Każdy z nas podjął się pewnego wyboru, ja nie byłem wyjątkiem. Z tyłu głowy cały czas miałem świadomość, że takie beztroskie łapanie się mieczy, które mogły być objęte jeszcze straszniejszą klątwą niż to, z czym mieliśmy doświadczenie przez ostatni miesiąc, ale mimo to chwyciłem za rękojeść, prawą ręką, czyli tą metalową. Początkowo nic się nie działo, nie wiedziałem zaś czy określić to jako wiadomość dobrą, czy wiadomość złą. Już miałem rozluźnić swój chwyt, kiedy nieznana i pradawna magia zrobiła to za mnie – miecz wyrwał się z mojej dłoni, jednocześnie zaczął robić młynki, w niestandardowy sposób próbując mnie zranić. Zrobiłem obrót, chcąc jakkolwiek uniknąć ostrego ostrza, lecz trajektoria lotu klingi była na tyle niespodziewana, że ostatecznie zostałem ugodzony w tył pleców, w bark. Zachłysnąłem się powietrzem z bólu, upadłem na kolana i tylko siłą woli powstrzymałem się od krzyku. Odwróciłem głowę, by spojrzeć na wystający miecz z mojego ciała, jakikolwiek ruch sprawiał, że czułem jakbym miał zaraz stracić całą rękę. Był to lewy bark, więc gdyby do tego doszło, nie miałbym już żadnej „prawdziwej” ręki. Ciężko było się chociażby poruszyć, by móc opatrzeć ranę, na szczęście w odsieczy przyszła Julia Brooks, studentka, którą znałem ze swoich lekcji. Opatrzyła moją ranę, ja zaś skinąłem jej głową w podziękowaniu, czując, że wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa skończyłoby się potwornym bólem w okolicy barku. Oddychałem głęboko, starając się jak najmocniej utrzymywać przytomność, zaśnięcie w takich okolicznościach skończyłoby się tragicznie.
Z każdą chwilą było coraz lepiej, mój mózg powoli przyzwyczajał się do bólu, który mimo wszystko był nieco mniejszy, niż na samym początku. Na plus był również Alexander, który również podszedł i poprawił julkowe zaklęcia, dodając do tego jeszcze znieczulające.
-
Dam. – Odpowiedziałem tylko, wstając na nogi, samemu unieruchamiając sobie rękę. Wszyscy się jakoś pozbieraliśmy i ruszyliśmy, by wyjść z tego opuszczonego przez bogów miejsca.
z/t