Kompleks składa się z grupy naturalnych wież piaskowcowych, które w zamierzchłych wiekach były wykorzystywane do celów rytualnych. Niektóre teorie zakładają, że kompleks ten mógł spełniać rolę obserwatorium astronomicznego. Miejsce otoczone jest aurą zamierzchłej, dawnej magii. Można tu spotkać wiele zapisków w starożytnych runach wyrytych w kamieniu lub duchów, które czuwają nad miejscem. W nocy widoki są oszałamiające przez często czyste i upstrzone gwiazdami niebo.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Zapomniałem wizzengera, pomyślał gdy świstoklik wypluł ich u podnóży górzystych kompleksów. Zaraz to zapomniał o czym zapomniał bowiem na pierwszy plan wysunął się problem z utrzymaniem równowagi i zatrzymaniem niedawno zjedzonego obiadu w żołądku. Wzmógł nacisk na przedramieniu Benjamina aby jednak nie zapoznawać się bliżej z podłożem. Na chwilę zgiął się w pół i łapał oddech, z ręką opartą o kolano. - Właśnie przypomniałem sobie czemu tak rzadko latam świstoklikiem.- wydusił z siebie i otarł pot z czoła, czerpiąc dużo ulgi od rześkiego powietrza. Gumowa kaczuszka, która służyła za środek transportu, została przez niego obdarzona pogardliwym spojrzeniem. Westchnął i ostatecznie po paru chwilach ostrożnie się wyprostował. Daleko było mu do komfortu jednak świadomość, że najbliższy czas będzie spędzony jedynie w towarzystwie Benajmina niwelował potrzebę marudzenia. Ba, wiedział, że ten chłopak był w nim zakochany i dzięki tej wiadomości żaden pieprzony księżyc nie popsuje mu nastroju. Mieli jeszcze trochę czasu do zachodu słońca. Rozejrzał się po okolicy i gdy dostrzegł monumentalne skały, wysokie schody jak i tajemniczą budowlę na szczycie, zagwizdał. - Robi wrażenie. Skąd znasz te miejsce i skąd wiesz, że nikogo nie najdzie ochota odwiedzić go w tym samym czasie co my?- zapytał trochę słabym głosem, poprawiając na plecach bezdenny plecak i chwytając dłoń Bena dla pewności, że faktycznie nie wyląduje na ziemi, jeśli postanowi się przemieścić z tymi zawrotami głowy. - To musi być bardzo wysoko. - wskazał półkę skalną na samym szczycie. Wyobrażał sobie jak tam siedzą obok siebie, z piwem w ręku i czekają na nieuniknione. Sposób w jaki spoglądał we wskazane miejsce mówił jasno, że będzie chciał tam zajrzeć. Wzrok zaraz uciekł w drugą stronę, gdy szukał potencjalnych gości, czy to zwierząt, osób czy nawet duchów. Miejsce wydawało się uśpione, spokojne, rzadko odwiedzane. Cóż, dziś musi zmierzyć się z ich obecnością.
Podróż z domu Collinsów zajęła tyle co mrugnięcie. Nie przepadał za tym uczuciem ciągnięcia za pępek, które mu towarzyszyło, ale nie mógł narzekać - z przenoszeniem się w ten sposób nie miał zwykle większego problemu. Przez to mógł wesprzeć Trevora, gdy ten dochodził do siebie, lekko chwiejąc się po podróży. Czekał tyle, ile było konieczne by on doszedł do siebie. Nie śpieszyło im się. W tym czasie Benjamin miał kilka minut by rozejrzeć się naokoło, zobaczyć, czy wciąż było tam tak samo cicho i tajemniczo jak kiedyś. Patrzył na drzewa, których korony obfitowały w różnorodne kolory jesieni, z każdą minutą porzucając kilka przypadkowych liści. Woda niedaleko formacji skalnej szumiała delikatnie, a jej toń wydawała się opuszczona już przez mogące w niej żyć zwierzęta. Wiatr kręcił się w powietrzu, zawodził, przenosił dźwięki tak dalekie, że mogli być spokojni o prywatność, które poszukiwali. Choć niebo było szare i przesłonięte cienką zasłoną chmur, było dla niego jasne, że przynajmniej tego dnia nie zapowiadało się na deszcz. Odetchnął, a do jego uszu doszło pytanie o jego przeszłość związaną w tym miejscem. Nie była długa, tajemnicza czy wnosząca wiele do życiorysu. Poprawiał ubranie, lekko zmierzwione podróżą, gdy odpowiadał. - Las Teutoburski nie jest zamieszkany przez ludzi. Gdyby był to Germanie wierzą w wiele przesądów związanych z pełnią. Spędzają ten czas w domach na wróżbach lub doskonaleniu czarów, które według nich są wtedy silniejsze. Niektórzy zwierają małżeństwa, wierząc, że bariera między żywymi i martwymi jest na tyle cienka by ich nieobecni bliscy mogli uczestniczyć w ceremonii. - tłumaczył, nie zagłębiając się w to, że przez pewien czas w swoim życiu, lubił w wolnym czasie poznawać inne kultury. W zasadzie spodziewał się, że po tym co Trevor o nim wiedział, mogło być to dla niego zrozumiałe - w końcu po dwuletniej podróży, dalej nie mógł usiedzieć na miejscu. Choć mnogość obowiązków uniemożliwiała intensywne poznawanie świata, a nastawienie po powrocie do Londynu nie było już takie samo, uważał to tylko za etap przejściowy. Miał nadzieje, że minie on z pierwszymi dniami ferii zimowych, które zbliżały się tak samo nieuniknienie jak święta w grudniu. Widząc zadowolenie w oczach Trevora tylko utwierdzał się w przekonaniu, że dokonał właściwego wyboru. Piaskowe skały zachęcały do wejścia na nie, widział jednak, że Trevor jeszcze nie jest na to w pełni gotowy. Objął go w okolicy żeber, dając jeszcze chwile czasu na dojście do siebie. Na stwierdzenie widocznego przez oboje faktu tylko krótkim gestem przytaknął. Wiedział, z gdy będą gotowi, zaczną iść po stopniach w górę by choć przez chwilę spojrzeć na panoramę lasu odgrodzonego od reszty świata przez dwie rzeki.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Otrzymał wyczerpującą odpowiedź i zwrócił tym większą uwagę na wiedzę Benjamina. Musiał zwiedzić kawał świata i co więcej, chętnie wracał w niektóre miejsca. Pozazdrościł mu i coraz częściej łapał się na myślach dotyczących lotnych podróży Żądlibusem tylko już po ukończeniu studiów. Gdyby udało mu się odłożyć dostatecznie dużo galeonów i jeśli Holly i Ced w końcu znajdą dla niego czas to może kiedyś... Wypuścił ciepłe powietrze z płuc i wyprostował się gdy największe mdłości ustały. Nie chciał się niepotrzebnie napędzać poirytowaniem względem przyjaciół. Powinien się skupiać tylko na Benjaminie bo oto spontanicznie wylądowali w Niemczech i mają przed sobą przynajmniej dwa dni wolnego. Drażnił go fakt, że przez większość czasu będzie nieudolny towarzysko lecz obaj wiedzieli na co się dzisiaj piszą. - A ty? Co chciałbyś robić w tę "magiczną" noc? - zapytał z błyskiem w oku, który podkreślał, że próbował żartować na ten temat tak długo aż nie zaczną go przepalać wibracje księżyca. Skinął mu głową, że jest już okej i mogą iść dalej. Ilość schodów była przytłaczająca dla jego dzisiejszej kondycji fizycznej lecz zaciskał zęby i dzielnie wspinał się stopień po stopniu, nie zwalniając kroku nawet na chwilę ale też nie spiesząc się jakoś przesadnie. - Zastanawiam się... - zagaił tak gdzieś w połowie schodów, gdzie jeszcze nie dyszał - ... jakie masz osobiste odczucia względem zeszłej pełni, a które zostały z tobą aż do dzisiaj. Z nawału wydarzeń od tamtej pory nie miałem sposobności cię o nie zapytać. - czuł się zaakceptowany skoro są tutaj razem jednak ciekawość nurtowała w odniesieniu do wrażeń z jakimi zakończyła się tamta noc. Słuchał jego odpowiedzi a gdy wspięli się na ostatni schodek zdjął z głowy kaptur i przeczesał palcami włosy na potylicy aby odkleić je od czaszki. Rozglądał się na drogą prowadzącą na skalną półkę, która go tak zainteresowała. Podążając w tamtą stronę zapamiętywał rozłożenie terenu, oceniając tym samym które miejsca wydawały się najmniej trwałe. Po przeobrażeniu jego waga ulega znacznemu zwiększeniu i może było to śmieszne lecz miał w sobie irracjonalny lęk, że gdy gdzieś usadzi swój zad to coś się pod nim zarwie. Za zakrętem oznaczonym kamiennym ukruszonym filarem znaleźli cel wspinaczki. Było to wyżej niż myślał, a co za tym idzie wietrzniej i chłodniej. Zsunął z ramienia plecak i wyciągnął różdżkę. Czarem złożonym zabezpieczył półkę przed czynnikami atmosferycznymi inkantacją "Aexteriorem" dzięki czemu głośny szum wiatru gwałtownie ucichł do szeptu. Widoki były... wspaniałe. Zastygł, wpatrując się w krajobraz pokryty soczystą zielenią i bezchmurnym niebem obiecującym całkiem spokojną noc. Zahaczył paroma palcami o dłoń Benjamina, gdy ten znalazł się obok. - Nie wiem jak ty ale mnie się wydaje, że to dobre miejsce na rozbicie namiotu. Kilka kul ciepłego światła powinno ocieplić powietrze tak długo póki działa te większe zaklęcie ochronne. - nie mówił głośno, chcąc okazać cichy szacunek aurze tego miejsca. Nie miał pojęcia czy Benjamin czuje te drobiny starych, niewytłumaczalnych zaklęć unoszących się w powietrzu. Cisza jaka tutaj panowała aż prosiła się o uszanowanie.
Gdyby do swojej pracy podchodził poważnie, pewnie tej nocy zbierałby składniki alchemiczne ściśle związane z pełnią, która się zbliżała. W miejscu do którego pojechali nie miało to jednak najmniejszego sensu. Choć był tam wcześniej, nie znał na tyle dobrze tego miejsca by wiedzieć czy w ogóle trud włożony w poszukiwania, opłaciłby się. Nie zmniejszałoby to przyjemności ze spaceru wśród natury, ale byłoby tak samo dalekie od poważnego podejścia jak spędzenie tej nocy z Trevorem u boku. Wiedział mimo wszystko, że Collins nie pyta go o to na poważnie, a jedynie by podtrzymać rozmowę. "Chciałbyś" było mimo wszystko zwrotem, które sugerowało mu, że powinien opowiedzieć o jakiś swoich marzeniach. To miało nie być proste. Daleko mu było do marzyciela, który wiedziałby co w danej chwili sprawiłoby mu największą przyjemność. Nie potrafił również snuć konceptów, które były oderwane od rzeczywistości. Sądził, że ta umiejętność umarła wraz z wieloma innymi niespełnionymi marzeniami, kończąc jakiś etap jego życia. Spodziewał się, że Trevor nie zadał pytania by sprawić mu przykrość, a mimo to gorycz pojawiła się na jego ustach, skutecznie blokując słowa, które powinny z nich wychodzić. Chwilę patrzył na niego, zastanawiając się co innego mógłby odpowiedzieć w tej sytuacji. - Prościej byłoby wymienić w drugą stronę. - stwierdził, w ten sposób mijając się z tematem. Sądził, że raczej entuzjastycznie podchodzący do życia Trevor, nie będzie chętnie chciał brnąć w obawy, których w głowie Benjamina roiło się bez liku. Obserwował jak Trevor pomimo widocznego kiepskiego samopoczucia, wchodzi powoli po schodach, dostosowując swoje tempo do niego. Nie komentował, po prostu spokojnie szedł obok. Korzystając z faktu, że mógł być to ostatni dobry moment na wypalenie papierosa, zanim on zmieni się w wilczą postać, sięgnął po paczkę kameleonów, która nie tak dawno ponownie wróciła do łask, głownie za sprawą wyjścia po składniki z Xantheą. Mocno przetarte opakowanie jasno sugerowało, że już długo znajdowało się w użytku. Benjamin wiedział, że to z powodu porannego sięgania po hogsy, ale osobie trzeciej mogłoby się wydawać, że zaczął mniej palić. - Pytasz o coś szczególnego? - nie rozumiał zadawanego mu pytania, bo choć odczuwał wiele, nie potrafił o tym mówić jak o pogodzie w lipcu. Dla niego odsłonięcie emocji łączyło się z koniecznością. Potrafił zdecydować się na to w ostateczności, ale zdecydowanie lepiej czuł się mogąc swoje odczucia zostawić za zasłoną milczenia. Weszli na górę, a malownicze widoki rozciągały się gdzie okiem nie sięgnąć. Wiatr, który przez moment szumiał mu w uszach, nie był dla niego przeszkadzający. Wszystko jednak ucichło za sprawą zaklęcia rzuconego przez Collinsa, co tylko pochwalił skinieniem głowy. Skoro mógł, wolał nie sprawdzać jak jego czarodziejskie umiejętności poradzą sobie z obezwładnieniem wiatru czy wyczarowaniem jakiekolwiek bariery, choć spodziewał się, że nawet jeśli by mu się udało, zaklęcie pękłoby w chwilę jak bańka mydlana. - W czym ci pomóc? - reakcja była dla niego jednoznaczna z przyznaniem racji Trevorowi, przez co nie silił się na dłuższe mówienie. Palił spokojnie pomarańczowego, jak owoc do którego nawiązywał, papierosa i czekał na instrukcje chłopaka, który to wykazywał z nich dwóch większe chęci do zarządzania zadaniami między nimi.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Odnajdował się w odosobnieniu. Przywykł, że tego konkretnego dnia unikał towarzystwa przez swój brak cierpliwości i ogólne rozdrażnienie, tak będąc przy Benjaminie zaczął się zastanawiać czy aby problem nie leżał w otoczeniu rodzinnym, które potrafiło doprowadzić do szewskiej pasji. Czuł się całkiem nieźle choć do zmroku brakowało jeszcze trochę czasu. Nie drążył już dlaczego żartobliwe pytanie o plany na tę noc zostały potraktowane poważnym tonem. Ich poczucie humoru niekiedy się mijało więc nie zostało nic innego jak odpuszczenie sobie drążenia i poświęcenia tych paru wydechów na dotlenianie mózgu. Wspinaczka nie była prosta lecz prędzej wypluje płuca niż poprosi o zwolnienie tempa. Bywał uparty, o czym się Ben kiedyś już przekonał. W pierwszej chwili zamilkł aby przełknąć nutę poirytowania. Wyjaśnianie pytania, które wydawało mu się proste jak różdżka, wymagało dodatkowego przemyślana słów a na to nie miał zbyt wielkich zasobów energetycznych. Mimo wszystko postanowił spróbować powiedzieć jaśniej, doprecyzować aby Ben nie musiał swobodnie interpretować pytania, co najwyraźniej sprawiało mu trudność. - Jaka była twoja pierwsza myśl, gdy mnie zobaczyłeś lub gdy dotknąłeś głowy trzymetrowego mnie?- gryzł się w język aby nie rozbudować bardziej swoich słów bo ilość odłamów tego pytania mogłaby być przytłaczająca nie tylko dla Bena ale i dla każdego normalnego rozmówcy. Nie nastawiał się jednak na rozbudowaną odpowiedź. Liczył jednak, że Benjamin dojrzy w tym pytaniu dotrzymanie obietnicy gdzie faktycznie nie oceniał go na podstawie strachu czy stresu, które mu wówczas towarzyski. Reakcje Tristana bardziej go zaniepokoiły aniżeli postawa Benjamina, której nic nie mógł zarzucić… a nawet gdyby miał jakiejkolwiek “ale” to przemilczałby to. Zapach papierosów na zawsze będzie mu przypominać jego pierwszą wizytę w domu Bazory. Wyraźnie czuł nutę pomarańczy, jak i coś dławiącego, co drapało w gardle i drażniło oczy. Spoglądał na chłopaka, którego przez chwilę przesłaniał dym. Odnosił wrażenie, że własna energia gadulstwa właśnie przemija. Musiał złapać oddech, zająć czym myśli a najlepiej wyobrazić sobie w głowie pustkę i trzymać się jej kurczowo aby w najgorszej godzinie nie ugiąć się w udręce. Chciał czerpać każdą minutę tego spotkania, korzystać z jego obecności lecz gdy zajął się wyciąganiem z plecaka całego zestawu obozowego, uzmysłowił sobie, że będzie potrzebować pomocy w utrzymaniu swojego stanu na obecnym poziomie akceptacji. Podawał Benjaminowi różne części namiotu, prosząc o rozpakowanie czy dokręcenie śrubki. Zajął się największą częścią rozbijania namiotu, często korzystając przy tym z rąk Benjamina, gdy trzeba było coś przytrzymać. Podsuwał też pytania czy aby na jego oko wszystko stoi prosto i czy nigdzie w środku nie powiewa. Podał Benjaminowi oddzielną sakwę podróżną z eliksirami, aby je rozłożył i zapoznał się z nimi - od wiggenowego, być może niepotrzebnego dziś po rozgrzewający i wzmacniający. Obok tego sakwa z ziołami składającymi się na malinowy chruśniak i paroma innymi rzeczami, które dorzucali mu tu bracia lub Ced. Oczywiście jak to bracia, musieli włożyć do tego niezbędnika nie tylko jointa ale i też prezerwatywy. Od Ceda dostał środek odkażający, stricte mugolski. Sądząc po stopniu zużycia sakwy, zakurzeniu jak i suple, trzymającym ją w ryzach - nieczęsto do niej zaglądał ani też z niej nie korzystał, najwyraźniej używając zasobów domowych. Przez ten czas, gdy Ben mógł zapoznać się z bogatą zawartością sakwy, sam Trevor użerał się z wyczarowaniem kul grzejących w pięciu miejscach skalnej półki. Jedna z nich dawała mu się we znaki bo zamiast wisieć nieruchomo w określonym miejscu, zsuwała się niesymetrycznie do środka ich obozowiska. Kilkukrotnie próbował ją tam unieruchomić lecz po dwóch minutach stracił cierpliwość, zmienił ją w szkło, rozbił a gdy w locie miała rozsypać się u stóp, transmutował ją w piasek. To pokazywało, że żonglował czarami wprawną ręką. Pozostawił więc cztery grzeczne kule dające uczucie ogrzewania słonecznego, upewnił się, że czar ochronny działa solidnie i mógł w końcu rozłożyć koc blisko krawędzi skalnej półki. Nie czekając na Bena, usiadł tam, zmęczony, rozpalony, zziajany. Przeczesał palcami włosy a potem zdjął bluzę, woląc aby go przewiało niż żeby miał się tutaj roztopić od temperatury swojego ciała. Oparł łokcie o zgięte kolana a głowę otoczył swoimi rękoma, próbując stworzyć w niej pustkę, która odgoni nieśmiertelne uczucie paniki na myśl czekającego go przeobrażania. Wierzył, że zdąży się wyprostować jak tylko usłyszy wychodzącego z namiotu Bena.
Nie mógł przewidzieć, że prośba o doprecyzowanie pytania spotka się z irytacją w głowie Trevora. Widział jednak, że coś się zmieniło, gdy otrzymywał odpowiedź na swoje pytanie. To wprowadzało w niego niepewność, która była podsycana myślą, że nie ma idealnej odpowiedzi. Przystanął by zaciągnąć się kolejny raz dymem, dając sobie dodatkowe sekundy na zdystansowanie się od tematu. Potrzebował tego, a po minie Trevora wnioskował, że nie miał na to zbyt wiele czasu. Nie mógł powiedzieć, że nie myślał, idąc za głosem serca. Choć tak było, nie spodziewał się by Trevorwi ta odpowiedź wystarczała. Może gdyby miał w sobie pokłady kreatywności, potrafiłby ubrać tamte zdarzenia w barwniejsze słowa, bardziej przemawiające do uszu młodego Krukona. Gdyby chciał być sobą pozbyłby się niewygodnego pytania komentarzem o tym jak to zawsze lubił patrzeć na muskularnych mężczyzn. Spodziewał się jednak, że to nie zostanie przez Collinsa dobrze odebrane. Nie czuł się pewnie, bo choć dla Trevora pytanie mogło być proste jak różdżka, dla Bena było zawiłe, mogąc nieść za sobą wiele konsekwencji, których w tamtej chwili nie mógł przewidzieć. Wypuszczał powoli dym z płuc, a odczuwalna ciężkość w klatce piersiowej nie była związana z podtruwaniem się nikotynowym nałogiem. - Jednocześnie chciałem i obawiałem się podejść bliżej. Budziłeś we mnie zachwyt i pierwotny lęk. - mówił, a jednocześnie słysząc siebie, przypominał sobie jak na takie "proste" fakty reagował Trevor. Czasem kolejnymi pytaniami, czasem zdenerwowaniem, rzadko kiedy zrozumieniem. Podejrzewał, że tego dnia byłoby podobnie gdyby zakończył swoją wypowiedź na tym etapie, przez co kontynuował. - Myślałem o tym, że dotykam ciebie, a nie jaki jesteś zabójczo przystojny. - nie był pewny czy Trevor zrozumie co kryło się za tym zdaniem. Benjamin miał oczy, pamiętał tamte zdarzenia, ale wewnątrz odnajdował ludzkie oblicze chłopaka. To samo, które nieco strute akonitem stało przed nim teraz, kolejny raz chcąc wiedzieć o nim coś, co normalnie zostawiłby dla siebie. Benjamin miał świadomość, że Trevor nie znając kontekstu zdarzeń, z wcześniej wypowiedzianych zdań nie wyciągnie ich całkowitego sensu. Nie czuł chęci uzewnętrzniania się bardziej, ale nie chciał narażać się na kolejne pytania. Choć Trevor słuchał i nie wydawał się zły, w Benie rodziło się ponownie przekonanie o byciu niewystarczającym, w tym przypadku, narratorem. Odsunął papierosa od twarzy, rękę kierując wzdłuż tułowia, decydując się w tamtej chwili na wytłumaczenie likantropowi pewnej wcześniej niedopowiedzianej kwestii. - Ja... już wtedy wiedziałem, Trev. To co powiedziałem rano. - po tych słowach skierował wzrok w przestrzeń przed sobą, jakby nie potrafił udźwignąć już ciążącego na nim spojrzenia Trevora. Chwilę czekał na jego reakcje, jakakolwiek miała się ona nie okazać. Rozmowa była dla niego trudna, przez to gdy nadarzyła się okazja móc prawie w milczeniu, pomóc przy rozstawianiu namiotu, chętnie z niej skorzystał. Stosował się do próśb Trevora, choć samemu również potrafiłby rozstawić namiot, którego budowę poznał już podczas ich wcześniejszego biwaku. Później zajął się przeglądaniem sakwy, która swoją różnorodnością zachęcała do myślenia. Kilka eliksirów wydawało się spędzić w niej już dobrych kilka miesięcy, co nie ujmowało im na jakości, a jedynie pokazywało upływ czasu od jej ostatniego użycia. Oznakowania fiolek jasno pokazywały, że te również wyszły z rąk Caseya, co dobrze wróżyło ich zawartości. Kolejno przyjrzał się jointowi, który wyglądał na zwinięty wprawną ręką Tristana. Braterska miłość jak mniemał. Opakowanie prezerwatyw czy mugolski środek odkażający nie wydawały mu się nie na miejscu, potrafiąc sobie wyobrazić ich szerokie zastosowanie w trudnych warunkach. Pomniejszony sześciopak jasnego piwa czy luźno rozrzucone pralinki jasno wskazywały, że do zaopatrzenie Trevora miało podnieść go na nogi na różne sposoby. Widząc, że w czasie gdy oglądał zawartość, Trevor wyszedł na zewnątrz, nie zadawał o nią zbędnych pytań. Skorzystał za to z chwili samotności by wyciszyć się po wcześniejszej, trudnej rozmowie. Odsunął połę namiotu, nie wychodził jednak jeszcze z niego, przyglądając się z oddali Trevorowi. Nie wiedział co on właściwie robił, ale nie wyglądało jakby powinien się w to mieszać. Przez to, gdy wychodził z namiotu, teatralnie przeciągle ziewnął, dając tym chłopakowi do zrozumienia, że już jest na zewnątrz. Dopiero po tym zaczął kierować kroki w jego stronę. - Myślisz, że bylibyśmy tutaj jeśli kupiłbyś po-zatruciowy w aptece? - spytał, zmieniając w ten sposób temat, choć nie wiedział czy na lepszy. Czasem rzeczywiście zdarzało mu się o tym rozmyślać, choć za każdym razem dochodził do innych wniosków. Nie mieli wiele czasu na rozmowę, ale może to mogło odciągnąć uwagę likantropa od nachodzących zdarzeń.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Szczera odpowiedź, taka której nie umiałby sobie wyobrazić, poruszyła coś w okolicach jego serca. Przypomniał sobie dzień kiedy Benjamin na podstawie urywku wspomnienia stwierdził, że zamazane odbicie pochylającego się nad taflą jeziora wilkołaka… podoba mu się. Być może Ben użył wtedy innych słów jednak niedowierzanie i coś bliskiego szczęściu zamazało mu pamięć, zostawiając głównie uczucia jakie temu towarzyszyły. Niejako dziś, kilka miesięcy później, otrzymał kolejne potwierdzenie tamtych słów. To podnosiło na duchu, mimo że powinno go zastanowić. - Podobają mi się twoje gusta.- stwierdził po chwili namysłu bo trzeba przyznać, że były niestandardowe. Ben nie zaprzeczył istnienia lęku ale też ten strach nie kierował nim w tamtej chwili gdy wyciągnął ku niemu rękę. Teraz widział, że to był dowód jego uczuć. Mimo wszystko ciężko byłoby mu nazwać siebie przystojnym kiedy mierzy trzy metry wzrostu, jest wyposażony w kły, pazury, dzikość i jest otoczony piżmowym zapachem, który dla niektórych mógłby być drażniący. Przez chwilę na jego twarzy malowało się niedowierzanie. - Nie taki wilk straszny jak go malują?- podsumował, jeszcze sięgając dłonią ku jego twarzy by czułym, niemym gestem przez moment pogładzić jego polik. Starał się mu nie przypatrywać jednak Ben przyciągał wzrok tym, co mówił. Potwierdzając poranne wyznanie wywołał u niego szybsze bicie serca. To sprowokowało aby jeszcze przed rozbiciem namiotu podejść bliżej niemu z powoli rozpływającym się na twarzy uśmiechem. - Tym bardziej cieszę się, że jednak zmieniłeś moje dzisiejsze plany. - uważał siebie za głupka skoro docelowo chciał być sam. W alternatywie miał Benjamina, który miał wprowadzić w dzisiejszą nocną atmosferę nieco innego, przyjemnie miękkiego wydźwięku. - Dziś będziemy sami więc jeśli będziesz chciał, możemy się bliżej poznać.- zaproponował, mając na myśli tę jego drugą odsłonę, śmielszy poziom zapoznania, choćby przez znaczne zredukowanie odległości. Paradoksalnie, powinno być na odwrót, gdy są sami, należy powziąć większe środki ostrożności. Zakochany umysł odrzucał tę opcję, pamiętając jak potrafił się trzymać w ryzach przy Benie, jak bardzo ufał, że to co ich łączy ułatwi poziom komunikacji. Rozbijanie namiotu pomogło obu chłopakom odtajać po tej wymianie zdań, choć sam Trevor czuł się podniesiony na duchu. Może zamilkł, może był bardziej zmęczony niż rano a jednak jego mimika pokazywała, że przeżywa to wewnątrz siebie. Wszystko było do zniesienia do momentu gdy usiadł na kocu i zdał sobie sprawę, że dodanie otuchy w końcu zgaśnie, gdy tylko poczuje dosłowne łamanie w kościach. Drgnął, słysząc ziewanie za sobą i wyprostował się. Wyciągnął rękę ku niemu, gdy się zbliżał, a gdy zajął miejsce, został przez Trevora objęty. Oparł policzek o jego bark, grzejąc go swoją temperaturą i przesiąkając przy tym bijącym od niego zapachem papierosów. Teraz, tak rozłożony na ubraniu Bena, nie przeszkadzał mu. To była całkiem miła kompozycja, którą mógł zapamiętać gdy wziął głębszy wdech zanim odpowiedział na luźne pytanie. - Okolica nie wydaje się bogata w zwierzynę łowną. I tak zmieniłbym plany żeby jutro szybko do siebie dojść zanim miałbyś wrócić do pracy. - dziarsko trzymał się w postanowieniu porzucenia potrzeby polowania. Narażał się nieco na dyskomfort z tym związany lecz wizja oszczędzenia sobie nudności i zatrucia była zbyt kusząca. Jakkolwiek doceniał zamiłowanie Benjamina eliksirami, tak picie ich w takich ilościach wychodziło mu bokiem. Aż dziw, że jego wątroba dawała sobie z tym radę. Wyprostował głowę i popatrzył na niego, porównując do barw jakimi był upstrzony w wilczym daltonizmie. Sięgnął dłonią ku jego żuchwie i przysunął w swoją stronę, pochylając się by pocałować jego usta. Docelowo chciał raz, dla lepszego samopoczucia lecz dziś, mając wciąż problem z umiarem, kontynuował pocałunek o dwa kolejne. Z każdą kolejną chwilą coraz bardziej wyczuwalnie drżał choć nie z zimna a z powodu uciekającego coraz bliżej horyzontu słońca. Chciał te kilka chwil przeznaczyć na większy wymiar czułości. Wyobrażał sobie, że miękkość i smak tych ust choć odrobinę znieczuli jego umysł. Wsunął dłoń pod czapkę, której chłopak nie zdjął, grzejąc go swoim dotykiem i mimowolnie pamiętając pocałunek w Dziurawym Kotle. Przysiągłby, że ulga jest identyczna choć Benjamin nie marzł. Po prostu był i emanował uczuciem.
Dotyk Trevora na policzku był niespodziewany, a Benowi wcale nie było prosto opowiadać swojej perspektywy, przez co nie potrafił docenić idącej za nim czułości. Obawiał się, że w tamtym momencie było to bardziej pochwalenie jego słów, tak jak właściciel docenia psa, gdy po raz kolejny posłusznie przyniesie zabawkę. Nie przerywał mu, ale też nie dawał do zrozumienia, że było w porządku, bo... Nie było. Wciąż nie rozumiał dlaczego musiał się odsłonić, co to wniosło. Sadził, że już się tego nie dowie, bo nie zamierzał pytać. Nie potrafiłby w tamtej chwili zrobić tego na tyle obojętnie by Trevor nie odczuł jak go to kłuje, a nie chciał rozjuszyć go przed samą pełnią. Nie był pewien, co tak naprawdę znaczyło "bliżej poznać" w kontekście wilkołaka, ale miał nadzieję, że nie chodziło o zagoszczenie w jego żołądku. Kończył palenie papierosa, który przynajmniej na moment pozwalał mu głębiej odetchnąć bez zbędnych pytań. Wyciągnął na chwilę różdżkę by niedopałek zamienić zaklęciem "avifors" w małego słowika, który przynajmniej przez pewien czas miał umilać im pozostały do pełni czas. Słuchał jego ćwierkania, które w otoczeniu natury wydawało się naturalne, jakby jeszcze minutę wcześniej nie sięgnął do magii. Po tym postarał się spojrzeć na Trevora nieco łagodniej niż w myślach. - Co mielibyśmy robić? - miał nadzieje, że skoro wysunął taką propozycje to miał na jej realizacje choćby szkielet planu. Ben w improwizacji nie był dobry nie będąc z natury ani spontanicznym ani kreatywnym. Miał nadzieje, że Trevor po tych kilku miesiącach już zdawał sobie z tego choć odrobinę sprawę. Rozłożyli namiot, wygospodarowując po tym nieplanowaną chwilę by każde z nich mogło odetchnąć po rozmowie. Przyjął, idące za wyciągniętą w jego stronę ręką, nieme zaproszenie do przysiądnięcia się. Ta bliskość nie budziła już wcześniejszych emocji, co zaakcentował położeniem bliższej sylwetce chłopaka dłoni, za jego plecami. Słuchał odpowiedzi na wcześniej zadane pytanie. Nie dało się nie zauważyć, że Trevor inaczej zrozumiał usłyszane słowa, ale nie miał mu tego za złe. Najwyraźniej tylko w Benjaminie tkwił problem częstego wracania myślami do takich momentów i zastanawiania się nad ich znaczeniem. - Jutro nie mam zmiany u Dearów. Możemy wrócić stąd pojutrze. - była to propozycja, choć nie zaznaczona wyraźnym znakiem zapytania. Myślał już o tym wcześniej, gdy z domu Trevora wysyłał list do O'Malleya informujący o jednodniowej nieobecności na laboratorium. Pracował zdecydowanie za dużo by zakupionego świstoklika nie wykorzystać w miarę możliwości jakie mieli. Choć tego dnia dał Trevorowi więcej zapewnień niż miał w zwyczaju, nie spodziewał się kilku pocałunków na które z zaangażowaniem odpowiedział. Zachodzące niebo wskazywało, że już niewiele czasu zostało do nieuniknionego przez co tym bardziej docenił ich pojawienie się między nimi. Przysunął się bliżej, chcąc jeszcze przez chwilę przedłużyć te chwilę, po czym wstał by podać pomocną dłoń Trevorowi. Wiedział, że już niedługo będzie mógł być blisko dlatego gdy tylko to było konieczne, stanął odpowiednio dalej by nie przeszkadzać mężczyźnie w nadchodzących zdarzeniach.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Nie miał pojęcia o większości rozterek znajdujących się w głowie Benjamina. O ile zaczął mniej więcej rozpoznawać sposób jego działania i odbioru świata, tak czarną magią było dla niego odebranie jego słów i gestów jako coś nieprawidłowego i nie na miejscu. Istotnie, poruszenie tego tematu mogłoby wzbudzić niepotrzebne emocje. Wspinał się na wyżyny swoich możliwości aby odpowiadać w sposób jasny i klarowny więc gdy okazywało się, że jego wysiłek nie przynosił oczekiwanych efektów, czuł frustrację. Podzielenie się odczuciami było dla niego czymś całkowicie naturalnym a nie uważał aby poruszał trudny temat, który wymagałby szczególnej ostrożności. Może coś w minie Benjamina, lub w jego spojrzeniu, mogłoby dać mu do myślenia lecz mimowolnie spychał to na drugi plan wierząc, że mu się przywidziało i Ben powiedziałby gdyby coś było nie tak. - Na przykład możemy iść razem na spacer po okolicy, jeśli będziesz mieć ochotę. - zaproponował wstępnie taką formę spędzenia czasu i zapoznania się, aby mogli odnaleźć się w tej formie. Nie będą przecież tylko tu siedzieć i się na siebie patrzeć bo klątwa nie pozwoli mu usiedzieć na tyłku. Z drugiej strony ani myślał zostawiać tutaj Benjamina samego, więc proponował spacer. Ucieszyłby się z czasu jaki mogą tu spędzić lecz zajął się paroma pocałunkami, w których mógłby utonąć gdyby nie coraz silniejszy dyskomfort cielesny. Westchnął ciężko, gdy musiał wstać i co więcej, rozebrać się i to bez nawet najmniejszego podtekstu. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo dziś nie chcę przez to przechodzić. - wymamrotał gdy zdejmował buty i skarpety, stając na zimnej skalnej półce. Grzejące kule słoneczne dawały uczucie ciepła lecz nie na tyle, aby niemalże naga osoba mogła się tutaj ogrzać. Mina mu zrzedła gdy miał problem z rozpięciem guzików koszuli z powodu drżących palców. - Czasami zastanawiam się po ilu latach padnie mi na mózg po tej systematycznej torturze. - od wielu lat nie pozwalał sobie przy nikim narzekać na swój los. To, że teraz mu się to wymykało, musiało być wynikiem frustracji i wieloletniego milczenia na tę pomijaną w rozmowie część likantropii. Koszulka została odpięta, a poświęcił przy tym dwa guziki, oderwane zbyt mocno gdy stawiały opór. Po paru chwilach stał w samych majtkach i drżał jakby ktoś włożył go do kotła pełnego lawy. Popatrzył na horyzont i czekając na nieuniknione, przeniósł wzrok na stojącego naprzeciw chłopaka. - Ben? Ja naprawdę cieszę się, że tu jesteś. - powiedział cicho i wstrzymał oddech, czując jak pierwsze promienie księżyca przebijają się przez jego skórę i zaczynają go rozrywać na strzępy. Najpierw znieruchomiał, przestając dygotać i oddychać a w jego spojrzeniu pojawiła się głęboka pustka. Po paru sekundach ból bezlitośnie zmiótł go od razu na kolana, bez żadnego patyczkowania się i szanowania jego pragnień utrzymania się na nogach. Rozciąganie się mięśni, kości, stawów, zmiana gabarytów, struktury ciała, wszystko to wirowało w jego głowie niczym "Diffindo" kierowane w najbardziej unerwione miejsca. Skulił barki, rękoma przytrzymał swoją głowę i dusił w sobie wszelki jęk. Każdy, który się z niego nieopatrznie wydostał, atakował jeszcze silniejszym zaciskaniem zębów... przez co nieopatrznie przegryzł usta do krwi. Przemiana trwała około dwóch minut i fakt, że nie zwinął się w kłębek na ziemi uznawał za osobisty sukces. Zamiast osiemnastolatka klęczał tu dyszący wilkołak, który cały czas trzymał łapy zwieńczone pazurami na swojej głowie. Świat się kręcił, atakował go mnóstwem ilości bodźców i zmuszał serce do cholernego wysiłku. Czuł na języku posmak własnej krwi bo okazywało się, że gdy transmutował się układ jego szczęki to zapomniał rozluźnić mięśni żuchwy więc i krańce kłów zahaczyły o dolną część wargi. Ból fizyczny przeminął ale ten mentalny nie. Dłużej niż jeszcze miesiąc temu trwał w tej samej pozycji i próbował otrząsnąć się z tej psychicznej sieczki. Dopiero zapach Benjamina, szybsze bicie jego serca a może jego ruch, gest, głos - cokolwiek płynące z jego strony - przebiło się przez wszystkie dostępne bodźce i wyrwało go z tego mentalnego amoku. Opuścił łapy, opierając je przed kolanami i otworzył oczy odsłaniając głębokie intensywne żółte ślepia. Zauważył, że klęczy a nie leży więc to go pocieszyło. Dostrzegł, że Ben dalej tu był w tej samej odległości i to też go pocieszyło. Ba, miał świadomość tego wszystkiego więc to był sukces największy jaki mógł być. Przymknął pysk aby nie dyszeć tak głośno i zamlaskał, czując na języku krew. Zapewne lada moment się wygoi. Przechylił lekko łeb, poruszył uszami, jak i końcówką ogona i tak, jak było to miesiąc temu, nie ruszał się póki Ben nie zrobi jakiegokolwiek ruchu. Przy okazji sam Trevor próbował ocenić na ile zmęczenie mentalne pozwoli mu na czerpanie jakiekolwiek korzyści z obecnego stanu. Odkąd zredukował jakość kompromisu z wilkołaczą naturą, mniej chętnie myślał o nocnym bieganiu czy wspinaczce.
Pomysł pójścia w nocy na spacer był dobry. Benjamin sądził, że chociaż odrobina aktywności obojgu się przyda; jemu by nie zasnąć, Trevorowi by poczuł się nieco swobodniej w drugiej skórze. Nie wracał już do tego o czym rozmawiali wcześniej, a na pomysł skinął głową z aprobatą. Stał z boku gdy Trevor przygotowywał się do przemiany, zdejmując z siebie kolejne części odzieży. Widząc jego drżące, niespecjalnie radzące sobie z guzikami dłonie, podszedł jeszcze na chwilę by pomóc mu z nimi, w końcu nie mieli aż tyle czasu by mogły zająć dodatkowe pięć minut. - Mogę poszukać informacji jeśli cię to gryzie. - nie wiedział co prawda jeszcze gdzie takie informacje można zdobyć, ale podejrzewał, że na pewno były jakieś pamiętniki, kroniki lub np.: publikacje magipsychiatrów na ten temat. Pierwszym kierunkiem pewnie byłaby szkolna biblioteka, kolejnymi księgozbiór szpitalny czy ten na Tojadowej. W ostateczności "Veritaserum" na Nocturnie też mogło skrywać coś ciekawego w tym temacie. Benjamin podejrzewał, że takie załamanie czy zmiana mogła być początkiem bardzo dramatycznych historii. Ponownie odsunął się na bezpieczną odległość. Nie zamierzał dodatkowo utrudniać tego momentu Trevorowi, pamiętając jego prośbę sprzed miesiąca o nie podchodzenie. Tym razem nie dzieliła ich szyba i gruby mur, a jedynie kilka metrów. To sprawiało, że Ben czuł się jeszcze bardziej obecny w całym zdarzeniu, choć nie odrzucało. Stara się jednak nie patrzyć na niego niepotrzebnie, sądząc, że tak obojgu im będzie prościej przejść przez ten moment. Nie wyobrażał sobie by w momencie wielkiego bólu Collins chciał jego większej atencji, samemu działając takim schematem. Po kilku minutach było po najgorszym momencie, Benjamin wyraźniej zauważył, że tym razem zajęło to mniej czasu. Nie wiedział czym mogło być to spowodowane, ale nie zamierzał tego rozważać, to nie była dobra do tego pora. Widział, że wilkołak klęczy bezruchu, wciąż opierając łapy na pysku. To budziło niepokój, w końcu nie wydawało się absolutnie naturalne nawet dla normalnego człowieka. Bazory nie mógł poradzić nic na to, że reakcją jego ciała na obecność likantropa w otoczeniu było lekkie drżenie i zmiana oddechu, który wskazywały na mimowolny lęk. Gdy ciało dawało sygnały zachęcające do ucieczki, umysł Bena pamiętający zdarzenia z wcześniejszego miesiąca, czuł się mniej bodźcowany widokiem. Zaczął powoli podchodzić w kierunku Trevora, licząc na to, że zauważy on przez to, że wciąż nie jest sam. - Jak się trzymasz? - pytał, choć spodziewał się nie otrzymać odpowiedzi, którą zrozumie. Wystarczyłoby mu zobaczyć, że likantrop reaguje i nie wyje przy tym z bólu. To byłby w stanie rozróżnić. Wyje i skomlenie z bólu wydawały się u zwierząt dość charakterystyczne, choć wziąć straszne i przeszywające. W jakiś sposób smutne i rozpaczliwe, a przecież te emocje rozumiał w ostatnich miesiącach lepiej niż inne.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Opuścił ręce gdy Benjamin postanowił pomóc z odpięciem reszty guzików. Przymknął wtedy oczy próbując powstrzymać cisnący się na twarz wstyd z powodu swojej ułomności. Dopiero teraz było po nim widać, że to choroba. Tracił siłę swojego głosu więc zamiast odpowiedzieć słowami, skinął głową gdy Benjamin zasugerował poszukanie informacji na temat potencjalnego szaleństwa zdiagnozowanego u wilkołaków. O dziwo, nie wpadłby na ten pomysł aby sprawdzić w statystykach lub księgozbiorach. Dopiero od niedawna zauważał po sobie, że otrząśnięcie się po przeobrażeniu zajmowało mu więcej czasu i to z powodu szoku umysłu, a nie ciała. Utracił zdolności poznawcze przy pierwszej fali bólu. Nie był w stanie ocenić czy Benjamin stał blisko czy daleko, czy przypatrywał mu się czy uciekał wzrokiem. Tak, jak wspomniał miesiąc temu, nie powinno się do niego podchodzić kiedy nie jest w stanie kontrolować odruchów wywoływanym impulsami bólu. Przeobrażał się krócej lecz uwięziony w swojej głowie był znacznie dłużej. Kroki chłopaka przypomniały mu, że nie jest tu sam choć wątpił aby istniała szansa, że miałby o nim zapomnieć. Dyszał niczym wymęczony biegiem do momentu aż owionął go intensywny zapach chłopaka, silnie przesiąknięty niedawno wypalonymi papierosami. Słyszał zmianę rytmu bicia serca i oddechu, a jednak kroki się zbliżały. Ledwie Ben drgnął, a pochylony przed nim wilkołak otworzył ślepia i podniósł łeb, napotykając Bena w odcieniu szarości i błękitu, gdzieniegdzie upstrzonego złotym poblaskiem. Poruszył końcówką ogona i powoli zaczął się podnosić, a gdy prostował sylwetkę wydawał się sięgać czubkiem głowy samego księżyca. Brązowa sierść nabierała blasku przy nocnym świetle, i co ciekawe, była gęstsza, grubsza, cieplejsza. Skierował nienawistny wzrok na tarczę ziemskiej satelity i tak jak zawsze na początku nocy, tak i teraz nabrał ochoty na rozerwanie tej kuli na strzępy. W jego gardle uformował się warkot, który to tłumił poprzez zamknięty pysk. Potrzeba agresji atakowała go falą lecz dzięki akonitowi mógł to zignorować i przenieść myśli na to, co dobrego mogła przynieść mu ta noc. Węszył więc i zbierał informacje o otoczeniu. Faktycznie, nie wyczuwał w pobliżu żadnych ludzkich ani zwierzęcych zapachów. Wilkołacza część chciała piszczeć z żalu za brakiem adrenaliny, łowów czy polowania. Jedynym źródłem ciepła był tutaj Benjamin i to on wabił wszystkie dzikie zmysły, jak i samą świadomość Trevora. Potarł łapą swoją żuchwę, starając się zapomnieć o tym jak przegryzł sobie część ludzkich ust. Skierował sylwetkę w stronę chłopaka, podchodząc te dwa kroki na masywnych nogach. Pochylił kark i ramiona nieco niżej, aby czubkiem nosa dotknąć jego barku. Zamarł w ten sposób, dając czas przede wszystkim Benjaminowi na zareagowanie na tak śmiałe dopraszanie się dotyku, jak i sobie, aby wyczuć ile siły może użyć aby druga osoba mogła uznać to za delikatne. Nie wiedział ile minęło czasu gdy krew znów zaczęła w nim wrzeć, a w głowie pojawiła się myśl o spacerze. Wyprostował się i dźwiękiem pośrednim między szczekiem a warkotem dał mu znać, że czas się ruszyć. Zrobił kilka kroków poza strefę ochronną przed czynnikami atmosferycznymi, a wiatr momentalnie zaczął rozwiewać kłęby brązowej sierści. Nie czuł chłodu lecz domyślał się, że musiał być. Obejrzał się przez ramię na Benjamina i czekał aż ten podejdzie. Gdy tylko ten to zrobił, wyciągnął w jego stronę łapę - nisko, na wysokości jego pasa i wskazał pazurem jego kieszeń, gdzie trzymał różdżkę. Mrok był dla człowieka przeszkodzą i pomimo własnych rozwiniętych zmysłów, nalegał aby chłopak oświecał sobie drogę. Nie wiedział czy ten to zrozumie więc jeśli była potrzeba, ponawiał ten gest i pokazywał na wzór wyczarowane wcześniej przez siebie kule ciepłego światła, potem ponownie jego kieszeń z różdżką.
Tłumione warczenie, było przez Benjamina słyszalne choć z czystym sumieniem nie byłby w stanie powiedzieć co to za dźwięk. Gdyby nie był w tamtym miejscu od samego początku może uznałby to za trawienie czerwonego kapturka? Albo jakiegoś innego gnoma. Tak to obserwował likantropa, nie mówiąc tego, że nie rozumie co ten właściwie wyprawia patrząc na tarczę księżyca. To jednak miało nie mieć dłużej znaczenia, bo po chwili Trevor znalazł się obok niego, szturchając go pyskiem tak, że musiał zrobić krok wstecz by złapać równowagę. Benjamin jak na swój wzrost nie ważył za wiele po ostatnich miesiącach i właśnie o tym mógł przekonać się teraz likantrop. Z łatwością byłby go w stanie kolejnym szturchnięciem przewrócić lub złamać jak zapałkę. Wiedział, że to nie był atak ze strony wilkołaka, który ani nie szczerzył na niego zębów w tamtym momencie, ani nie sięgał po niego pazurami. Rozum analizował zachowania, choć organizm wciąż lekko drżał z przerażenia, niedowierzając, że znowu jest wystawiany na zagrożenie. W dodatku takie, którego świadomie nie unikał. Wrócił krok do przodu by po chwili wyciągnąć rękę w stronę czubka głowy likantropa, drapiąc go po łagodnie. Wiedział, że jeśli będzie zbyt delikatny w nacisku dłoni, Trevor nie poczuje dotyku pod warstwą futra, przez co starał się dopatrzeć przy jakim nacisku wilkołak reaguje. Teraz, przy drugim spotkaniu, analizująca zachowania część chłopaka była w stanie lepiej odnaleźć się w zaistniałej sytuacji, przejmując chwilowo inicjatywę. Wszystko po to by nieco bardziej oswoić się z jego obecnością. Zaczęli iść, a patrzenie na futro rozwiewane przez wiatr w blasku księżyca na kilkanaście sekund zajęło jego uwagę, sprawiając, że Trevor wyprzedził go o kilka kroków. Dopiero widząc jego gesty, jego głowa ponownie wróciła do tego, że w planach mieli spacer z którym najwyraźniej Trevor nie zamierzał czekać. Nie rozumiał łapy kierowanej w kierunku swoich spodni, ale zdawał sobie sprawę, że nie zejdzie po schodach jeśli nie będzie widział jak iść, dlatego wyjął różdżkę by zaklęciem "lumos sphaera" wyczarować niewielką kulę światła, która przez jakiś czas miała podążać za nim. Światło bijące z niej było białe, przez co Benjaminowi wydawało się, że nie będzie kontrastowało z tym odbitym od księżyca. - Nie razi cię? - pytał, bo choć pamiętał jeszcze, że świat stał przed Trevorem innymi kolorami w tej formie to nie wiedział jak czuły był jego wzrok na inne źródło światła niż księżyc. Jeśli była taka potrzeba, Benjamin postarał się przytłumić światło bijące z kuli tak by ułatwić Trevorowi widzenie. Następnie, gdy już był gotowy, wyszedł ze strefy osłoniętej by zejść na dół, od czasu do czasu zerkając czy Trevor radzi sobie na stopniach.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Prychnął gdy odkrył, że nawet wilkołacza subtelna delikatność narusza równowagę Benjamina. To dostarczyło mu informacji aby traktować go jako bardzo kruche jajko, a co za tym idzie nie było opcji aby mógł kiedyś położyć na jego kolanach swój pysk. Zgniótłby go wszak był tak szczupły... i dopiero teraz zwrócił uwagę, że chyba mu się schudło. Zapamiętał aby częściej przychodzić do niego z jedzeniem bo jednak była to część przez Trevora umiłowana. Pogłaskanie na czubku głowy było tak wyraziste jakby usiadł na nim memortek. Gruba warstwa zimowego futra uniemożliwiała wyczucie dotyku. Więcej informacji zbierał z jego zapachu i oddechu aniżeli z dotyku. Nie zareagował na to w żaden widoczny sposób tylko poganiał chłopaka do wyruszenia już na spacer. Cieszył się, że Benjamin "zrozumiał" o co mu chodzi i wyczarował sobie kulę światła. Zmrużył przy tym ślepia i odwrócił łeb, nie lubiąc takiej jaskrawości tuż przy pysku. Dopiero gdy Ben je przytłumił, mógł zamerdać ogonem w odwecie i wyprostował sylwetkę. Zbiegł kilka schodków niżej i odwracał się za Benjaminem... i tak było niemal cały czas, gdy pokonywali stromiznę. Nigdy nie odchodził poza zasięg jego wzroku. Dopiero gdy teren nieco się wyrównał, jako tako zrównał z nim krok choć tempo Bena było dla niego obecnie ślamazarne. W trakcie marszu poruszał długimi, sięgającymi do kolan łapami, niekiedy dyszał i wywalał jęzor na bok pyska gdy wyrównywał temperaturę swojego ciała chłodnymi wdechami. Czasami obracał głowę szukając nowych zapachów w powietrzu lecz poza ciszą i spokojem nie dostrzegał niczego wartego uwagi. W trakcie trwania spaceru postanowił oswajać Benjamina z wilkołaczą dynamiką. Czasami przyspieszał kroku, przechodząc w trucht, gdy chciał zajrzeć co się kryje za tamtym przewalonym monolitem, potem zwalniał postanawiając pokonać konkretny odcinek przeskakując po skałkach i głazach. Popisywał się ze swoją terenową gracją i zerkał kontrolnie czy aby Benjamin wszystko widzi. Nieustannie krążył wokół niego brunatny drapieżnik o żółtych ślepiach. Powracał do niego wiernie wabiony jego słowem czy szybszym biciem serca. Minęli szemrzący strumień, pokonali wiele kilometrów zanim ruszyli w drogę powrotną dokładnie tą samą trasą. Przy jednym z przystanków, z pewnością nie zainicjowanych przez Trevora, podszedł blisko Bena, siadając tak, aby całą długością barku i łapy otrzeć się o jego ramię- po to aby go ogrzać. Jakby nie patrzeć, Ben miał obok siebie chodzący termofor. Mógł z niego dowolnie korzystać o ile nie odpychał go zapach piżma i sierści. Nie minęło dziesięć minut jak zaczął go poganiać aby kontynuowali eksplorację terenu. Choć za dnia Trevor był wykończony, tak teraz, w trakcie tej bezsennej nocy, rozpierała go energia napędzana zwierzęcą krwią. Przez jakiś czas próbował spacerować powoli lecz tempo Benjamina uwłaczało jego łapom. W mgnieniu oka przebiegł więc przez most i czekał po drugiej stronie, zerkając na niego ze zniecierpliwieniem... choć dla obserwatora musiał być czającym się na ofiarę drapieżnikiem. Poruszył uszami i zamknął pysk, gdy pod butami Bena zaskrzypiała deska. Nie podobało mu się to. Ten dźwięk budził niepokój. W tym samym momencie gdy te pękły pod stopami Bena, Trevor zerwał się do długiego skoku. Intuicja nakazywała użyć zębów aby zatrzymać upadającego chłopaka lecz na całe szczęście ludzki rozum pchnął długie łapy do przodu. Złapał go mocno w okolicach żeber, zahaczając pazurami o warstwy ubrania, które miał na sobie i z łatwością naruszając skórę na jego tułowiu. Delikatność była ostatnim o czym myślał. Jednocześnie usłyszał darcie materiału kurtki, jęk bólu Bena - co go rozwścieczyło - jak i coraz głośniejsze skrzypienie desek pod ciężarem trzymetrowego wilkołaka. Nie zastanawiając się przyciągnął do siebie chłopaka, całkowicie asekurując go masywnymi i bardzo włochatymi łapami a potem skoczył. Gdy tylko odbił się nogami od desek, wiele z nich spadło kilkanaście kilometrów w dół... To tyle jeśli chodzi o trwałość tutejszego mostu. Na całe szczęście Trevor wylądował na dwóch nogach choć wstrząs nie mógł być niczym przyjemnym dla trzymanego w ramionach Benjamina. Wyczuwszy zapach krwi nie wypuszczał go z rąk tylko sprintem pobiegł w kierunku obozu, który znajdował się tuż za tymi dwoma monolitami. Dopiero przy namiocie pochylił się i jak najdelikatniej umiał, pozwolił mu się samodzielnie wyswobodzić, gotów go asekurować gdyby miał uderzyć głową o kamień. Pachniał krwią i zimnym bólem, a to wywołało w gardle Trevora skomlenie. Przejmował się, panikował, wściekał, z trudem hamował odsłanianie zębów w wyrazie frustracji. Cofnął się, zaraz to podchodził z drugiej strony, odchodził jakby czegoś szukał, powracał, krążył wokół niego a krew się z niego sączyła. Zapach drażnił zmysły, ciepłe plamy krwi Bena szybko schły na jego futrze. Nieustannie wydawał z siebie zaniepokojone dźwięki. Jeżył sierść i swoim zachowaniem budował zbędne napięcie. Dopiero po chwili zmusił się do przykucnięcia na krawędzi koca i wpatrywaniu się w chłopaka w oczekiwaniu na jakiekolwiek słowo. Szczęście w nieszczęściu, w plecaku znajdował eliksir wiggenowy, Benjamin był przytomny, jak i był synem uzdrowicielki.
Nic nie mógł poradzić, że nie miał napędu na cztery łapy w odróżnieniu od likantropa. Nie szedł wolniej niż zawsze, choć późna pora zaczynała się mu lekko dawać we znaki. Przytłumione światło dawane przez kule było wystarczające by bez problemu mógł obserwować jak Trevor prezentuje mu swoje dłuższe kroki i skoki. Choć może zwyczajnie się bawił? Benjamin nie był do końca pewny czego był świadkiem, ale odbierał to dość pozytywnie, sądząc, że właśnie taką energią powinna się charakteryzować u likantropa ta noc. Cieszyło go, że w to spotkanie weszło nieco więcej swobody niż w poprzednie, które niemalże całe spędzili na tyłkach w ogródku Collinsów. Uśmiechał się, a gdy wilkołak do niego wracał, starał się znaleźć kilka słów chwalących jego szybkość, zręczność czy siłę, w zależności od tego co akurat było mu "prezentowane", lub pogładzić go po pysku jeśli akurat nie miał nic nowego do powiedzenia. Choć wiedział, że są to skutki choroby, to w tamtym momencie miał w sobie odrobinę dumy z tego, że to właśnie jego partner był tak wyjątkowy. Nie wiedział czy byłby to w stanie powiedzieć Trevorowi zapytany, ale nad tym zamierzał zastanawiać się później, gdy już będzie sam ze swoimi myślami, patrząc jak on odsypia przemianę. Po pewnym czasie udali się w drogę powrotną, choć Benjamin doskonale zdawał sobie sprawę, że to nie dlatego, że Trevor się "wyszalał". Nie zamierzał jednak protestować na możliwość odpoczynku w osłoniętym od wiatru miejscu. Zerkał od czasu do czasu to na jego machanie ogonem, to na oblicze z wywalonym na bok ozorem i choć wciąż na widok pokaźnych zębów dostawał gęsiej skórki to spacer zdecydowanie lepiej wpłynął na jego aklimatyzacje w otoczeniu wilkołaka. Nie był w stanie pomyśleć, że czuł się w jego towarzystwie swobodnie, ale spodziewał się, że jeszcze miesiące minął zanim będzie mógł to stwierdzić, mając w głębi siebie coś lękliwego, pielęgnowanego przez wiele lat pod racjonalnym słowem "ostrożność". Widział jak zwinnie Trevor pokonał schody i most, którymi wcześniej ledwo wchodził. Teraz role się odwróciły i to Ben zostawał w tyle, choć nieszczególnie mu to przeszkadzało. Myślał o tym jak smugi światła przemykają się przez brązową sierść, jak jego uszy same poruszają się, oba w różnych kierunkach, jakby nienależące do jednego ciała czy o tym, że żółte ślepia wyglądają obezwładniająco gdy spoglądają tak raz za razem w jego stronę. Słysząc trzask pod nogami nie spodziewał się następującego rozwoju zdarzeń. Nie miał czasu zareagować gdy w ułamku sekundy stracił podparcie pod stopami, a wzrok wcześniej wpatrzony w znajome sobie oblicze, momentalnie dostrzegł drzemiącego w Trevorze łowce. Był zszokowany gdy został złapany przez wilkołaka. Świat wokół niego wydawał się wirować, zmieniać perspektywy, a on czuł się jak za grubą, szklaną szybą oddzielająco jego umysł od ciała. Serce wydawało się zatrzymane w tamtej chwili, tak samo jak oddech, który przez moment trudno mu było złapać. Nie zarejestrował gdy pod naporem pazurów wilkołaka jego kurtka zyskała nowy krój, a skóra pokryła się ranami. Słyszał swój głos, syknięcie i jęk bólu, który z siebie wydał, a mimo wszystko wydawał mu on się obcy, jakby doklejony do obrazów, które poklatkowo stawały mu przed oczyma. Dopiero mocniejszy wstrząs spowodowany znalezieniem się Trevore na twardym gruncie, nieco powrócił jego świadomość w odpowiednie miejsce. Wciąż był kurczowo trzymany, co nie pomagało mu złapać oddechu w tamtej sytuacji. Nie próbował nawet wyswobodzić się, czując, że walka była przegrana. Trevor zaczął biec z nim jak ze szmacianą laleczką w rękach, co było już mniej przerażającym uczuciem, ale wciąż paraliżowało i sprawiało, że uczucie bólu wywołanego ranami na ciele nie dochodziło swobodnie do głowy. Przy namiocie, gdy część szumu wiatru, sierści i dyszenia Trevora ucichła, a chwyt jakim był trzymany nieco zelżał, wraz z pierwszym samodzielnym ruchem, czuł jak ból go przeszywa. Zacisnął mocno zęby, czując jak mięśnie żuchwy napierają na nieco zapadnięte policzki. Szukając podparcia, zanim miał w pełni stanąć na nogi, złapał łapę Trevora. Wiedział, że te pół minuty było mu potrzebne na złapanie równowagi. W przeciągu chwili wydarzyło się zdecydowanie za wiele, a nie mając tak wyostrzonych reakcji jak wilkołak, nie odnajdywał się w tym co zaszło. Pewien czas stał w miejscu, wciąż sparaliżowany, szukając w głowie jakiejkolwiek myśli. Widział, że czym dłużej stoi tym Trevor zachowuje się dziwniej, nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca. Rozumiał jego zdenerwowanie, choć nie udzielało się mu ono. Spojrzał w jego stronę, a obrócenie sylwetki wywołało w nim kolejne ukłucia bólu. To sprawiło, że zamiast zastanawiać się co może powiedzieć Trevorowi, zaczął zdejmować z siebie kurtkę by móc ocenić stan swoich ran. Nie słysząc dudnienia kroków, spodziewał się, że Collins nieco się opanował, choć przy okazji poruszania się trudno było mu to ocenić. Powoli uświadamiał sobie, że jego odczucie nie jest wyłącznie kwestią ran, a również przypomnienia przez złamania z wakacji, które choć zrośnięte, wciąż były wrażliwymi punktami na jego ciele. Po kilku niezgrabnych ruchach udało mu się oswobodzić z ubrania wierzchniego. W świetle kul stworzonych wcześniej przez Trevora widział, że rany miały pewną głębokość, której nie mógł zbagatelizować. Nieporadnie sięgnął po różdżkę by wypowiedzieć zaklęcie "calefieri", które przez jakiś czas miało zapobiec wychłodzeniu się. Zdawał sobie sprawę, że gdyby Trevor znajdował się bliżej pewnie zaklęcie nie byłoby potrzebne, nie zamierzał jednak podchodzić, nie wiedząc, jak likantrop zareaguje. Rany obficie krwawiły i choć nie były krwotokiem to spodziewał się, że bez opatrunku się nie obędzie. Przez co kolejnym zaklęciem było "accio" skierowane na jego torbę w której miał wszystkie niezbędne rzeczy. Eliksir wiggenowy wyciągnął najszybciej, choć ten miał być mu potrzebny na samym końcu. Wpierw potrzebował alkoholu, który to w stumililitrowej butelce również znajdował się w jego torbie. Choć wcześniej nie wspominał o tym Trevorowi, teraz miało to nie mieć znaczenia dlaczego nosił ją z sobą. Podwinął koszulkę, po czym rany po prostu oblał alkoholem, nie siląc się na delikatność. Syczał przez zaciśnięte zęby, ale musiał to przeboleć jeśli w skórze po wypiciu eliksiru miał nie pozostać brud i zakażenie. Następnie niedawno przyswojonym "haemorrhagia iturus" zatamował krwawienie, dziękując sobie w myślach, że po incydencie z halabardą zainteresował się jakimi zaklęciami posługiwała się pielęgniarka. Dopiero w tym stanie mógł ocenić, że choć rany nie były płytkie to krawędzie ich były gładkie i nieszerokie. Nie było potrzebne zszywanie ich, dlatego dopiero wtedy sięgnął po buteleczkę eliksiru wiggenowego z której wziął kilka kropli na język. Nierozwadnianie go może nie było mądre, ale wolał być kolejnego dnia struty niż wciąż męczyć się z raną. Ostatecznie zdecydował się jeszcze na zmianę koszulki na jedną z tych zabranych z domu Collinsów. Wiedząc, że już nic nie może więcej zrobić, ponownie skierował wzrok na Trevora, który wszystkiemu się przypatrywał. Wsunął świeży tshirt przez głowę na odpowiednią wysokość, po czym podszedł do niego powoli, oceniając jego zachowanie. Nie widząc zagrożenia, oparł się o niego, co miało sugerować by go przytulił. Szok związany z tym co cię stało na jakiś czas rozwiał jego instynktowny lęk przez wilkołakiem.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Skoro na twarzy Benjamina pojawiał się uśmiech, a i nie zarejestrował odruchowych cofnięć czy wstrzymywanych oddechów to mógł uznać swoje "oswajanie" za sukces. Chciał uniknąć sytuacji, gdzie usilnie hamuje swoje naturalne zachowanie bo to byłaby prosta droga do frustracji. Dostatecznie zaburzył już "kompromis z wilczą naturą", aby jeszcze ją dodatkowo w sobie tłamsić. To zapewne miało swój niewidzialny wydźwięk w jego reagowaniu na ból przemiany... ale nad tym nie chciał teraz się zastanawiać. Powoli rodziła się w nim radość, gdy biegał, przeskakiwał, powracał i nawiązywał z Benjaminem kontakt wzrokowy. Pokazywał mu odrobinę swojego świata do którego dostęp mieli nieliczni. Przestawał wstydzić się swych przydługich łap, koloru ślepi, potrzeby dyszenia gdy organizm chciał się dotlenić czy też tych pomniejszych dźwięków jakie z siebie wydawał. Póki co unikał jeszcze obnażania kłów choć były momenty gdy chciał się wyszczerzyć w ramach upiornego uśmiechu. Pamiętał słowa braci, że jakkolwiek "uroczo" się uśmiechał, zawsze będzie to prezentować się złowieszczo i groźnie. Ech, a wcale tak nie było! W innej sytuacji przeszkadzałoby mu to obserwowanie jednak wiedział, że to ciemne oczy Bena spoglądają i zapoznają się z jego sposobem poruszania się. Poblask świecącej kuli barwił chłopaka na niebieskawy odcień, gdzie wszędobylska szarość bledła. Uśmiech chłopaka przyciągał go bo w takich momentach Ben wydawał się znacznie cieplejszy, niczym upragnione ognisko rozpalone w samym środku burzy śnieżnej. Zaaferowany ich pierwszym wspólnym spacerem nie zwracał uwagi na coś takiego jak stare konstrukcje, zapewne nieprzeznaczone do wytrzymywania udźwigu przebiegających likantropów. Nie miał pojęcia ile waży lecz z pewnością wybijał się poza dopuszczalną liczbę. Poniekąd czuł się winny naruszenia stabilności mostu... choć sama konstrukcja obchodziła go najmniej skoro to Benjamin mógł tutaj zginąć. Gdyby spadł... nie byłoby szansy aby miał to przeżyć. Ten strach był silny więc reagował instynktownie, pamiętając jedynie aby łapać pazurami a nie zębami. Bieg na dwóch łapach z trzymanym w ramionach chłopakiem był mniej wygodny i wydawał się znacznie wolniejszy niż prędkość, jaką potrafił wyrobić. Dyszał przy jego głowie, gdy go odkładał, niespokojnie acz względnie nieruchomo użyczając swojej łapy do momentu odzyskania przez niego równowagi. Skomlał bo denerwował się i nie wiedział dlaczego Benjamin rozbiera się tutaj, w trakcie zimnej nocy zamiast w ciepłym namiocie. Co prawda czar ochronny wciąż działał... jednak czuł w powietrzu, że to ostatnie minuty zanim pęknie. Wiatr miał rozwiać wszystkie świetliste kule i spowić ich mrokiem... choć któryś ze zmysłów Trevora informował go, że wschód jest bliżej niż się wydaje. Obserwował czary, które weszły w ruch. Zapach krwi i alkoholu zmieszał się, wywołując u niego zwiększoną produkcję śliny i przypominając mu o tym, że jest głodny. Ten dyskomfort wspiął się na pierwszy plan więc w trakcie procesu samoleczenia prowadzonego przez Bena, siedział odpowiednio daleko i przyglądał się, powstrzymując chęć przesiadywania tak blisko jak tylko się da. Zamknął pysk i tłumił w sobie głód, starając się w ogóle nie myśleć o jedzeniu, co było trudne zważywszy, że nawet za dnia potrafił poświęcić temu sporo myśli. Zamilkł lecz zjeżona sierść i sztywny, nieruchomy ogon zdradzały, że czeka i obserwuje. Doskonale widział z tej odległości jak wyglądają rany i o dziwo, trochę uspokoił się dostrzegając, że nie są tak duże jak mu się wydawało. Bądź co bądź zostaną mu po tym blizny i trwale będą przypominać o efektach ich pierwszego wspólnego spaceru. Zwariowałby z niepokoju gdyby Benjamin do niego nie podszedł. Jeszcze raz zaskomlał jakby to jego coś bolało a przecież to był wyraz żalu i zmartwienia. Czując ciężar jego głowy na ramieniu, uniósł drugą łapę, trzymając pazury jak najdalej od jego ubrania, osłaniając go na wysokości pleców przed zimnem... bo właśnie teraz czar chroniący przed czynnikami atmosferycznymi pękł czemu towarzyszył charakterystyczny dźwięk rozbijającego się szkła. Kilka głuchych syków informowało, że i kule grzewczego światła też zakończyły swój żywot z powodu zimnego wiatru, jaki nagle ich zaatakował. Tym chętniej osłonił Bena przed chłodem, pochylając łeb bliżej ziemi zasłaniają też częścią swojej szyi opatulonej dużą warstwą futra. Oddychał głośno, wyczuwając od niego zmęczenie i szok. Zapach krwi został rozniesiony i spłycony przez nocny wiatr, szczególnie na tej wysokości na której się znajdowali. Choć spowiła ich ciemność nocy, tak krawędź horyzontu jaśniała, zapowiadając rychły świt.
Wyleczenie się poza namiotem miało kilka zalet: widział dokładnie co działo się naokoło niego, Trevor mógł obserwować każde kolejne jego poczynanie, w najgorszym razie gdyby omdlał również zostałoby to zauważone. Ostatnie już mu się zdarzyło, nieco ponad miesiąc wcześniej, a wtedy był jedynie niewyspany i niedożywiony, nie było mowy o szoku czy utracie krwi. Choć jego umysł wciąż był wstrząśnięty i pewnie nie potrafiłby zapytany wymienić tych czynników, tak podświadomie wiedział, że tak było rozsądniej. Poświęcenie części komfortu w takim świetle nie wydawało się już takie ważne, choć Trevor nie mógł o tym wiedzieć. - Coś cię boli? - słyszał skomlenia i dopiero podchodząc do Trevora, zdał sobie sprawę, że przy całym zajściu mogło jemu również coś się stać. Nie byłby w stanie dojrzeć czy miał jakieś widoczne ślady, ale spodziewał się, że jeśli takie były to zostaną mu pokazane, wręcz podetknięte pod nos. Zamiast tego był jedynie osłaniany, ogrzewany i gdyby nie intensywny zapach sierści, przy zamkniętych powiekach mógłby zapomnieć, że to za sprawą prawie trzymetrowego wilkołaka. Jego uwagę zwróciło jednak ulecenie zaklęcia ochraniającego teren, którego Benjamin nie potrafił odtworzyć. Choć zimny wiatr zaczął smagać w przestrzeni, szumieć i wirować, nie martwił się o siebie. Bardziej przejmował się nadchodzącym świtem, który powoli pojawiał się na horyzoncie. Potrzebował zebrać myśli, otrząsnąć się w pełni ze stanu w którym wcześniej się znajdował, bo wiedział, że po kilku minutach będzie potrzebny bardziej Trevorowi niż przez całą noc. - Przesuńmy się bliżej namiotu. - zaproponował głośno, mając nadzieje, że wilkołacze uszy wychwycą jego głos wśród powiewów powietrza. Odsunął się, po czym przeszedł kilkanaście kroków, przy okazji sięgając po torbę, która dalej leżała na ziemi. Z niezadowoleniem zobaczył, ze koszulka którą z siebie zdjął, została zabrana przez wiatr i stracona na dobre. Niewątpliwie i tak była nie do odratowania, ale nie pocieszała go myśl, że mogła straszyć gdzieś w lesie. Nie wchodził do namiotu, wiedząc, że choć było tam kilka rzeczy które potrzebował, ostatnie momenty przemiany chciał spędzić przy nim. Trzymał różdżkę w gotowości by odpowiednim zaklęciem utrzymać temperaturę ciała Trevora gdy już będzie po wszystkim, po czym przemiesić go do namiotu, w którym zamierzał zakopać go pod wiele warstw kocy i śpiwór. Pojawienie się słońca na widnokręgu wprawiło zdarzenia w ruch, a Benjamin pomagał dopóki było to potrzebne, a gdy było już po wszystkim, zasnął obok by również odespać zarwaną noc.