcia leczniczego, popędzany pokrzykiwaniem Loudshoota. W efekcie wyglądał trochę, jakby właśnie odebrał poród. Tak przynajmniej sam o sobie pomyślał. A zaraz potem podniósł wzrok i wybałuszył oczy. Co ona tu robiła?! Jak to nie była mugolką? Dlaczego nie powiedziała tego tamtego wieczoru w Londynie? Od kiedy jest w Hogwarcie? Czy wszystko z nią w porządku? Ostatnia kwestia wydała mu się najważniejsza. Więc kiedy w końcu potarł do ściany, pod którą stała, nie zadał żadnego z pytań, które miały rozjaśnić sytuację w której się znaleźli. - Laura? - spytał zamiast tego. - Nic ci nie jest?
Chłopak jeszcze ciągle był w szoku. Dlaczego mu matka zabrała papierosy, dlaczego? Przydały by się teraz. Sameer nie mógł się otrząsnąć, ale pomógł mu krzyk jego najlepszego przyjaciela. Hindus od razu powrócił do żywych. Teraz przestał myśleć o złych rzeczach, a w nim zapanowała radość. -Thomas! Dzięki Bogu- Również krzyknął na całą salę, a trudno. Jak się cieszyć to się cieszyć. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, którego od dłuższego czasu nie można było zauważyć. Wstał i uściskał Puchona. -Już myślałem że zaginąłeś, ja...ja w ciąż nie mogę uwierzyć w to co się stało- powiedział. Odruchowo przeczesał ręką włosy, dzisiejszy dzień go wykończył i najchętniej już by poszedł spać, ale musiał się dowiedzieć co robił Thomas.
Gdzieś mignęła jej blond fryzurka Math, do której nawet zamierzała podejść, ale zanim uczyniła chociaż pół kroku, ktoś ją zagadnął. - Jaka Laura? - w pierwszej chwili nie zrozumiała, po prostu chciała wyminąć chłopaka, który pomylił ją z jakąś koleżanką, o którą się niepokoił. Przystanęła jednak w pół kroku. LAURA. Spojrzała na nadawcę owych słów. Tak. To był bez wątpienia Caleb. TEN MUGOL ha ha ha. Doprawdy rewelacyjny żart! Który Curtis przestał śmieszyć już po paru sekundach. Przemknęło jej nawet przez myśl, aby udawać złą siostrę bliźniaczkę Laury, która nie miała zielonego pojęcia o świecie czarodziejskim, ale uznała, że kompletnie nie ma ochoty. Ani siły. Nie chciała tłumaczyć sytuacji, a ponieważ wciąż nie wyszła z szoku spowodowanego śmiercią Kai, aż tak wszystko jej to chyba nie dobiło. - Nic mi nie jest. - pokręciła głową energicznie. Jak na złość, dopiero to pytanie wyzwoliło w niej jakąś wściekłość - na siebie, za to, że nie udało jej się zareagować, na tę zjebaną szkołę, która pozwoliła na coś takiego i przede wszystkim na tego zamaskowanego. Wściekłość wypełniała ją jednak na równi ze smutkiem, tak przejmującym, że zdawał się wypierać pokłady tej złości, wciąż jednak nie ujmując uczucia bezsilności. Musiała zagryźć wargę, aby się nie rozpłakać. To było takie niesprawiedliwe; czemu Kaia umarła, kiedy ona, Curtis, siedziała teraz bezpiecznie w Wielkiej Sali? Przecież ten zamaskowany człowiek równie dobrze mógł wycelować w nią. - Ale Kaia nie żyje, Caleb. - nie wiedziała czy znał ją z imienia, czy w ogóle ją kojarzył, teraz to się nie liczyło. - A my nic nie mogliśmy zrobić.
Wszyscy zajmowali materace. Postanowiła też to zrobić. Wstała i nadal owinięta kocem z dużą torbą w ręku usiadła na wolnym materacu z przy ścianie. Miała nadzieje ,że Quinn ją zauważy. Ułożyła się i wygodnie oparła głowę o ścianę. Z torby wyłoniła się śnieżnie biała główka jej kotki Fluffy. Jeszcze raz popatrzyła na tłum uczniów. Siedziała na jednym z ostatnich wolnych materacy. - Co? - Uśmiechnęła się i pogłaskała kotkę. - Chcesz już do dormitorium? Ja też. Położyć się na miękkim łóżku i spać. - Rozmarzyła się i opatuliła się swoim kocem. Była typem osoby, której łatwo robiło się zimno, więc z swojej nafaszerowanej zaklęciami torby wyjęła kolejny koc tym razem purpurowy. Tiffany uwielbiała rzeczy miękkie i ciepłe. Gdy chodziła do sklepów jej ulubionymi rzeczami do kupowania od zawsze były koce, swetry, skarpetki czy miękkie i włochate poduszki. To była prawie obsesja. Zawinęła się w kolejny koc. Czekała. Na kogoś kto przysiadł, by się do niej i zdołał poprowadzić ciekawą rozmowę. Kogoś kto był, by taki sam jak ona. Spokojny, nienarzucający się, cichy, dystyngowany. Tiff nie znała wielu takich ludzi. Z milczeniem na ustach patrzyła na piękne hogwarckie obrazy.
Ja bym zginął? Daj spokój stary! Jak widać, nie chcą mnie na tamtym świecie.. – powiedział radośnie. Teraz to już naprawdę nie wiedział, co go bardziej ucieszyło – spotkanie przyjaciela, czy jego reakcja? - Ale widzę, że nie jesteś ranny? Pokaż no się.. – zarządził, okrążając przyjaciela. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że są celem potencjalnych par oczu, które im się przyglądają. Trudno, mają problem. Może to wniesie choć odrobinę radości i ciepła do tego pomieszczenia, w którym zdawała się niepodzielnie panować groza, strach, pamięć o poległych. Nie mówił, że trzeba o nich zapomnieć i iść na piwo. Nic z tych rzeczy. Mimo to należało się cieszyć, że straty nie są tak duże. Choć oczywiście idealnie byłoby, gdyby nikt nie zginął. No cóż, szczęście w nieszczęściu. Thomas tymczasem skończył oględziny ciała kolegi. Był cały. Nawet nie miał zadrapania. – Dobra. Więc! Opowiadaj! Coś ciekawego zobaczył?! Wtargnęli wam do przedziału? – pytał zaciekawiony. Na brodę Merlina. Ależ by sobie teraz zapalił. Jak normalnie rzadko palił, w zasadzie podpalał, tak teraz z chęcią zjarałby pół, jeśli nie całą, paczkę. A najgorsze było to, że nie widział nigdzie potencjalnych ludzi, którzy chcieliby go poczęstować. Przez chwilę pomyślał, że może Sam będzie je miał. Problem pojawił się nowy - miejsce. Przecież nikt nie mógł opuszczać Wielkiej Sali..
Nienagannie ubrany Chaldi zajął miejsce przy profesorskim stole. W tym roku postanowił nie korzystać z pociągu i okazało się to być dobrym wyborem. Walka, szczególnie w zwarciu, nie była jego żywiołem, poza tym wolał pilnować swojego nosa. Tak, Hogwart nie był jego jego domem, a jedynie miejscem pracy. Mógł je zmienić w każdej chwili, chociaż zdążył przyzwyczaić się do atmosfery panującej w zamku. Miał już jednak swoje lata i nie chciał bawić się w rozpracowywanie jakiejś żałosnej konspiracji. - Doprawdy, dyrektor powinien czytać sobie do poduszki "Małego szpiega". - uśmiechnął się do swoich myśli. Może warto poprosić MI5 i MI6 o pomoc? Tak, na pewno by się zgodzili i rozwiązaliby problem w przeciągu tygodnia. Cornelius siedział niedaleko dyrektora, więc mógł go dokładnie obserwować. Sytuacja przerosła Hampsona po raz kolejny. Naturalnie, nie było to wielkim zdziwieniem dla nauczyciela, niemniej jednak cała ta awantura o Lunarnych denerwowała go coraz bardziej. - Jakim cudem nie udało im się jeszcze ukrócić tych wybryków? Przecież to śmieszne! Czarodzieje, też coś... - był wyraźnie poirytowany. Dyrektor reagował zbyt późno, jakby nie potrafił dostrzec powagi sytuacji. Chaldi milczał, nie miał zamiaru pierwszy zaczynać konwersacji. Zresztą, Hampson na pewno przeprowadzi jakąś odprawę dla personelu. Może wtedy będzie można przemówić mu do rozumu.
Anastazja Silvarova
Wiek : 36
Czystość Krwi : 90%
Dodatkowo : legilimencja i oklumencja, opiekun Slytherin'u
Anastazja wpadła do Wielkiej Sali spóźniona. Była wyraźnie zła. Biła od niej charyzma i energia. Niektórzy uczniowie zapewne za chwilę się zdziwią, bo w Japonii zdążyli poznać ją, jako nową uczennicę, tymczasem dziewczyna szła zdecydowanym krokiem, omijając wszystkie stoły i zmierzając do tego nauczycielskiego. Miała wiele spraw na karku. Że też jej nie było tam w pociągu! Nie mogła sobie tego wybaczyć. Czuła wściekłość. Wzbierającą furię: kto dopuścił do takiej sytuacji? Jeden jedyny Archibald zdołał coś zrobić, ale był SAM, więc siłą rzeczy miał bardzo ograniczone pole manewru. Dowiedziała się o wszystkim zbyt późno. O wiele za późno. Już nie było po co teleportować się do pociągu, by rzucić się w wir walki. Bardziej potrzebna była w Ministerstwie, a potem podczas prób podjęcia pościgu, razem z kilkoma innymi aurorami. Wiele śladów nie pozostało, przede wszystkim dlatego, że ktoś bardzo nieprofesjonalnie podszedł do sprawy i niechcący je zamazał. A może to było specjalnie? Niech się już nie martwią! Ona to zbada. Zbada bardzo, baaardzo dokładnie! Jej pierwsze dni w pracy i od razu takie upokorzenie! W ręku wciąż dzierżyła różdżkę, ubrana była w roboczą, czarną szatę, włosy miała zmierzwione, a drobna ranki na jej policzku i dłoniach sugerowały, że przedzierała się, przez jakieś krzaki. Jednego prawie dopadli. Prawie. Nie sądziła, że wszystko działa tutaj AŻ TAK ŹLE! Zero pracy zespołowej! Jakiś kretyn samotnie rzucił się na wilkołaka i oczywiście wypłoszył go, zanim udało im się zwabić go w zasadzkę. BYŁO TAK BLISKO! W końcu dotarła na koniec sali, skłoniła się sztywno w stronę dyrektora, chociaż nie kryła swojego zażenowania jego postawą. Jak w ogóle można było dopuścić do czegoś takiego, wiedząc, że lunarni nie próżnują? Jak można teraz po prostu zasiadać w Wielkiej Sali, wysyłać te biedne dzieci do dormitoriów, zamiast organizować jakąś akcję zakrojoną na wielką skalę? Poszukiwania dwóch, powtarzam - DWÓCH - zaginionych uczniów! To przecież skandal! Po czymś takim, ta szkoła mogłaby zostać zamknięta! Co jak co, ale w Durmstrangu coś takiego by nie przeszło. Podczas gdy oni grzali tutaj krzesełka, Nastka musiała gonić watahę wilków po okalających Hogwart lasach. Zgrzytnęła zębami i usiadła na swoim miejscu, udając, że się uśmiecha. To był bardzo sztuczny, wymuszony uśmiech. Drżącymi dłońmi, odłożyła różdżkę na stół. Niech już minie ta cała maskarada, niech pozwolą im znowu działać!
Więc to Lunarni. Z uwagą słuchała głosu profesora będąc niestety dość daleko od jego stanowiska. Przybyła tu zaraz po ataku jako jedna z pierwszych. Szła korytarzami szybko, można było powiedzieć, że wręcz biegła. To wszystko, co dzisiaj się stało było dla niej okropne. Siedziała na ziemi, na jednym z przygotowanych materaców konkretnie. Przytulała do siebie nogi i chowała za nimi głowę. Nikt nie zwrócił na nią chyba uwagi, może to i dobrze? Bolało ją to, że jakiś wilkołak zabił kolejne osoby niemal tak, jakby była to jej własna zbrodnia. Bo w takim momencie uświadamiała sobie, że sama jest równie niebezpieczna. Co ona tu robi... Co ona robi wśród ludzi. Miała wrażenie, że wszyscy na około na nią patrzą... Albo nie! Raczej, że każdy odwraca od niej wzrok. Jakby wszyscy już wiedzieli i zastanawiali się, czy nie jest czasem jakimś szpiegiem tych paskudnych potworów, skoro sama jest potworem. To oczywiście wszystko było jej wyobraźnia spowodowana stresem. Nawet nie wiedziała, kto zginał a mimo to po jej policzkach przetoczyło się kilka łez. Nie odzywała się do nikogo. Chciała jak najszybciej iść spać. Chciała zapomnieć o tym, co zdarzyło się dzisiaj w pociągu...
Kolejna postać wkroczyła do Wielkiej Sali. Cornelius obdarzył Anastazję obojętnym spojrzeniem, gdyż zupełnie nie interesowała go ta panienka. Była trochę zbyt bezczelna jak na swój wiek - ledwo 24 wiosny i już próbuje być niezastąpiona i wszechobecna. W dodatku była nowym nauczycielem i nie miała doświadczenia, a przynajmniej tak uważał Chaldi. Naturalnie, mógł się mylić, w końcu była tu od niedawna. - Zobaczymy, czy dopływ świeżej krwi sprawi, że uda się rozwiązać problemy tej szkoły. - myślał, podczas gdy Anastazja energicznie przemierzała pomieszczenie. - Miło Panią widzieć w jednym kawałku. - powitał ją, kiedy już zajęła miejsce przy stole. Zdecydowanie nie wyglądała na zadowoloną, jednak to nie zraziło Corneliusa. Poza tym, chciał się tylko przywitać.
Ocknęła się. Otworzyła zalane łazmi oczy. Przetarła je i dopiero wtedy zdała sprawę, że leży na materacu, do pasa przykryta kocem. "Musiałam zemdleć i ktoś mnie pewnie przeniósł, pewnie ten chlopak'' pomyślała, patrząc na Elijah'e. - Dzięki - podziękowała mu cicho. Zaczęła wpatrywać się w sufit Wielkiej Sali. Nie mogła uwierzyć, że babcia nie żyje, choć musiała się z tym pogodzić. Tak łatwo powiedzieć, a tak trudno zrobić. Jeszcze trudniej powstrzymać ból. Przez chwilę leżała tak, użalając się nad życiem, aż w końcu wstała i oparła się o ścianę. Próbowała powiedzieć cokolwiek, jednak nadal miała z tym wielki problem. Łzy po raz kolejny popłynęły jej po policzkach.
Dziwnie się czuła gdy wreszcie znajdowali się w Wielkiej Sali. Przedtem tak bardzo się czuła, że wreszcie będzie miała możliwość dalej uczenia się w tej niesamowitej szkole, a teraz? Jakieś dziwaczne ataki. Ranę miała zabandażowaną, już się nieco lepiej czuła fizycznie, ale psychicznie całkiem połamana gdyż martwiła się o swojego chłopaka. Kto by wiedział co się z nim dzieje, czy żyje? Dyrektor powiedział, że jeśli coś wiedzą, wyczuli to koniecznie muszą o tym powiedzieć, a przecież ona czuła ten dziwny znajomy zapach od tego wilkołaka, który ją tak zaatakował. Nie. Musi powiedzieć ze względu na Huana. Dziewczyna nie wytrzymała i rozpłakała bo się w pobliżu nie było nikogo kto by mógł ją przytulić, pocieszyć, nigdzie nie widziała nawet Melody. Miała tego wszystkiego dość. - Dlaczego nie pozwolicie nam walczyć? - zastanawiała się - Czy nasze zdanie już się w ogóle nie liczy? Nasze uczucia i marzenia? Czy ich obchodzi kto zginął? Kto mi powie gdzie jest Huan? Cholera... - jęknęła i spojrzała na swoje ramię gdzie wilkołak tam ją mocno zaatakował, bardzo mocno krwawiło i dziewczyna miała wrażenie, że lada moment zemdleje i już nie obudzi się. To wszystko było za dużo. Miała nadzieję, że nie została ugryziona przez tego szalonego wilkołaka. Dziewczyna wiedziała, że musiała podejść do Dyrektora i porozmawiać z nim. Wstała z wielkim trudem i poszła gdzie stał tam profesor. Zobaczyła także, że Bruno wydzierał się, miał pretensje, ale ona go doskonale rozumiała. Podeszła do niego bliżej. - Błagam! Pomocy - krzyknęła.
Ostatnio zmieniony przez Marigold Griffiths dnia Nie 18 Sie 2013 - 17:23, w całości zmieniany 2 razy
/Szczerze nie chce mi się odpisywać w pociągu, więc załóżmy, że tam Charlotte ma już zt/
Początek roku był zupełnie inny, niż powinien. Miało być sielskie obserwowanie pierwszaków z uradowanymi facjatami, niemogących posiąść się z radości spowodowanej swoją pierwszą podróżą do Hogwartu. Miało być znalezienie przedziału zapełnionego znajomymi, przyjaznymi twarzami. Miało być opowiadanie sobie nawzajem wakacyjnych przeżyć. Miało być narzekanie na nauczyciela zielarstwa, połączone z głośnym śmiechem po czyimś nie do końca stosownym żarcie. A co było tak naprawdę? Pomijając już walkę z tamtym okropnym Ślizgonem, atak wilkołaków. Porwanie Huana. Atak na Marigold oraz Roberta. No i oczywiście kłótnia z Elliottem. Zanim ekspres dotarł do samego Hogwartu, Charlotte zrobiła mu aferę. Pierwsze dni na stanowisku prefekta na pewno nie były dla chłopaka lekkie, a ona zachowywała się, jakby w każdej kwestii miała rację. Dopiero kiedy weszła do zamku, zaczęła powoli rozumieć, że to co robiła... było nie na miejscu. Kiedy Bennett stwierdził, że wszyscy zostaną w przedziale, ona niemalże go spoliczkowała. Zaczęła wykrzykiwać, że tam przecież giną uczniowie, że jednego już nawet zabrano z ich własnego przedziału, że nie mogą tak siedzieć bezczynnie, on za to stawał jej naprzeciw, z podniesioną głową. Chyba rzeczywiście zaczął mężnieć. Nie dał Charlie postawić na swoim. Najpewniej wiedział, że się pokłócą. Ale nadal trwał w swoim przekonaniu, był wierny obowiązkom prefekta. Niedługo potem pociąg stanął (najlepsze jest to, że ona nawet nie zauważyła kiedy pociąg znowu ruszył), światła znów zaczęły działać, całe zamieszanie nagle ustało. Kobieta obwieszczająca wszystkim obowiązek założenia szat próbowała ogarnąć nadal panikujących czarodziei. Brytyjka została porządnie zbita z tropu. Jak to... ot tak sobie poszli? Zabrali starszego Bedau i tyle? Cóż, może wzięli jeszcze kogoś, ale o tym dziewczynie nie było wiadomo. Czyli zaatakowali zgodnie z jakimś debilnym planem. Cała sytuacja była niezmiernie męcząca. Windsorówna zamilkła, siedząc w przedziale bezczynnie aż do czasu dotarcia do Hogsmeade. Tam, kiedy już wygramoliła się ze zniszczonego ekspresu, nie odzywała się do nikogo. Zresztą, rozmów i tak nie było słychać. Nie było nawet jednej osoby, która zaczynałaby jakąkolwiek rozmowę. Wszyscy szli ponuro, jedni przerażeni, inni z po prostu obojętnymi wyrazami twarzy. Lotta należała oczywiście do tej drugiej grupy. Nie była tym poruszona. Atak lunarnych to dla niej nic nowego. Bardziej chodziło tu o znużenie. Zmęczenie. Brak sił na dalsze radzenie sobie z obecną sytuacją. Przez jakiś czas miała nawet w planach wysłać sowę do swojego ojca i napisać mu w liście, że chce się stąd zabrać. "Charlie Waleczne Serce" opuściła swoje ciało na dłuższy czas. Wszystkie jej przekonania ot tak wyparowały. Dopiero wchodząc do zamku zaczęła poważnie myśleć o tym wszystkim. Weszła do Wielkiej Sali jako jedna z pierwszych. Elliotta zostawiła gdzieś daleko w tyle. Jeszcze wtedy była na niego porządnie wkurzona, obwiniając się tym samym za to, że Hogwart poniósł straty w ludziach. Była przecież na korytarzu. Mogła walczyć. Zamiast tego wybrała jednak powrót do przedziału, gdzie potem utknęła, właśnie przez Elliego. Wysłuchała uważnie słów dyrektora, nie widząc w nich jednak żadnego sensu. Wzmianka o uczniach ze szkół przyjezdnych, kilka słów na temat OCZYWISTEGO faktu, że lunarni stanowią zagrożenie i... nic więcej. "Co za bezsens" - pomyślała Gryfonka, zwracając teraz uwagę na wystrój Wielkiej Sali. Nie było stołów. Było tylko kilka ławek i pustka miejsce, która najwidoczniej miała służyć jako miejsce na rozłożenie się z rozdawanymi przez skrzaty materacami. Kilka osób chyba już wiedziało, że Charlotte była w przedziale z jednym z zaginionych. Oczywiście zaczęły się one wypytywać o wszelkie szczegóły, oczekując jakiejś długiej historii. Niektórzy nawet próbowali podczepiać podrapaną i zakrwawioną szatę dziewczyny pod walkę z wilkołakiem w obronie Huana. Szatynkę to zdenerwowało. Niemalże wydarła się na zgraję zbierającą się wokół, twierdząc że nikogo nie broniła. Chociaż próbowała - a mała, drugoroczna Gryfonka imieniem Jackie jest tutaj najlepszym przykładem. Tyle że nie było po niej śladu. Brązowooka westchnęła głęboko, odbierając od jednego ze skrzatów materac z kocem. Rozłożyła się gdzieś pod ścianą, w odosobnieniu i opatulona w ów koc, popijała w spokoju wodę. Nie miała pojęcia, co się dalej stanie. Spojrzała jeszcze w stronę zgromadzenia prefektów, wyłapując w nim łepetynę Elliotta. Miała nadzieję, że do niej podejdzie. Że będzie miała okazję go przeprosić. Zastanowiło ją też miejsce pobytu ludzi z przedziału. Melody uciekła razem z Marigold. Po Camille, Naokim i Robercie ani śladu. Jednakże w przypadku tych trzech osób Charlie była pewna, że są całe i zdrowe. W końcu wysiadała z nimi w Hogsmeade. Najpewniej w końcu się na siebie natkną. Oczywiście Mari była całkiem niedaleko, nawet krzyczała, ale Lots była zbyt zmarnowana, żeby zwrócić na to jakąkolwiek uwagę. Po prostu siedziała, wgapiając się tępo w podłogę. Od czasu do czasu upijała też łyk wody.
Q weszła do Wielkiej sali. Zdziwiła się gdy zobaczyła wszędzie porozkładane materaca. Nie mówcie że oni mają tu spać. Na tej twardej podłodze? Ślizgonka rozejrzała się w poszukiwaniu Tiff. W końcu ją znalazła ido niej podeszła. Zajęła materac obok niej. - Proszę powiedz że nie musimy na tym spać- powiedziała unosząc lekko brew. Q nie lubi spać na materacach. Gdy miała 6 lat pojechała do babci, a że nie było dużej ilości łóżek to Quinn musiała spać na podłodze. Przez całą noc się wierciła i nie mogła zasnąć. Gdy wstała wszystko ją bolało. Wprawdzie to przeszło jednak Quinn nadal nie lubi spać na podłodze.
-Idioto- zaśmiał się widząc co Thomas wyprawia. Walnął go lekko w tył głowy żeby się uspokoił. Sameer był już zmęczony, bo kto by nie był? Wpadły wilkołaki zrobiły hałas, postraszyły uczniów potem zabiły parę osób i sobie poszły. Chyba każdy w takiej sytuacji chciałby już pójść spać. -Boże, stary- powiedział w tym samym czasie przeczesał włosy. Co on ma z tym przeczesywaniem. Raz go mama chciała na łyso obciąć żeby już tak nie robił. -Słuchaj, nie mam siły o tym mówić, weź muszą odpocząć i ty chyba też, bo zaczyna ci odbijać- Do tego ostatniego lekko parsknął śmiechem. Khan rzucił się na swój materac i gapił się w sufit. Nie miał dziś siły by opowiadać o tym o czym chce zapomnieć. Pewnie dzisiaj w ogóle nie zaśnie. Trochę się pośmiali ale za każdym razem gdy Sam sobie o wszystkim przypominał robił się bardziej poważny. I dzisiaj chyba mu tylko pomorze dobry sen.
Elijah tęsknił za dawnym, standardowym Hogwartem gdzie czas płynął swoim torem, a życie było cykliczne. To dawało poczucie stabilności i bezpieczeństwa choć tego akurat nie brakowała chłopakowi. Takie stare dobre hogwarckie życie pozwalało odetchnąć w spokoju. Tak, to tego oddech mu brakuje. Bez ataków, niebezpieczeństwa, stanu wyjątkowego, nawet bez międzyszkolnych zawodów i tłumów gości. Jeden zwykły rok. Bez niczego. Położyć się i leżeć. Myśl: jutro historia magii, zielarstwo a potem trening, może wieczorem pójdę na spacer albo poczytam przy kominku. Zwyczajność. Magiczna zwyczajność. Życie niesamowite, zaskakujące, pełne szczęścia i jednocześnie spokojne. Coś jak popołudniowa drzemka. Jeden taki zwyczajny rok –spokojny i pełen swego rodzaju luzu. Przepełniony troskami o naukę, Puchar Domów, brak czasu dla siebie. Może pomimo zachwiania hogwardzkiego życia uda mu się egzystować normalnie. Niedługo pierwsze mecze, muszę się w tym roku bardzo przyłożyć by zdać dobrze Owutemy. Historia Magii, Starożytne Runy, Zaklęcia, Astronomia, OPCM… może coś jeszcze. Tymczasem zauważył lekkie poruszenie na materacu obok siebie. Obrócił głowę w stronę dziewczyny. Na jej podziękowanie odpowiedział tylko ciepłym uśmiechem po czym ponownie spojrzał w sufit. Jeden zwyczajny rok… Niedoczekanie.