C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Pomieszczenie jest duże, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że nawet nie ma gdzie usiąść, bowiem całą przestrzeń zajmują... książki (przede wszystkim o tematyce transmutacji, ale nie tylko). Ma ich naprawdę wiele, w różnych językach i gabinet, który wszedł w posiadanie Camaela zdaje się mieć zdecydowanie zbyt mało półek jak na cały jego książkowy dobytek, a on sam wydaje się być niechętny do zbytniego zmieniania pokoju. Z tego względu nie znajdują się jedynie na wbudowanych w ściany regałach (gdzie ułożone są alfabetycznie), co absolutnie wszędzie gdzie tylko było wolne miejsce. Sprawia to wrażenie ogromnego chaosu, jednak mężczyzna doskonale wie, w którym stosie czego szukać i wbrew pozorom ułożone są w istocie pewnym sposobem, tylko jemu znanym. Sporo miejsca zajmuje także ogromne biurko, na którym również nigdy nie ma porządku, przykryte jest stosami pergaminów z notatkami, a także dyniowymi pasztecikami. Zamknięte zaklęciem szuflady skrywają zapasowe pióra, zwoje pergaminów, atrament, choć również butelkę dobrej whisky i wina starej daty (przetramsmutowane w nieciekawe przedmioty) oraz przysmaki dla Alpharda. Sowa także posiada własny kącik, bowiem jest niechętna do zbyt długiego przebywania w sowiarni. Niemniej jednak wygodne fotele dla odwiedzających i mały stolik na kawę znajdą swoje miejsce w pomieszczeniu i wcale nie tak trudno je znaleźć, bowiem jedynie w tym kącie Camael zachowuje względny ład. Z gabinetu można przejść, do prywatnej, niewielkiej sypialni z zaledwie szafą i łóżkiem, w której z kolei panuje wręcz pedantyczny porządek, a wejście do niej chronione jest zaklęciem, stamtąd można się dostać do równie małej łazienki, ponieważ mimo, że Whitelight nie sprawia takiego wrażenia, to ceni sobie prywatność. Gabinet jednak bardzo często zapomina zamykać, więc słodkościami, które skrywa pomieszczenie (o ile uda się je znaleźć) mogą częstować się wszyscy na niego oczekujący.
Autor
Wiadomość
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Egzaminy – tylko to zaprzątało jego myśli, kiedy wpatrywał się intensywnie w rozłożone podręczniki po całym swoim biurku. Wielkimi krokami zbliżał się koniec roku szkolnego, a Camael nie miał jeszcze nawet ogólnego zarysu egzaminów, które musiał przeprowadzić. Zdecydowanie zbyt dużo rzeczy zwaliło się na jego głowę w ostatnim czasie, a on uparcie twierdził, że nie było wcale źle. Został więc w zamku tej nocy, wiedząc, że i tak prędko go nie opuści i kartkował podręcznik dla szóstej klasy. Doskonale pamiętał co, jak i z którym rokiem prowadził w tym roku, a jednak jakby nie do końca ufał swojej pamięci, zamoczył pióro w czarnym atramencie. Przez ułamek sekundy jego dłoń zawisła nad pergaminem, by po chwili miękko opaść i zacząć pisać dokładne notatki, próbują rozplanować to nadchodzące, coraz większymi krokami, wydarzenie. Potrzebował planu, nie chciał przecież wszystkich oblać, a doskonale zdawał sobie sprawę, że transmutacjia wcale nie była wszystkich ulubionym przedmiotem. Choć rzecz jasna wcale tego nie rozumiał. Nie miał jednak wyboru i musiał sprawdzić wiedze swoich uczniów, w każdy możliwy sposób. Pamietał, że nigdy specjalnie nie przepadał za częścią teoretyczną, ba! nawet teraz, choć wszelkie reguły miał w małym palcu, nie lubił suchego wykładania teorii, zanudzając niczym stara ciotka przy rodzinnym obiedzie, na którym nikt nie chce być. Niemniej – transmutacji nie mogło być bez teorii. Zbyt wiele praw nią rządziło, zbyt wiele zasad, których pominięcie mogło być opłakane w skutkach. Zapisał więc pierwszy punkt, wsłuchując się w ciszę przerywaną dotykiem stalówki na starym pergaminie. Nie chciał ich oblać, doskonale o tym wiedział, a pisząc musiał sobie stale o tym przypominać. Odłożył pióro i skupił wzrok jasnych tęczówek na podręczniku, upewniając się, że nie wymaga zbyt wiele. Czasem łapał się na tym, że jego pamięci umykał fakt nieporównywalnej niewiedzy uczniów i jego samego. Jeden z błędów początkującego, jak mniemał. Coraz lepiej mu to jednak szło, świadomość, że przecież on też nie był nieomylny. — Transmutację międzyrzeczową powinni znać doskonale. — mruknął pod nosem, myśląc na głos i lekko przygryzając końcówkę pióra, w starym nawyku, którego nie potrafił się pozbyć. Zaczęli w tym roku transmutacje organiczne, nikt więc nie powinien nie poradzić sobie z przemianą wykałaczki w igłę, czy też odwrotnie. Zmarszczył brwi. Ile razy będą robić to samo? Te wykałaczki niedługo zaczną mu się śnić, może powinien pójść nieco dalej? Szybko jednak przypomniał sobie, że egzamin to nie było miejsce na testowanie nowych rzeczy. Nienawidził tego. Może jednak powinien oddać egzamin Craine’owi? I tym samym przyznać się do porażki. Przeniósł wzrok na inną książkę. Zawiesił spojrzenie na twarzy Cannemana i zmarszczył brwi. Jego teoria miała wiele wad, a żaden czarodziej nie może przemienić wszystkiego, kierując się tylko i wyłącznie swoją wolą. A gdyby tak… Ponownie zamoczył końcówkę pióra i zapisał kilka słów. Jego myśli dryfowały w stronę części praktycznej, ale wiedział, że tę też musiał ułożyć. Nawet jeśli nie był z tego powodu najszczęśliwszym czarodziejem na świecie. Westchnął widząc szalenie późną godzinę i przypominając sobie, że kolejnego dnia ma zajęcia na dziewiątą rano. Zerknął na wszystko swoje nabazgrane słowa i z zadowoleniem stwierdził, że chociaż ma ogólny zarys tej przeklętej teorii. Zupełnie tak jakby nie był świadomy, że większość studentów podchodziła do tego na zasadzie ZZZ.
Jestem pewien, że kiedyś o tym rozmawialiśmy. Prawdopodobnie to nawet Ty zwróciłeś na to uwagę jako pierwszy. Na ten mój głupi uśmiech, który pojawia się w momencie, gdy w nachodzących mnie gwarnie słowach próbuję odnaleźć te właściwe, a jednak tonę w nadmiarze niewypowiedzianego pustosłowia, pozwalając ustom poruszać się subtelnie przy bez sensu łapanym powietrzu. Bo przecież to jedno zadane mi pytanie uświadamia mi aż nazbyt wyraźnie, że wciąż mówię, a nie mam pojęcia o czym i po co. Bo choć kocham słowa, wszystkie bez wyjątku, to czasem nawet ja muszę przyznać, że nie potrafię ich ułożyć tak, by były w stanie mi pomóc. I nie jestem pewien, czy zdajesz sobie sprawę co robisz, swoimi słowami podjudzając mój instynkt wiecznie gotowy do ucieczki, zupełnie jakbyś obrażony przepędzał kota wściekłym psiknięciem, bo ten nie wrócił do domu na noc, a jednak... Uparcie nie daję Ci się spłoszyć, spinając się tylko w tak nieprzyjemnym poczuciu lęku, który zawsze przypominał mi, że jestem najtchórzliwszym ze wszystkich Gryfonów, niby nie bojąc się nigdy o własne życie, a jednak wiecznie trzęsąc się ze strachu przez własne uczucia. I ten jeden wstrzymany oddech oddzielił mnie od kolejnego kłamstwa, że jestem pewien, że nigdy więcej już tego nie zrobię. - Rien au monde ne vaut qu'on se détourne de ce qu'on aime (Nic na świecie nie jest warte odwrócenia się od tego, co kochasz) - zaczynam w końcu powoli, francuskim podkreślając tylko, że nie własne słowa odnajduję, a cudze, mając wrażenie, że wyuczone przez lata cytaty zawsze trafniej obejmują moje myśli, jakby tkwiła w nich sprawdzona minionym czasem ogólnoludzka prawda. - Et pourtant je m'en détourne, moi aussi, sans que je puisse savoir pourquoi (A jednak ja też się od tego odwracam, nie wiedząc dlaczego) - kończę, walcząc ze sobą, by nie odwrócić spojrzenia od Twoich oczu, czując na sobie ciężar oceniającego mnie oceanu i w końcu pozwalając sobie na opadnięcie rozdrażnionych moją słabością powiek, bo muszę westchnąć na tę kolejną z ucieczek, którą było teatralne odpowiadanie na pytania przecież tak boleśnie przyziemne i realne. - Nie wiem co się ze mną dzieje, Camael. Już od kilku lat, szczerze nie mam pojęcia - wyrzucam w końcu z siebie, pozwalając brwiom na wygięcie się w złamane łuki choć na chwilę, zanim nie otwieram oczu z ucieczką ku paczce leżących na biurku Lordków, zdecydowanie zamiast nich woląc zawsze teraz lampkę dobrego wina. - I nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Nie myślałem wcale o Tobie. Ani o rodzinie. A już na pewno nie o pracy, po prostu musiałem już... - urywam, zaciskając usta w niezadowoleniu, jakby pokręcenie głową naprawdę miało pomóc mi wyzbyć się tego idiotycznego ścisku w gardle, który zachwiał melodią ostatnich głosek. - W ferie poczułem, że tracę grunt pod nogami i zwyczajnie... - urywam, niby wzruszając jeszcze ramionami i zwilżam usta w poszukiwaniu lepszego słowa, by w końcu i tak skończyć z tym żałośnie prawdziwym: - Spanikowałem. I w każdym niewygodnym kroku, gdy szukałem dla siebie miejsca w Twoim gabinecie, w końcu siadając na krześle ze spojrzeniem pokornie wędrującym po podłodze, czułem jak idiotycznie brzmię, gdy próbuję się tłumaczyć w sytuacji, która absurdalna była właśnie z braku jakiegokolwiek dobrego powodu, bo czy powodem do wyjazdu mogła być zazdrość o siebie samego? O to, że to ta druga postać mogła pić, dotykać i zwyczajnie żyć, gdy ja sam musiałem na nowo uczyć się rozmawiać z ludźmi, wzdrygając się niekiedy przy byle podaniu ręki. - Nie czuję się sobą - przyznaję ostrożnie, ściągając brwi w niezadowoleniu jak banalnie brzmi to stwierdzenie i jak nietrafne jest, bo przecież teraz, gdy siedzę tu przed Tobą i próbuję wydobyć z siebie tę szczerość swojej myśli, wcale nie czuję tej wiecznie dręczącej mnie chęci otulenia się bezpieczną metamorfomagią. - Jakby w tej postaci nawet oddychanie było wysiłkiem - dodaję ciszej, to właśnie w tym momencie orientując się, że tłumaczę się wbrew sobie, odnajdując tę naturalną potrzebę oczyszczenia. - Poprawię się. Chcę być lepszy. Jako przyjaciel i jako asystent.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Czasem miał wrażenie, że ze wszystkich stron otacza go ta sama gra pozorów, zupełnie tak jakby nigdy nie wyrwał się spomiędzy murów rodzinnej posiadłości, jakby iluzja nigdy nie minęła. Męczyło go to, nie grał nigdy w tym głównej roli, choć nie dało się ukryć, że wchłonął namiastkę tego co mu pokazywano, choć nigdy nie opanowując niczego do absolutnej perfekcji. Wodził więc wzrokiem za swoim przyjacielem, widząc to co widział przez wiele lat, zgrabną zmianę tematu, nawet tego jeszcze niezaczętego, balansowanie na pograniczu prawdy i wygodnego kłamstwa. Rozpoznał to od razu, i tak samo od razu odrzucił, beznamiętnym spojrzeniem obserwując delikatne zmiany w przyjacielu, które obrazowały to wszystko lepiej niż cokolwiek inne. Nie potrzebował pozorów, nie chciał udawać, że gra w grę, kiedy tym razem on rozdawał karty i nie zamierzał oddawać talii. Lekko uniesionym podbródkiem zaznaczał, że tego wieczora nie ma szans na litość. Był w stanie wbić nawet słowny sztylet między żebra Viro, jeśli będzie to jedyna szansa na dotarcie do mężczyzny, a Camael za wszelką cenę chciał znaleźć drogę, która w końcu mu to umożliwi. Słuchał francuskich słów, poczuł powiew chłodu, który nie miał nic wspólnego z otwartym oknem, a jednak cała złość, którą wcześniej czuł minęła, zupełnie tak jakby nigdy się w nim nie pojawiła – pozostał jedynie żal. — Il est plus facile de détruire que de construire. (Łatwiej jest zburzyć niż zbudować.) — rozpoznał wyrazy, płynące z ust Rowle’a, nie pozostając im dłużnym, odpowiadając słowami, które przypomniały mu jak francuski leżał w jego wargach, niczym angielskie, bez chwili zawahania. Nie odwracał wzroku, kiedy Viro na niego spojrzał, patrzył spokojnie, choć z nieskrywanym dłużej zawodem. Nie miał grać w gry, a jednak w tę dał się wciągnąć, mając wrażenie, że to jedyna nadzieja na porozumienie z Viro, jakby nic więcej nie pozostawało. Oczekiwał jednak innej odpowiedzi, oczekiwał odpowiedzi na jego pytanie, która nie będzie wymijająca. Usłyszał ich już zbyt wiele, by nie czuć się znużonym. Przetarł zmęczone oczy dłonią, dając mężczyźnie czas, nie popędzając, bo to przecież do niczego nie prowadziło. A Camael miał czas, bowiem czekając już tyle, kilka minut nie ześle mu zbawienia. — Nie, nie musiałeś. — odparł gdy przerwał, ponownie podnosząc spojrzenie jasnych oczu na Viro — Ty po prostu nie masz pojęcia co innego zrobić. — stwierdzał fakt, coś tak oczywistego, że aż poczuł się głupio ze względu na wypowiadanie tych słów głośno. A jednak nie mógł pozbyć się wrażenia, że właśnie to musiał usłyszeć. Pokręcił głową i sam westchnął. Co miał zrobić? Nie mógł kazać mu wyjść, a jednak słyszał to czego dokładnie się spodziewał. Zupełnie jakby był w pełni świadom, że Viro nie zna innego wyjścia niż ucieczka. Poczuł się winny, winny temu, że wcześniej nie przyparł go do muru, choć przecież nie miał z tym nic wspólnego. Rozmasował skronie, jak miał mu pomóc? Czy w ogóle będzie chciał tej pomocy? Nie mógł go zmusić, zabranie wolności było czymś, czego Camael sam bał się najbardziej na świecie. Znał uczucie duszenia się, wiedział z czym to się je i sam wciąż czasem budził się z nim w nocy. — Nie chcę twoich przeprosin, nie chcę zapewniania, że się zmienisz, jeśli sam w to nie do końca wierzysz. — powiedział, samemu nie idąc w ślady Viro, pozostając w miejscu, jedynie przenosząc swój wzrok, by ten nie odwrócił się od przyjaciela — Nie wiem jak mam ci pomóc, Jasper i czy w ogóle tego chcesz. — imię zawisło między nimi, kiedy Camael wrócił nim do czasów gdy się poznali, gdy oboje byli zagubieni — Powiedz mi jedno: czy którakolwiek z twoich ucieczek coś dała? W dłuższej perspektywie? — zapytał, licząc na to, że Rowle zrozumie sedno pytania, bowiem Whitelightowi bynajmniej nie chodziło o wyjazdy z kraju, odnosił się do każdej ucieczki, tej w inną postać, w grę pozorów, manipulowanie słowami. Był ciekawy ile razy jeszcze młodszy mężczyzna będzie wracał do tego samego punktu wyjścia. Bezcelowo.
Chciałbym być tą osobą, która wygina brwi w szczerej skrusze lub tą, która śmiechem potrafi rozrzedzić ciężką atmosferę. Tym budowniczym, który ciągle dostawia nowe cegły do tworzonego latami projektu. Ale masz rację, potrafię tylko burzyć. Ledwie nakreślę kilka linii na architektonicznym planie, a już gniotę kartkę i spalam ją wraz z dziesiątkami innych pomysłów tkwiących w śmietniku. I nawet gdy już w końcu zacznę, ustawię choćby i drewniany szkielet, to zanim zdaję sobie z tego sprawę, już niszczę go i łamię, nie chcąc pozostawić śladu po tym, że spróbowałem, bo przecież wiem jak pokraczne wydawałoby się to wszystkim wokół. - Wierzę - buntuję się jednak, bo ten bunt przecież leży w mojej naturze, a jednak ledwie ściągam brwi, a już rozluźniam je w zmartwieniu, bo nie jestem już pewien czy moim problemem jest brak zmiany czy jednak brak jakiejkolwiek stałości, która nie byłaby zmienna. I naprawdę już niemal układam sobie na języku słowa, które chcę wypowiedzieć w zgrabnym wytłumaczeniu, a jednak gubię je wszystkie, gdy uderzasz mnie w twarz tym imieniem, które już dawno przestałem postrzegać jako moje. Jasperem mogłem nazywać tego zagubionego ucznia, który moralnością niepewnie kręcił się wśród tak potępianej teraz przeze mnie nietolerancji i wyższości; który słuchał każdego słowa swojego ojca z taką nabożnością, jakby rozmawiał z samym Bogiem. Jasperem zwykłem teraz jednak nazywać tego ekscentrycznie pewnego siebie słabego pisarza, który za kilka galeonów, czy choćby i kieliszek wina, jest zrobić niemal wszystko. I chciałbym się złościć, szukać w tym dowodu na Twoją jadowitość, a jednak głowa zwiesza się mi się tylko bardziej w geście kapitulacji, bo przecież wiem, że choć Ty mi nie ufasz, to ja Tobie wciąż mogę. To właśnie ta świadomość, że niezależnie od tego co ja sam czuję, to nie ma już na tym świecie nikogo, kto potrafiłby tak ślepo zawierzyć w moje słowa. - Camael - wypowiadam Twoje imię, z tym przekąsem w anielskiej cząstce, jakbym tym wytknięciem Whitelightowskiej maniery chciał zemścić się za to Jasper, którym mnie obrzuciłeś, a jednak czy to pozwolenie, by słowa mnie kształtowały, nie jest kolejną moją słabością? - Sprzedałem wydawcy swoje imię wieki temu. Teraz bardziej pasuje do okładek harlequinów niż do mnie, więc Jasper jest właśnie wszystkim tym, co próbuję zgubić w tych ucieczkach i... Nie wiem, nie jestem w stanie określić na ile mi się to udaje, skoro wciąż do niego wracam, gdy tylko chcę poczuć się swobodniej, ale... - urywam, tak nietypowo dla siebie, walcząc w swojej głowie z tym, by nie pozwolić sobie na choćby najsubtelniejszą ucieczkę metamorfomagiczną, choć przecież zalewa mnie chłód dreszczy na myśl, że próba ujęcia tych uczuć w słowa sprawia, że spłycam swoje przeżycia, znieważam i rozkładam, jakby dało się je wyjaśnić kilkoma niezgrabnie ujętymi zdaniami. - Po każdej ucieczce wracam z coraz silniejszym uczuciem, że nie chcę tak żyć, więc chyba coś jednak dają - tłumaczę dalej, przesuwając dłonią po przedramieniu, by ugłaskać nieco gęsią skórkę, którą chętnie wytłumaczyłbym oziębłością kamiennych ścian - Podczas tej nieobecności skończyłem nową książkę. Tym razem dobrą, tak myślę - zaczynam znów szybko, z nieco innej strony, unosząc spojrzenie do przenikliwości Twoich oczu - Czuję, jakby była moją pierwszą. Chcę ją wydać jako ja. Jako Viro. Jako Rowle - ciągnę, wolniej, dobitniej, twardością każdej zgłoski chcąc pokazać Ci moją pewność tej decyzji, bo przecież zawsze chciałem być pisarzem, zupełnym przypadkiem czyniąc nim swoje alter ego zamiast siebie. - I nie chcę Cię okłamywać. Nie wiem jeszcze, czy chcę być nauczycielem przez całe swoje życie, ale chcę nim być teraz. Potrzebuję nim być teraz i potrzebuję Twojej pomocy - wyrzucam z siebie, biorąc krótką przerwę na dramatyczne nabranie powietrza, by na tym jednym wdechu oddać z siebie już tę ostatnią uwagę, gotów usprawiedliwiać się całe życiem niemożliwym do zwalczenia nałogiem, którego nie możesz przecież w pełni zrozumieć, nie mając tego daru/przekleństwa na sobie. - Ale trudno jest być w Hogwarcie i nie korzystać z opcji odgrywania ucznia, to silniejsze ode mnie, choć wiem, że nie powinienem... i chyba w tym jedyny problem, prawda?
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Oczywiście, profesorze. Tyle mówię kiedy mój brat zaczepia mnie w korytarzu by zaprosić do swoje gabinetu, a mojej odpowiedzi wtóruje ironiczne parsknięcie Franki u mojego boku, czym wcale się nie przejmuję. Ja jestem tym wychowanym z naszej dwójki. Kiedy tylko mijają lekcje z zadowoleniem idę do swojego brata. Jednak przed tą pogawędką przebrałem się w jakiś swoje normalne ubrania - za dużą czerwoną koszulę i podwinięte jeansy. W międzyczasie sprawdzałem czy kolejna czarna łapa nie pojawiła się na moim ciele. Dopełniam swoją stylówkę czarnymi okularami przeciwsłonecznymi i już idę raźnym krokiem do brata, ciesząc się, że w końcu będę miał z nim pogawędkę w jego biurze! Chciałbym myśleć, że będzie chodzić o to jakie meble ma wstawić do mojego nowego pokoju w jego mieszkaniu. Zakładam, że może nie chodzić o to, ale planuję szybko ukrócić jego ewentualne wąty na mój temat dotyczący wkradania się do jego mieszkania z inną dziewczyną. Żwawo pukam do drzwi brata i nawet nie czekam na zaproszenie, a już wchodzę do środka machając mu wesoło i zamykając za sobą drzwi. Jak widać czasem potrafię to robić! - Hej, Cam, jak tam? - pytam miło i już uwalam się beztrosko na krześle naprzeciwko niego po drugiej stronie biurka. - O, wiesz, dobrze, że mnie wezwałeś... Twoja Trice dała mi szlaban za... jakieś bzdety... mógłbyś jej powiedzieć, żeby to odwołała, albo chociaż znalazła nam inne miejsce na szlabanową randkę z Hope. O kojarzysz Hope! - mówię i pstrykam palcami, wskazując na brata z radością, że obydwoje wiemy o kim mowa. - Ostatnio zemdlałem na uzdrawianiu, więc nie sądzę, że mądre będzie bym siedział w Skrzydle Szpitalnym zbyt długo - znajduję jakieś boskie wytłumaczenie, byleby nie utknąć akurat tam.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Był zły, choć rzecz jasna nie dawał tego po sobie poznać, kiedy prosił brata, by ten przyszedł do jego gabinetu, kiedy słyszał parsknięcie Moses, jedynie skinął głową, dosyć uprzejmie się uśmiechając. Prawdę mówiąc Harry łatwo mógł dostrzec, że coś jest nie tak, że Camael może zbyt spokojnie go o to prosił, a jednak być może wcale tego nie zauważył, będąc zbyt pochłoniętym swoim beztroskim podejściem do życia. I właśnie ono tym razem tak bardzo starszego Whitelighta irytowało. Siedział więc w swoim gabinecie, sprawdzając jakieś prace pierwszoklasistów, będąc pewnym, że jeśli weźmie w dłoń coś, co wcale nie traktowało o absolutnych podstawach transmutacji – nie sprawdzi tego jak należy, kompletnie nie mogąc się skupić na swojej pracy. Zastanawiał się czy Harry specjalnie kompletnie olał całą sprawę, uznając, że nic takiego się nie stało – i nie miał na myśli jego łóżkowych podbojów, bo te go wcale nie obchodziły – czy może faktycznie nie wpadł na to, jak tragiczny w skutkach mógł być ten pomysł. Rozmasował nasadę swojego nosa, dochodząc do wniosku, że nawet nie powinien musieć o tym rozmawiać z Harrym, a tu proszę, może nawet nie powinien czuć się zaskoczony. Podniósł głowę, kiedy ktoś wszedł do gabinetu, na wypadek gdyby nie był to jego brat. Widząc jednak młodszego Whitelighta, wrócił jeszcze na kilka chwil do sprawdzanej pracy, kończąc pisanie swojego komentarza i odłożył pióro na biurko, w końcu zawieszając wzrok na dłużej na swoim bracie. Uniósł nieco brew i westchnął, widząc, że Hariel zachowuje się dokładnie tak jak Camael podejrzewał. — Tak, pamiętam Hope, całkiem trudno zapomnieć kogoś z kim mam regularne lekcje i jeszcze z jakiegoś powodu pojawia się u mnie w domu o świcie. — odparł z chłodnym spokojem i skrzyżował ręce na piersi — No skoro dała ci szlaban, to widocznie miała ku temu powód, ale wierz mi, mamy ciekawsze rzeczy do roboty niż rozmawianie o pracy. — dodał i wzruszył ramionami, bo prawdę mówiąc nie rozmawiali o uczniach aż tak dużo, nawet jeśli byli z nimi spokrewnieni, jak zapewnie niektórym mogło się zdawać i zdecydowanie taka postać rzeczy mu pasowała. Wstał jednak i obszedł biurko, niwelując tę durną granicę, którą tworzyło między nim a bratem, czując, że to kompletnie niepotrzebne i oparł się o drewno tyłem, stając zdecydowanie bliżej Hariela. Nie chciał z nim rozmawiać o szlabanach, które dostał, choć fakt omdlenia na uzdrawianiu sprawił, że przez twarz Cama przebiegł cień zmartwienia. I może w innych okolicznościach spytałby, czy wszystko w porządku. — Hariel, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co mogło się stać gdyby ktoś ze szkoły zobaczył Hope wychodzącą rano w niedzielę z mojego domu? — zapytał, specjalnie używając jego pełnego imienia, wciąż pilnując swojego tonu, a jednak miał wrażenie, że nie widzi kompletnie żadnej, nawet małej namiastki, skruchy u swojego brata, co niemiłosiernie go irytowało — Bo może powinienem ci dokładnie opowiedzieć o tym, co się dzieje z nauczycielem w takiej sytuacji, hm? Co ci strzeliło do głowy, żeby przyprowadzić ją do mnie? I nie chcę słuchać żadnego wytłumaczenia, że byłeś pijany, bo mam to w dupie. — powiedział, nerwowo zapinając mankiety koszuli, które wciąż się odpinały, ciesząc się jedynie, że nie zapomniał odpowiednio transmutować spodni, miał serdecznie dosyć tej klątwy.
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Och, no dobrze, może i widziałem irytację brata, ale co mogę powiedzieć. To on mnie tak wychował. Moja udawana beztroska łatwa była do przybrania w trudnych kwestiach i byłem większość życia przekonany, że bardzo dobrze działa. Poważnymi rzeczami zajmował się głównie Camael, ja byłem towarzyskim dodatkiem. I oczywiście, zachowywałem się tak jak zawsze po co miałbym to zmieniać. Czy Cam spodziewał się, że przywdzieję maskę skruchy? No przed kim jak przed kim, ale przed nim nie chciało mi się wcale bawić w moje zwykłe uprzejmości. Całą ich masę muszę zachować dla innych. Jednak widocznie mój brat postanowił przybrać dziś rodzicielską pozę, więc po moich słowach prędko uśmiecham się jedynie uprzejmie, jakbym właśnie prowadził konwersację z kimś kogo ledwo znam i muszę zachować pozory. Mimo to nie mogę się powstrzymać od komentarza. - Nie wątpię, metamorfomagia w łóżku musi być fascynująca - odpowiadam miłym tonem. Swoją drogą, bardzo niefajnie, że nie rozmawiają ani słowa o mnie. Jednak moja luźna pozycja od razu się zmienia kiedy słyszę jak brat mówi do mnie pełnym imieniem. Och, jak tego nie lubiłem. Wciskam bardziej okulary na nos, by zatuszować poirytowanie. Słucham jego mądrych słów i wzruszam lekko ramionami. - Nie wiem ty mi powiedz co by się stało. Szczerze mówiąc kompletnie o tym nie pomyślałem. Myślę, że na przykład nic by nie zrobili. Hope jest mugolaczką, ojciec nawet nie przyznałby, że ja z nią spałem i sprawa rozpłynęłaby się w powietrzu. Nawet jeśli bardzo chcesz, nie uda Ci się uciec przed ochroną ojca - mówię machając rękami w powietrzu by pokazać jak cała sprawa rozpływa się w oku mgnienia. Prycham też na jego słowa i pochylam się lekko ku bratu. - A co powinienem zrobić? Zabrać do Hogwartu? Zaprosić do rodziców? Czy może po prostu wziąć ją przy jakimś drzewie w lesie by nie sprawiać Ci problemów? - pytam lekko zjadliwie, po czym rozwalam się ponownie na krześle. - Wiem, wiem powinienem grzecznie nic nie robić. Postaram się następnym razem - mówię jeszcze składając jakieś puste obietnice.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Prychnął poirytowany, zupełnie już porzucając tę fasadę chłodnego spokoju i ciskając w brata niedowierzającym spojrzeniem. Przestał się przy nim pilnować, uznając to już za kompletnie niepotrzebne. Naprawdę musieli o tym rozmawiać w taki sposób? Cała ta uprzejmość zniknęła z jego oczu, gdy patrzył na Harry’ego, który zdawał się z każdym słowem coraz mniej sobie robić z całej tej sytuacji. Nie skomentował już słów o metamorfomagii Trice, bo naprawdę teraz nie chciało mu się o tym dyskutować, natomiast strzelił kostkami w palcach, jakby to miało mu jakkolwiek pomóc z ogarniającą go z każdą sekundą coraz większej irytacji. — Och nie mieszaj w to teraz ojca. — odparł praktycznie przez zaciśnięte zęby, uznając to za cios poniżej pasa. Nie było możliwości, że Harry nie wiedział na jakich stosunkach Cam żył teraz z ojcem, że nie dotarło do jego uszu jak źle skończyła się ich ostatnia dyskusja i jak jawnie ojciec nie akceptował zaręczyn Camaela, ba! nawet każąc mu je zerwać. I tak jak starszy Whitelight od zawsze nie miał najlepszych relacji z rodzicem, tak teraz przekraczało to większość granic. Może i Camael przybrał mimowolnie figurę ojca dla Hariela w tym momencie, i wielu innych jak podejrzewał, ale słowa brata rozpaliły w nim złość niemal od razu. — Pewnie, że by za ciebie posprzątał, i na pewno były szczęśliwy gdybym wyleciał z tej posady na zbity pysk, bo właśnie to by się stało, gdyby choć jedna nieodpowiednia osoba widziała prefektkę wychodzącą z mojego domu, a niedługo potem wychodzącego mnie. — rzucił, już widząc oczami wyobraźni satysfakcję w niebieskich, tak łudząco podobnych do tych Camaela, tęczówkach Jahoela, gdy jego najstarszy syn będzie zmuszony prosić go o pomoc. Szczególne teraz, kiedy ich relacje były tak bardzo napięte. Nagle poczuł się zmęczony, gdy uświadomił sobie, że kiedy on próbuje, na wszystkie sposoby, ułożyć sobie życie bez człowieka, który dyktował mu przez większość czasu każdy krok, który od zawsze rościł sobie prawa do życia swojego syna, to wszystko wciąż, po tylu latach mogło legnąć w gruzach bardzo szybko, i chociaż nigdy nie miał za złe rodzeństwu, że to na niego większość tego syfu spadła, to teraz, gdy już wszyscy byli dorośli, oczekiwał chociaż jakiejś współpracy. Bo nigdy nie chciał od nich wdzięczności, nie potrzebował jej i nie był swoim rodzicem. — Na Merlina, Harry! To może w ogóle olejmy już wszystko co może sprawić mi problemy, bo widocznie i tak masz to gdzieś! — powiedział, odpychając się od biurka i zaczynając nerwowo przechadzać się po gabinecie — Nie wiem, może tak bardzo chcesz zobaczyć jak płaszczę się przed ojcem? — zatrzymał się, patrząc na brata — Nie chcę żałować, że zgodziłem się, żebyś u mnie zamieszkał, więc nie dawaj mi ku temu powodów, proszę cię. Wystarczyło mi chociaż dać znać, żebym się ulotnił, bo skoro dla mnie to było niezręczne, to nie chcę wiedzieć co czuła twoja dziewczyna. — i naprawdę nie chciał myśleć, co by się stało, gdyby Hariel wpadł na pomysł zabrania Hope do Doliny. To wszystko irytowało go dwa razy bardziej, kiedy przypominał sobie, że cała ta sytuacja, cała ta dyskusja, powstała tylko dlatego, że jego brat postanowił pójść do łóżka z nowopoznaną, jak mniemał, dziewczyną, lekceważąc wszystko inne.
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Świetnie, że przestał się przy mnie pilnować, nawet nie mam pojęcia dlaczego od tego zaczął. I szkoda, że nie mogliśmy sobie beztrosko poplotkować o pożyciu seksualnym Cama i jego narzeczonej, a jedyne na co mój brat miał ochotę to kłótnie na temat spraw, z którymi już nic nie zrobię. Ten jednak drążył temat, a ja byłem niemalże przekonany, że wcale nie byłoby tak tragicznie jak Cam to przedstawia. Wiem też, że ojciec był niezadowolony ze ślubu z Beatrice, ale jestem optymistycznej myśli, że potrafiłbym przedstawić to w taki sposób, że nikt nie zwolniłby Cama z pracy. Dodatkowo Camael miał na pieńku z ojcem prawie cały czas, nie wiem dlaczego po większej kłótni tak się tym przejął. Ach tak, pewnie przez to, że uderza to w Trice. - No dobrze, nie spojrzałem tak na to. Ale i tak uważam, że byłoby inaczej - mówię, bo nie widzę sensu w dalszej kłótni o to. Przyjąłem do wiadomości moje niestosowne zachowanie, a nie posiadam zmieniacza czasu. Patrzę dalej na brata, który teraz niespokojnie przechadza się po gabinecie w tą i z powrotem. Unoszę do góry brwi jedynie kiedy pyta o płaszczenie się przed ojcem. Oczywiście, że to nie było moim zamysłem i jedynie wzdycham ciężko na kolejne oskarżenia Camaela. Kiedy na reszcie kończy kładę dłoń na sercu i znowu pochylam się lekko. - Cam jak możesz tak mówić, ja bym się Hope oświadczył, żeby ojciec swój gniew skierował na mnie. Beatrice byłaby wtedy jego ukochaną synową. Powiedz tylko słowo - mówię najpierw na zarzuty, że nic mnie nie obchodzi spokojne życie Camaela. - Jednak przyznam szczerze, jeśli nie pozwalasz mi zapraszać koleżanek do domu, nie widzę sensu byśmy razem mieszkali. Najwyraźniej ja muszę pójść się popłaszczyć, by dostać oddzielne mieszkanie - stwierdzam szczerze zasmucony takim obrotem sytuacji. Już nawet nie błaganiem ojca o lokum, ale nie siedzenie z Camem wieczorami. - Bo przykro mi, ale nie mogę Ci zagwarantować, że będę zawsze rozsądnie słał wiadomości... Och, nie wiem też jak się poczuła, Hope mnie unika. Byłeś dla niej niemiły? - pytam, bo póki co nie miałem szans porozmawiać z dziewczyną, najwyraźniej zawstydzoną tamtą sytuacją. Zaczynam też się pilnie zastanawiać czy wyczyściłem łóżko po powrocie z wykopalisk. Mam nadzieję, że o tym pamiętałem, bo jeśli to robił Cam, to dopiero było niezręczne dla Hope. - Ale na pocieszenie, nie będę planował ulatniać się o porankach, nie sądzę, że często będę wychodził gdzieś z samego rana w weekendy - zauważam jeszcze odrobinę bardziej optymistyczną wersję, przypominając sobie o tym fakcie i nawet uśmiecham się usprawiedliwiająco.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Nie potrafił się długo denerwować, i kiedy tylko wyrzucił z siebie wszystko to, co leżało mu na sercu – od razu poczuł wyrzuty sumienia, jakby w obawie przed tym, że staje się zbyt podobny do ojca, że przesadził, wyolbrzymił, że zareagował zbyt gwałtownie, choć zachowując ten charakterystyczny zimny spokój, przynajmniej z początku. Jakiś irracjonalny strach w nim siedział, że kiedyś stanie się taki jak on i chociaż wzbraniał się przed tym całym sobą, to nie potrafił się pozbyć tej natrętnej myśli, że wcale nie jest lepszy. Dlatego też opadł ciężko na fotel obok swojego brata, skinąwszy głową na jego słowa. Może po prostu Hariel tak na niego działał? Swoim podejściem do życia jakby pokazywał mu, że wcale nie musi się martwić wszystkim. A jednak Camael nie był tego nauczony, od zawsze chcąc myśleć o wszystkim, nie pomijając żadnego szczegółu, wybiegając myślami czasem i za daleko. — Od razu sądzisz, że było tak świetnie, że teraz przyjmie twoje oświadczyny? — rzucił żartobliwie, unosząc brew i uznając, że i tak czasu nie cofną, a co miał powiedzieć – powiedział. Jaki więc był sens roztrząsania tego jeszcze bardziej, skoro Harry zdawał się chyba rozumieć, że sytuacja mogła być poważna i mieli po prostu dużo szczęścia. A może Camael już nie miał siły zwalać sobie na głowę kolejną rzecz, kiedy wciąż myślał jak wybrnąć z tej tragicznej sytuacji z ojcem. Sęk w tym, że dobrego rozwiązania nie było. — Przestań, nie będziesz się przed nikim płaszczyć. — powiedział i westchnął — Ale nie chcę więcej widzieć twojej gołej dupy, więc masz zamykać drzwi, i na Morganę, nie zostawiaj tych biednych dziewczyn samych ze mną, jakby spanie z tobą nie było już wystarczającą traumą. — rzucił dokładnie tak, jak na starszego brata przystało, wyciągając nogi przed siebie i nieco się rozluźniając. Zawiesił jednak na nim spojrzenie niebieskich tęczówek, kiedy dotarł do niego sens słów brata o tym, że dziewczyna go unikała. Może jednak nie powinien tak żartować? Zmarszczył brwi, wracając do tamtego poranka i przypominając sobie kompletnie zawstydzoną Hope, choć niezręczność tamtej sytuacji sprawiała, że wcale go to nie dziwiło. — Za kogo ty mnie masz? Zrobiłem jej herbatę, przecież nie wyrzuciłem z domu. — wzruszył ramionami, bowiem pomimo groteskowości tego co się stało, to nie wyobrażał sobie kazać jej wtedy po prostu wyjść. Nie był taki i gdyby tylko mógł, to ukoiłby nerwy wszystkich, tylko nie własne. Niemniej, nie był pewien czy powinien z Harrym na ten temat rozmawiać, niespecjalnie chciał się wtrącać w jego życie, nie teraz, kiedy już dawno przestał w nim odgrywać większą rolę, jak mniemał. — Świetnie, bo jeśli jeszcze raz mnie obudzisz, żeby powiedzieć, że śpi u nas jakaś dziewczyna, to rzucę cię na pożarcie smoka, którego tak uparcie chce Nana. — powiedział, bo przecież już się zgodził, żeby Harry się wprowadził, nie zamierzał odwoływać własnych słów, choć został potraktowany okrutnym podstępem. Nie sądził jednak, że w innych okolicznościach jego odpowiedź byłaby przecząca.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
To dziwne, że obydwoje w tak różny sposób reagowaliśmy. Cam tak bardzo chciał nie być podobny do ojca, a równocześnie zostać jego lepszą wersją, że od czasu do czasu mieszał te dwie rzeczy w specyficzny sposób, by momentalnie odczuć wyrzuty sumienia. Które widziałem wręcz odbijające się na nim w tej chwili. Ja zaś nie wybiegałem myślami dłużej niż za kolejną dobę. Przez swoją niestałość zyskując tak naprawdę autonomię o którą Camael musiał walczyć gołymi rękami. I z pewnością w dużej kwestii dzięki niemu ja miałem o tyle łatwiej. Często zapominam ile musiało go to kosztować, ale boli mnie, że nadal żyje w tym nieuchronnym widmie, którego nie potrafi - i może nigdy nie będzie potrafił, zaakceptować tak jak ja. - A kto by nie chciał? Przebywanie w moim towarzystwie to czysta przyjemność - chichoczę wesoło na słowa brata, nawiązując oczywiście ironicznie do wcześniejszej wymiany zdań między nami. Mogłem się popłaszczyć, dla mnie to żadna ujma na honorze, skoro otrzymałbym to co chcę, ale skoro Cam uważa inaczej, nie będę tego robić. Dlatego tylko wzruszam ramionami. A potem przykładam dłoń do klatki piersiowej i odchylam głowę do tyłu jakby właśnie strzelił prosto w moje serce. - No jesteś pierwszą osobą, która nie chce widzieć mnie w negliżu ponownie. Ale to dobrze, oczywiście. Jednak nie przejmuj się, jestem pewny, że ewentualna trauma wynika z możliwości niezobaczenia mnie tak ponownie... Hej, mogę tu palić? - pytam i zanim brat nie odpowie wstaję z miejsca, by położyć się na biurko i otworzyć szufladę w której wiem, że czekają jego Lordki. Wracam na miejsce i zamykam prędkim zaklęciem drzwi. Wcale mi nie przeszkadzało, że brat miałby się wtrącać w moje życie prywatne. Wręcz przeciwne - wśród mojego licznego grona (lekko złośliwych) koleżanek miło byłoby posłuchać i zdania prawego mężczyzny. - Naprawdę, spróbuję Ci obiecać, że to ostatni raz - odpowiadam ze śmiechem i kopię zaczepnie łydkę Cama, zanim nie zakładam nogę na nogę. - Idziesz z Beatrice na kolację? Czy się wycofujecie przez ostatnie spięcia? - pytam ostrożnie, bo nie chcę naciskać, by przyszedł po całej kłótni z ojcem, ale równocześnie wiem, że bez niego będzie to jeszcze gorsze niż już jest w mojej wyobraźni.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Jeśli miał być całkiem szczery, to często kompletnie nie wiedział co powinien robić. Działając zupełnie intuicyjnie, podświadomie podejmując decyzję, by dopiero później do niego dotarło co się dzieje. I być może tak było też tym razem, chociaż wciąż uważał, że cała ta niedzielna sytuacja mogła sprawić, że wszystko stanęłoby na głowie, kompletnie niszcząc to, na co Camael próbował zapracować, zupełnie własnymi siłami, kompletnie nie chcą żadnej pomocy ze strony rodziny. Może Harry miał rację, przecież od lat miał napięte stosunki z ojcem, a Cam nie mógł zwyczajnie znieść złych słów o Beatrice, która w tej sytuacji niczemu nie zawiniła. To on podjął tę decyzję, to on się jej oświadczył i to on teraz walczył z rodzicem. Patrzył więc na Hariela, może trochę mu zazdroszcząc, że w jego głowie nie powstawały takie konflikty, a jednocześnie czuł ogromną ulgę, że taki był stan rzeczy, jakby od zawsze uznając, że weźmie na swoje barki wszystko, byle tylko móc odciążyć rodzeństwo. Nie wiedział tylko na ile to było jeszcze możliwe. Parsknął więc krótkim śmiechem na słowa brata i pokręcił z niedowierzaniem głową. Miło było spędzić z nim czas, którego wcześniej mu brakowało, kiedy nie mógł wyrwać się z murów zamku. Nie wiedział jednak na ile powrót na studia był pomysłem Harry'ego, podejrzewając, że zarówno rodzice jak i dziadek maczali w tym palce. I z tego względu czuł jakąś złość, uznając, że to wszystko było nie tak. Mimo to teraz w jego niebieskich oczach, niepoprawnie niepodobnych do tych brata, tańczyły wesołe ogniki, gdy przekomarzali się zupełnie tak, jakby cofnęli się o kilka lat i żadnego z nich nie męczyła jeszcze dorosłość. — O ewentualnej terapii mnie tym razem poinformuj. — odparł, wciąż oczywiście żartobliwie i przeciągnął się, przypominając sobie, że znowu się nie wyspał. Merlin mu świadkiem, że nie pamiętał kiedy ostatnio zażył odpowiedniej, proponowanej przez uzdrowicieli, dawki snu. Nie było mu to dane. — Nie możesz, nie pal, palenie szkodzi. — odparł zgodnie z prawdą, a jednak nie zrobił kompletnie nic, by powstrzymać swojego brata, obserwując tylko jak zamyka zaklęciem drzwi. Sam też się poczęstował swoimi papierosami, nawet nie walcząc z nałogiem, którego prawdopodobnie nigdy miał się nie pozbyć. — Idziemy — westchnął, przypominając sobie o zbliżającej się kolacji — Nie będę się oszukiwać, że jeśli się nie pojawię, albo pojawię się bez Trice, to będzie miało jakikolwiek dobry skutek. — wzruszył ramionami — Podejrzewam nawet, że będzie raczej odwrotnie. Nasza rodzina jest dobra w dramaty, nie mogę przecież przepuścić takiej okazji! — powiedział, nieco ironicznie zaznaczając ostatnie słowa, nie wspominając też o tym, że niekoniecznie był pozytywnie nastawiony, będąc przekonanym, że Harry dobrze o tym wie. Kiedyś też obiecał sobie, że jeśli kiedykolwiek wróci do Anglii, przestanie uciekać.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Tak naprawdę nie miał za bardzo czego mi zazdrościć. Przyjmował na swoje barki większość gniewu rodziców, zaś ja czułem się coraz bardziej wolny z roku na rok. Przez to również pozwoliłem sobie na kilka lat bumelowania. A teraz jestem przekonany, że mimo pozycji naszej rodziny - może jakimś cudem większość rzeczy ujdzie mi płazem. I chociaż ja nie zrobiłem jeszcze nic drastycznego, kto wie. Może ścieżka wytyczona przez Camaela poprowadzi to naprawdę niesamowitych wypadków. Póki co oczywiście nie miałem odwagi kompletne na nic. Ale jeśli kiedyś w końcu podejmę w końcu na stałe jakąś decyzję - kto wie. Przez swoje niezachwiane poczuciem wolności mogłem rozpętać burzę, gdybym naprawdę poczuł, że wymyka mi się spod palców. Albo za bardzo się bałem usamodzielnić, bo jednak nigdy nie żyłem bez wspomagania pieniężnego całej rodziny. Tak jak oczywiście powrót do szkoły nie był moim pomysłem. Ale całkiem cieszyłem się, że to zrobiłem. Miałem cokolwiek do roboty, co póki co mi nie przeszkadzało, dopóki nie byłem zasypywany lekcjami. Dużym plusem była też bliskość Camaela. Może nieszczególnie to okazywałem swoją postawą - ale naprawdę tak było. Nawet teraz z lekkim zmartwieniem patrzę na wiecznie niewyspanego brata. Nie wiem co było przyczyną tej bezsenności i liczę, że to po prostu Beatrice nie daje mu spokoju w nocy. - Dobrze, nie będę - odpowiadam i równocześnie odpalam papierosa i oddaję paczkę Camowi, by poczęstował się swoją własnością. - Och, całe szczęście, nie wiem czy wytrzymałbym bez Ciebie, jeszcze uwaga by się skupiła niechcący na mnie i co by wtedy było - mówię bardzo szczerze, widocznie oddychając z ulgą kiedy Camael oznajmia, że pojawi się na moich urodzinach. Równocześnie wypuszczam z dym z ust. - Może niech Beatrice zamieni się w kogoś innego - proponuję i mimowolnie chichoczę na ten pomysł. - A potem niech pojawi się jako ona i wszystkich zbeszta po swojemu - kontynuuję moją piękną wizję. - Jak Ci tam z nią? Mam wrażenie, że ty zawsze masz ostatnie zdanie w waszej rozmowie - dodaję jeszcze i uśmiecham się szelmowsko. - Czyli po brzmi ono: Tak. - kończę zadowolony z siebie. Wzdycham jednak na myśl, że również muszę zaprosić osobę towarzyszącą. Może nie muszę, ale byłoby mi łatwiej, nie narażając się nikomu przez przyjście samemu. - Ja też powinienem kogoś wziąć - wyrażam swoje myśli na głos.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
To wszystko było dla niego takie naturalne, zupełnie oczywiste, że absolutna większość uwagi ojca była skierowana na niego, kiedy to właśnie od niego oczekiwano, że wspaniale będzie kontynuować te wszystkie tradycje, którymi w gruncie rzeczy gardził. Nie był więc kompletnie przyzwyczajony do innego stanu rzeczy, machinalnie też wchodząc w rolę ojca, kiedy ten nie miał w ogóle czasu, by jakkolwiek się w tę rolę zaangażować, no chyba, że był jakiś błąd do wytknięcia. Czasem miał ochotę znowu wszystko rzucić i wyjechać, kiedy po raz kolejny uświadomił sobie jak daleka była prawda, od tej iluzji perfekcji, którą ich rodzina tak uparcie wszystkim przedstawiała. Ktokolwiek w to w ogóle wierzył? Przejechał dłonią po twarzy i zaciągnął się dymem papierosowym, zupełnie nie przejmując się tym, że student palił w jego gabinecie, właściwie nie był pewny czy on sam może palić w szkole, ale już dawno zrezygnował z wycieczek za bramy Hogwartu, by zapalić, kiedy bariery antyteleportacyjne skutecznie narzucały mu długie spacery, co też niespecjalnie spotykało się z jego zadowoleniem. Jedynie kontrolnie, jakby będąc nieco przewrażliwionym, zerknął na drzwi, upewniając się, że były dobrze zamknięte i wrócił spojrzeniem do swojego brata. — A ty przypadkiem nie jesteś właśnie gwiazdą wieczoru? — zapytał, unosząc brew i wymownie na niego patrząc, bo przecież cała ta kolacja była organizowana ze względu na urodziny Hariela. Rzecz jasna był pewien, że jego brat tak samo jak i on, nie wierzył w to do końca, w tę całą chęć pojednania rodziny i wspólnego spędzania czasu, a jednak zupełnie nie potrafił wpaść na intencje rodziców, jedynie naiwnie się łudząc, że może jednak obudziły się w nich resztki jakiegoś rodzicielskiego instynktu. Parsknął krótkim śmiechem na słowa Harry’ego i pokręcił głową na ten wspaniały plan. Obaj jednak wiedzieli, że nic takiego nie będzie miało miejsce i w ogóle nie wchodziło w grę, właściwie zupełnie nie rozwiązując problemu. Cóż, ta bezpośrednia konfrontacja i tak kiedyś musiała nastąpić — Jestem szczęśliwy, i nie żałuję ani jednej chwili spędzonej z nią, nawet jeśli moje ostatnie słowo, brzmi „tak”. — zaśmiał się, by zostawić też uniesione kąciki ust. Nie wyobrażał sobie już życia bez Trice i rodzina albo to zaakceptuje – albo też nie, on nie zamierzał już niczego zmieniać. Zawiesił na nim na kilka sekund spojrzenie i w zamyśleniu postukał filtrem papierosa o własne wargi. — Mam nadzieję, że nie wpadłeś na to, żeby zabierać Hope, w sam środek tego pola minowego, jakim będzie ta kolacja? — Camael zdawał sobie sprawę ze statusu krwi Gryfonki i chociaż jemu to nie robiło kompletnie żadnej różnicy, a przez gardło nie chciało mu przejść określenie brudna krew, to jednak wiedział jacy byli ich rodzice, a kiedy tylko o tym pomyślał, jakaś irytacja w nim zawrzała.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Kto wie, może właśni podkradanie uwagi ojca w rzeczywistości odbiło się bardzo biednie na mojej samoocenie i próby ochraniania mnie narodziły mój jedyny istniejący kompleks - bycia gorszą wersją swojego brata. To dopiero byłby plot twist. Z jednej strony to jedyne co trzyma mnie jako - tako w linii, nie wiem kiedy przestanę czuć się znacznie słabszą wersją Cama, więc nie jestem kompletnie nieznośny. Z drugiej - kto wie czy nie byłbym bardziej empatyczny gdybym nie musiał się tyle martwić o ile jestem gorszy od starszego Whitelighta. Z trzeciej - pewnie uwaga naszego ojca skierowana na mnie w której ja miałbym być dziedzicem z pewnością bardzo by mnie zmieniła. Nie miałbym tak silnego moralnego kręgosłupa jak Camael i z łatwością stałbym się nie tylko marionetką na balach, ale i pięknym figurantem tam gdzie potrzebowałby nasz ojciec. Tyle niesamowitych możliwości mojego życia chłopca z bogatego domu i każda gorsza od drugiej! Niebywałe. Patrzę z politowaniem na brata kiedy ten pyta czy nie będę gwiazdą wieczoru. Jedynie unoszę do góry brwi znacząco. - Och, przestań Cam, będę tylko jeśli się spiję na tyle, że skrzaty wyniosą mnie ze stołu, a nawet wtedy ojciec nie przejmie się specjalnie - mówię prychając z rozbawieniem. Mam nadzieję, że Camael oszczędzi sobie jakiegokolwiek tonietak, bo przecież znam już ten schemat i nie powinien nikogo usprawiedliwiać czy się tłumaczyć. Jestem beztroski dzięki życiu w cieniu swojego rodzeństwa. Z wyraźną troską patrzę na brata, który po raz kolejny podkreśla jak kocha Trice. Szczerze mówiąc nawet jakby omamiła go jakimś zaklęciem czy eliksirem, wcale nie jestem pewny czy potrafiłbym to zauważyć. - Jesteś pewny? No cóż... mam nadzieję, że zazwyczaj jest milsza niż na naszych lekcjach... I nie rządzi się tak jak głoszą plotki. I że lubisz dzieciaka, którego adoptowała - nagle aż sam marszczę brwi ile delikatnych aluzji mogę rzucić do Camaela jeśli chodzi o jego narzeczoną i nawet nie była to kwestia tego, że ją jakoś szczególnie nie lubiłem. Mój brat wydawał się być wymagającym człowiekiem i nie jestem pewny czy Bea wchodziła w standardy, które sobie założył. - Kiedy ślub? - pytam jeszcze, by prędko zakryć moją nieefektowną ocenę jego towarzyszki życia. - Och, nie przejmuj się, nie tylko Hope mam na oku, wybiorę kogoś kto znacznie lepiej się nadaje na taką imprezkę; wezmę Griffin kiedy zaplanuję koniec świata. Albo na Twoje wesele bo skoro nie jestem świadkiem, nawet nie czułbym się źle, że zabieram Ci Twój ważny moment - dodaję jeszcze pół - żartem, ale naprawdę było mi smutno, że nie zostałem wybrany ja tylko przydupas Camaela. Powoli kończę papierosa i rozglądam się za miejsce gdzie mógłbym go rzucić przy czym wstaję z miejsca. - No i teraz mi się przykro zrobiło lecę jeśli to wszystko i następnym razem mam nadzieję, że spotkamy się bez niepotrzebnej połajanki.
+
Ostatnio zmieniony przez Hariel Whitelight dnia Pią 26 Lis - 14:39, w całości zmieniany 1 raz
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Czasem nie wiedział czy bardziej jest już zmęczony tym wszystkim, czy wciąż tak samo zły. Patrzył na swojego brata, nie mając pojęcia co siedzi w jego głowie i jedynie mógł mieć nadzieję, że wszystko to, co Camael robił przez te lata na coś się zdało. Nie wiedział jednak jak głęboko to wszystko w nich siedzi i czy kiedykolwiek się od tego uwolnią. Wciąż jednak czuł się tak, jakby dawał od siebie za mało i nigdy nie poświęcił się wystarczająco. Może czasem warto było być egoistą, ale Whitelight nie potrafił i zdaje się, że już nigdy nie nauczy się patrzeć w pierwszej kolejności na siebie – nieważne w jakich okolicznościach się znajdzie. Pewne rzeczy zostawiały ślad na zawsze, znamię, które będzie im towarzyszyć do końca dni, a ich rodzina zdawała się być w tym niepokonana. Uniósł lekko brew na jego słowa i uśmiechnął się, odrobinę prychając pod nosem, kiedy wyobraził sobie tę scenę. Wiedział jednak, że Harry najpewniej miał rację i nawet nie próbował z tym walczyć. Może też właśnie dlatego zdecydował się tam udać? Żeby pozwolić swojemu młodszemu bratu być całkowicie sobą, kiedy wzrok rodziców zostanie skierowany na tego, który tak otwarcie się im sprzeciwiał. Cóż, sam nie był zbyt pozytywnie do tego wieczoru nastawiony, ale dochodził również do wniosku, że przecież był do tego przyzwyczajony. Nie mógł unikać konfrontacji swojej narzeczonej z ojcem, czy mu się to podobało, czy też nie, tak więc skoro nadarzyła się ku temu odpowiednia okazja – decyzja już została podjęta, teraz przyszło mu tylko czekać na rozwój wydarzeń. — Niech będzie, jeśli będę miał zrobić scenę wziętą z dramatu, żebyś mógł uciec – mrugnij dwa razy. — odparł żartobliwie i zaciągnął się lordkowym dymem, pozerkując tylko na zegarek, by się upewnić, że nie spóźnia się, znowu, na swoją lekcję. Kiedy jednak okazało się, że czasu miał aż nadto – wrócił spojrzeniem niebieskich oczu do swojego brata, sięgając jeszcze tylko po popielniczkę, by strzepnąć narastający popiół. — Patrzysz na mnie tak, jakbyś próbował wykryć czy nie nakarmiła mnie eliksirem miłosnym. — parsknął, obdarzając brata powątpiewającym spojrzeniem — To jest… skomplikowana sytuacja z Eskilem, zbyt skomplikowana, żebym ją teraz opowiadał — westchnął i wzruszył ramionami. Prawdę mówiąc sam do końca wciąż nie wiedział co o tym myśleć, przede wszystkim dlatego, że nie potrafił z chłopakiem złapać wspólnego języka i czasem miał wrażenie, jakby ten traktował go jako zło konieczne. Może się to kiedyś zmieni, może nie, szczerze powiedziawszy chyba nawet nie robiło mu to aż takiej różnicy. — W grudniu — powiedział powoli — Nie ustaliliśmy jeszcze dokładnej daty, ale zapewne po świętach — wciąż nie wiedział i mimo, że ślub zbliżał się wielkimi krokami, to z Beatrice mieli na wszystko czas. Albo tak sobie tylko wmawiali, żeby później odchodzić od zmysłów, że nic nie mają gotowe. Niemniej teraz nie chciał o tym myśleć. Bardziej zastanawiał się, czy na pewno podjął dobrą decyzję z wyborem Viro na świadka. Tym samym chciał zapobiec kolejnym rodzinnym dysonansom, kiedy przy tym niechcianym ślubie Harry miałby odgrywać znaczącą rolę. Bądź co bądź, cholernie obawiał się, że przez jego własne przekonania, relacje rodzeństwa z rodzicami będą jeszcze gorsze. Bo chociaż zawsze brał na siebie co mógł, to nadal uznawał, że decyzja należała do nich. A ten ślub – mógł przecież przekreślić wszystko. Mimo to, kiedy widział przygasające spojrzenie brata, nie wiedział co ma powiedzieć. Nie sądził, że jakiekolwiek jego tłumaczenie coś zmieni, więc jedynie skinął głową i odprowadził go wzrokiem do wyjścia. Wyciągnął za to jeszcze jednego lordka i odpalił go, wstając z westchnieniem, by przejrzeć piętrzące się na biurku listy. Dlaczego nawet jego ślub musiał stać się tak cholernie skomplikowaną sprawą. Może po prostu powinien zabrać Trice do Vegas i niczym się nie przejmować.
To był znak od losu. Pierwszy raz w życiu postanowił z własnej nieprzymuszonej woli "pobawić się transmutacją". Przecież chodzi o robienie dobrego wrażenia na narzeczonym Beatrice, co nie? Z tą też myślą uznał, że dobrze będzie jeśli pozna chociaż kilka inkantacji, aby nie być skończoną amebą. Nie, to nie ambicja, a jedynie łagodzenie złości Beatrice poprzez utrzymanie względnie pozytywnej relacji z Whiteligthe'm. Co prawda ten człowiek potrafił przybrać minę po stokroć gorszą od wkurzonej Trice i to też była motywacja, aby tego nie wywoływać. Pomyślał by kto, że to zdeformowana cechami harpii twarz mogłaby budzić grozę… a wystarczy tylko wkurzyć Whiteligthe'a aby nabrał takiego chłodnego wyrazu, że nawet Eskil woli trzymać jakieś sto metrów dystansu. Zabawa transmutacją polegała na zwiększaniu rozmiaru smoka (kataloński ogniomiot) i pomniejszaniu. Na zmianę. Sam. Z własnej woli. Samo to w sobie zasługuje na ocenę Wybitną. Cóż rzec, najwyraźniej nie dostroił się wystarczająco ze swoją nową różdżką albo po prostu był tą amebą transmutacyjną. Za trzecim razem poplątał mu się język w inkantacji i smok przybrał rozmiar psidwaka. Po wybuchu eskilowej radości (i zrobieniu mu zdjęcia) figurka poczuła się urażona i po prostu wgryzła się w prawą łydkę swego kata. Zęby, choć nieprawdziwe, to jednak ostre zatopiły się beztrosko w nogawce i przecięły skórę na jego nodze. Z szoku gapił się na zbuntowaną zabawkę i zanim w ogóle poczuł, że coś go boli to próbował cofnąć czar - oczywiście bezskutecznie. Z tego też powodu pół godziny później doczłapał do gabinetu nauczyciela, odprowadzany przez rozbawione spojrzenia innych uczniów i studentów. Kuśtykał z wgryzioną w nogę figurkę smoka o gabarytach obrażonego psidwak. Niby nic, ale ten nie chciał go puścić ani oderwać! Próbował jakieś osiem razy go od siebie odciągnąć ale ten wydawał się przykleić zębami w jego nogę. Jak na złość w okolicy nie znalazł nikogo znajomego kogo mógłby zmusić do pomocy (okay, widział Hawka z daleka ale ten zwiał zanim zdołał otworzyć usta), a że gabinet profesora był po drodze… Energicznie uderzył knykciami w drzwi. Raz, drugi, trzeci, niecierpliwie. Nie wchodził na zawołanie bo gdy się przemieszczał to figurka smoka jeszcze mocniej wbijała się w jego skórę. Nogawka była pobudzona od ciemnej krwi, ale któż by się przejmował… - Psze pana! Pomocy? - nie brzmiał na spanikowanego sytuacją nastolatka, a bardziej na skonfundowanego, że w ogóle do czegoś takiego doszło. - Smok wgryzł mi się w nogę i jak się ruszam to wgryza się bardziej i kaszle iskrami. Au. Nie chcę iść do skrzydła szpitalnego, po co, nie.- zawczasu zaznaczył, że nie wybiera się do szkolnych uzdrowicieli - jednego wolał omijać szerokim łukiem, a drugie było potomkiem wili przy którym taki Eskil nie do końca dobrze się czuł. Z dwojga złego wolał Whiteligthe'a.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Siedział w gabinecie, wypełniając jakieś tabelki, które na nic mu się przydawały, a jednak nowa dyrektorka się upierała, by taką dokumentację prowadzić. Dla Camaela to była jedynie strata czasu, ale kim był, żeby podważać decyzje dyrektorki, prawdę mówiąc nawet doświadczenia zbyt dużego nie miał, tak więc zaciskał zęby i uzupełniał dokumenty, stwierdzając, że to jego najmniej ulubiona część bycia nauczycielem i już zdecydowanie bardziej wolał niereformowalnych uczniów, którzy stale go zaskakiwali. Zupełnie jakby jego myśli przyciągnęły kłopoty, usłyszał pukanie do drzwi, choć nie odpowiedział od razu, chcąc chociaż dokończyć pisane zdanie, bo przecież nigdzie się nie paliło. Chwilę później usłyszał też dobiegający zza drzwi głos, całkowicie znajomy i nawet nie do końca zrozumiał, o czym, na Merlina, Eskil mówił. Wstał więc z krzesła, mając jeszcze czas na przeciągnięcie się jak kot i podszedł do drzwi, by je otworzyć. Na wstępnie zlustrował niebieskim spojrzeniem chłopaka, a kiedy zobaczył smoka,, wgryzającego się w jego łydkę, nagle zapragnął jednak wrócić do tych nieszczęsnych tabelek. — Na łzy Morgany, czy chcę wiedzieć jak to się stało? — zapytał, przepuszczając Ślizgona w drzwiach, bo przecież nie będą tak stali na progu, szczególnie, że Eskil tak bardzo zapierał się, że skrzydło szpitalne nie wchodziło w grę, a była to pierwsza myśl Whitelighta, kiedy zobaczył krew. Nie do końca wiedział co ma zrobić, magia lecznicza nie była dziedziną, w której czuł się najlepiej, a patrząc na szkody, które figurka spowodowała, zmniejszenie jej w obecnym stanie nie było rozsądnym wyjściem i tak jak kiedyś sam został ofiarą smoczej figurki, tak ta wówczas nie była wielkości psidwaka! — Usiądź, muszę pomyśleć rozrobić, żebyś nie stracił nogi, bo zakładam, że jeszcze ci się przyda. Cieszył się tylko, że nie wyglądało, jakby Eskil miał za chwilę zacząć panikować i tracić przytomność, więc może sytuacja nie była aż tak tragiczna. Westchnął i może trochę tęsknie spojrzał w stronę paczki lordków, leżącej na biurku. — Haemorrhagia iturus — rzucił w pierwszej kolejności, wiąż nie będąc przekonanym do własnych działań, nie ufając sobie na tyle, by zaklęcia uzdrawiające rzucać niewerbalnie. Zmarszczył brwi, kiedy krwawienie ustało i już bez dźwięku rzucił jeszcze tergeo pozbywając się krwi z ubrań i skóry Ślizgona. — Eskil, powinieneś pójść do skrzydła szpitalnego, nie do mnie, jak to usunę, to mogę nie naprawić tej rany, nie jestem uzdrowicielem. — powiedział, podnosząc wzrok na chłopaka, jakby sprawdzając, czy na pewno nie da się przekonać do wizyty u Perp — Jakim cudem w ogóle ten kataloński ogniomiot stał się tak duży? — zapytał, wykazując się zacną znajomością figurek smoków i być może tylko trochę chcąc odwrócić uwagę Eskila od potencjalnej tragedii, która miała miejsce na jego łydce.
- Jeśli chce pan spokojnie spać to chyba nie chce pan wiedzieć jak to się stało. - odparł rozbrajająco szczerze i wykrzywiał buzię w grymasie wysokiego dyskomfortu. Ta figurka była też cięższa niż powinna! Kto tym zabawkom dał takie ostre zęby... zachciało mu się przeklinać, ale z racji towarzystwa musiał ugryźć się podwójnie w język. Dokuśtykał do drewnianego krzesła i ochoczo oparł się o leżącą tam poduszkę, a potem posłał pełne pretensji spojrzenie figurce, która jedynie łypała ślepiami i ani myślała puścić nogi. - Popsułem moją ulubioną zabawkę. - wyżalił się bo lepiej marudzić aniżeli tutaj panikować, mdleć czy krzyczeć. Zdawał sobie sprawę, że figurki nie da się już uratować - przeżyła cały rok i przeszła niemałe piekło oraz przechowywanie w trudnych warunkach (bezdenny plecak = chaos), a dzisiaj przeholował i skazał ją na śmierć. Czemu musiała zabierać jego nogę na tamten świat?! - Eee, utrata kończyn to domena Gryfonów. Przecież nie jest w stanie mi jej odgryźć, co nie? To zabawka. Duża, ale zabawka, powinna być głupia. Czemu nie jesteś głupia?! - pochylił się i po raz setny próbował zepchnąć paszczę figurki ze swojej nogi, włożył w to sporo sił, ale rzecz jasna tylko pogorszył sytuację bo ta w odpowiedzi kaszlnęła iskrami w gryzione właśnie miejsce. - AU! - zareagował i puścił ją, a nogą już nie ruszał bo nauczyciel chciał coś czarować. Doszło do tego, że dawał mu kredyt swojego zaufania. - Świetnie pan mnie połatał na pustyni i o, tutaj już nie ma krwi, no super, widzi pan, jest pan świetny, wcale nie muszę... AU! ... iść do skrzydła szpitalnego. - wyciągnął ręce w kierunku figurki smoka jakby chciał udusić ją gołymi rękoma - ale w tym momencie z jej nozdrzy buchnął dymek. - Ćwiczyłem sobie zaklęcie ale inkantacja mi się porypała i nie wiem czy to powinno być engoria czy energio. No i urosło takie duże i nie chciało się zmniejszyć z powrotem. - przyznał bez bicia. Skoro urosło takie wielkie to znaczy, że mam w sobie smykałkę do transmy, psorze? - popatrzył na mężczyznę pytająco i trudno stwierdzić czy sobie żartował czy mówił poważnie. Oplótł dłońmi swoje kolano łudząc się, że to zmniejszy narastający powoli ból w łydce. Obawiał się, że smok wgryzł się dosyć głęboko - nie wysunął kłów nawet o milimetr, a wchodził w nim po schodach i wpędzał w turbulencje. Skubany mocno się trzymał.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek spotka Eskila w innych okolicznościach, niż te które łączyły ich niemal za każdym razem, kiedy Ślizgon potrzebował paru uzdrawiających zaklęć, albo zwyczajnie znajdował go w sytuacjach, w których znaleźć nie powinien. Westchnienie wydobyło się z jego piersi i nie drążył tematu, uznając, że wiedza jak do tego doszło nie była wcale taka niezbędna, za to niezbędna była mu pomoc. Camael nie był najlepszy w magii leczniczej. Znał podstawowe zaklęcia, które powinien znać każdy czarodziej, ale na tym jego wiedza się kończyła. Patrzył z powątpiewanie na nogę chłopaka i wyrośnięta figurkę smoka, zastanawiając się czy jakkolwiek będzie w stanie usunąć ją tak, aby nie spowodować większych szkód. Merlinie, za jakie grzechy… Gdzieś jednak zrobiło mu się całkiem miło, że przyszedł akurat do niego. Wciąż nie do końca wiedział na jakiej płaszczyźnie opierała się ich relacja i nawet nie do końca rozumiał na czym ona polegała w przypadku Eskila i Beatrice. Ukucnął przed chłopakiem, chcąc mieć lepszy widok na cały ten dramatyczny obraz i zmarszczył brwi, by machnąć różdżką i zupełnie unieruchomić zaklęciem figurkę smoka. To powinno się im przydać, i być może trochę załagodzić dyskomfort, który odczuwał Eskil. Spojrzał na Clearwatera z powątpiewaniem, jakoś niespecjalnie wierząc, że obudziła się w nim chęć do nauki transmutacji. Camael to rozumiał, nie wszyscy mieli do tego powołanie, tak jak on prędzej by skoczył z wieży astronomicznej niż miał kiedykolwiek więcej uczyć się o wojnach goblinów. Dobrze, że jego brat całkowicie przejął rolę historyka w tej rodzinie. — Engorgio, tak w gwoli ścisłości — i właśnie o tym powtarzał na dosłownie każdej lekcji, wbijał im wszystkim do głowy, że każda, nawet najmniejsza pomyłka w transmutacji może być tragiczna w swoich skutkach. Czasem mogły być one mniej opłakane, a innym razem mała figurka smoka wgryzie się w ślizgońską nogę i tyle z tego będzie. — Zdecydowanie, następnym razem jednak postaraj się przy tym nie uszkodzić — odparł zrezygnowany, bo nie miał pojęcia co ma niby z tym zrobić. Czy jeśli zmniejszy smoka z powrotem, to będzie łatwiej go usunąć, czy zaciśnie się na łydce półwila bezpowrotne? Czy jeśli postara się zabawkę rozbroić, to do to jakikolwiek efekt, a może zwykłe reducio załatwiłoby sprawę? Ale wciąż, jaką miał pewność, że którekolwiek z tych działań nie spowodują jeszcze większych szkód? Whitelight miał analityczny umysł i nie sposób było dla niego nie myśleć ciągiem przyczynowo-skutkowym. Nadal jednak nie potrafił przewidzieć, jak to wszystko się skończy. Miał wiele pomysłów, łatwych transmutacyjnych zaklęć w głowie, ale jednocześnie zapaloną czerwoną lampkę. Zupełnie jakby słyszał obok siebie profesora Keougha, który w siódmej klasie bardzo wyraźnie dał mu do zrozumienia, że ciał stałych z ran się nie wyciągało, jeśli nie miało się pewności, że opanuje się potencjalny krwotok. — Eskil, ja potrzebuję kogoś, kto w razie czego uratuje twoją nogę, kiedy usunę smoka, w mniej lub bardziej spektakularny sposób. — spojrzał mu w oczy, spojrzenie jasnych tęczówek miał całkowicie poważne, licząc na to, że chłopak zrozumie, że to nie były jego widzimisię, że nie chciał robić mu na złość z tym skrzydłem szpitalnym, co zwyczajną troską, by jednak nie dołączył do gryfońskiego grona.
Odkąd pamięta przejawiał predyspozycje do wywoływania wokół siebie chaosu. Brał nawet pod uwagę, że gdy nadejdzie jego czas to nie pójdzie sobie w zaświaty a odrodzi się jako godny następca Irytka. Gdziekolwiek się nie pojawił to coś musiało się w końcu wydarzyć. Rozmiar przygód wydawał się być adekwatny do poziomu jego znudzenia. Nie ćwiczył tego zaklęcia, on po prostu sprawdzał co się wydarzy jeśli z malutkiej figurki zrobi sobie większego pupilka. Mógłby wówczas szpanować przed wszystkimi oryginalnym przybocznym. Gdyby słuchał nauczycieli na lekcjach nieco uważniej to zawczasu ruszyłby głową i upewnił się czy dobrze inkantuje. Lenistwo nie skłaniało jednak do dwukrotnego sprawdzania czaru skoro chciał się bawić już, natychmiast. Skończył tak, jak skończył i choć noga coraz bardziej bolała to humoru nie miał doszczętnie zniszczonego. Traktował to jak coś w rodzaju przygody. Whitelight był jednym z jego pobocznych celi. Choć wybadał już u niego grunt to dalej nie miał pojęcia czy można go lubić czy niekoniecznie. Wypadałoby to odkryć zanim ten poślubi Beatrice. Rozluźnił się kiedy figurka smoka znieruchomiała. Miał nadzieję, że gdy czar przeminie to zabawka nie postanowi okazać wściekłości... w końcu jest głupia, nie powinna tak reagować. Przechylił nieco swą ugryzioną łydkę (wraz z pasażerem) i oglądał sobie nogę. Nie dodał dwa do dwóch, że zaczerwienienie wokół brzegów rany powinno wzbudzić niepokój. Piekło, ale uznał to za gorący oddech zabawki. Podrapał się po policzku. Nie brał nawet pod uwagę zbliżenia się do pielęgniarki. Wolał cierpieć na ból nogi, serio. Sprawa była dosyć głęboka, ale nie czas było na jej wyjaśnienie. - Beatrice ma taki fajny przedmiot... - ugryzł się w język. - ... znaczy się profesor Dear ma takie coś, co leczy lepiej niż wiggenowy. Nie wiem co to, nie pamiętam nazwy, ale nie chcę iść do profe... do pani Whitehorn. - czy to nie był akt desperacji? Może masochizm? Mówił poważnie. Pamiętał jak w Norwegii dała mu napić się wody z dziwnego, ale pięknego kielicha i ledwie upił kroplę, a wszystko, co mu dolegało, minęło. - To nie jest mój kaprys, profesorze. Ja naprawdę NIE MOGĘ zbliżyć się do pani Whitehorn. A profesor Williams jak nic będzie chciał mi dać kary za byle co, tak więc ja już wolę aby Beatrice na mnie krzyczała. - skrzyżował ręce na ramionach. Krzywił się, bolało, noga mu drętwiała (powinien o tym wspomnieć?) i marzła. Przy okazji pokazywał komu najbardziej ufał i gotów był poświęcić swoje zdrowie byleby nie popaść w kłopoty zwane interakcją z dwójką najlepiej leczących ludzi w tej szkole. - Ona będzie wiedzieć co robić gdy mi pan wyjmie smoka z nogi.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Zastanawiał się czasem ile tych wszystkich wypadków Eskila było czystym wypadkiem, może żartem Losu, tudzież paskudnym pechem, a ile tak naprawdę wynikało z nieuwagi i głupoty. A może po prostu chłopak chciał jakoś zwrócić na siebie uwagę? Camael nie zapomniał jak to jest być nastolatkiem, no nie był aż tak stary, i pamiętał siebie samego. Nie podniósł głosu nawet na ułamek sekundy, zachowując względny spokój, choć w środku był kompletnie przerażony, że właściwie nie ma pojęcia co robić. Transmutacja nauczyła go myśleć przyczynowo skutkowo, wiedział, że usunięcie smoka mogło się źle skończyć, ale zostawienie tego czegoś w nodze chłopaka również nie brzmiało specjalnie mądrze. Znał się na transmutowaniu, nie na leczeniu i niespecjalnie wiedział, dlaczego Clearwater przyszedł do niego? Sytuacja na pustyni była inna, wystarczyło załagodzić ból, usunąć kilka siniaków, nic z tego nie wykraczało poza jego umiejętności. To tutaj? Wielka figurka smoka wbita w chłopięcą łydkę? Zdecydowanie nie mieściło się w granicach jego kompetencji, a on nie był na tyle głupi, by udawać, że jest inaczej. Duma nie miała tu znaczenia, nie kiedy w grę wchodziło zdrowie chłopaka. 一 Nie musisz jej przy mnie tytułować, mnie też nie musisz poza lekcjami 一 rzucił, bo przecież jaki był tego sens, skoro półwil mieszkał razem z jego narzeczoną, a Camael niedługo brał z nią ślub, co sprawiało, że prawne koneksje jego, Trice i Eskila ulegną małej modyfikacji 一 Jaki przedmiot? 一 uniósł brew, nie bardzo wiedząc o czym chłopak mówił, miał jednak pewność, że czas ich nagli i każda chwila była na wagę złota 一 Dlaczego? 一 zapytał jednak, chcąc się poniekąd dowiedzieć, co takiego zrobiła mu Perpetua, że zdawał się jej unikać jak ognia. Whitelight bardzo sobie cenił Whitehorn, zarówno prywatnie, jak i jako udrowicielkę, i na pewno lepiej wiedziała co zrobić w tym przypadku niż Camael. Chciał więc zrozumieć skąd taki opór w Clearwaterze, bo na ten moment zdawał się być co najmniej irracjonalny. Unieruchomił smoka i najchętniej na tym by skończył, przekazując różdżkę komuś bardziej kompetentnemu. Zmarszczył brwi na ton głosu Eskila, wątpił też, by Huxley chciał odjąć mu punkty za nieszczęśliwy wypadek przy pracy. Czy on naprawdę miał aż tak złe doświadczenia z dwójką przyjaciół Camaela? Prawdę mówiąc, trudno było mu w to uwierzyć. Westchnął zrezygnowany i z powątpiewaniem spojrzał na blondyna. 一 Cenię swoją narzeczoną, ale uzdrowicielką nie jest i nie sądzę, żeby z łatwością oceniła jakie szkody to wyrządziło w twojej nodze. Jeśli tak bardzo obawiasz się profesora Williamsa i pani Whitehorn, możemy poszukać profesor Blanc 一 wzruszył ramionami, nie chciał teraz z nim walczyć o to, że ani Perpetua, ani Huxley nie będą chcieli zrobić mu krzywdy 一 Przecież pójdę z tobą i obiecuję przypilnować, żeby nikt nie dawał ci kary 一 nie wiedział na ile chłopak mu ufał, ale też nigdy nie dał mu powodu, by miał mu nie ufać. Nawet o zdarzeniu na urodzinach, nie powiedział Bei ani słowa, nawet kiedy jawnie próbowała wyciągnąć z niego garść informacji. Teraz jednak musiał go jakoś przekonać, żeby poszedł z nim do tego cholernego skrzydła szpitalnego.
Szczerze mówiąc to poczuł ulgę na wieści, że nie musieć pamiętać o tytułach w prywatnych rozmowach. Bądź co bądź solidne koligacje z Beatrice zmuszały ich do zawarcia porządnej relacji. Chętnie do tego dążył choć niekiedy odczuwał tremę kiedy Whitelight nabierał powagi w ten nieprzyjemny dla świata sposób. Badanie granic wciąż trwa. - Nieźle się porobiło. - uśmiechnął się choć na jego skroni tworzyła się kropla potu. Uderzyła go fala gorąca, związana rzecz jasna z poranioną nogą i wczepioną w nią zabawką. Wrócił wspomnieniem do sceny z Norwegii kiedy to czynił wyrzuty Beatrice za to, że jej kot zjadł mu kameleona. - Dała mi kilka kropel jakiejś wody, która mi wyleczyła ręce. - co było nietypowe zważywszy na to, że takie działanie ma jedynie eliksir wiggenowy. Powinien wspomnieć o tym ładnym kielichu, ale nie przypisał tych właściwości do naczynia, a dokładniej do cieczy, która tam była. Niełatwo było skupić myśli kiedy noga tak bolała. - Wcale ich się nie obawiam. - prychnął, urażony do żywego. Nastoletnia duma nie pozwalała przyznać się do lęku przed jednym z nich. - Ja im w ogóle nie ufam… ymm… czemu to tak mocno boli, cholera no. Piecze, au.- zacisnął palce na swoim kolanie, a i czuł jak temperatura jego ciała nieprzyjemnie wzrasta. Nabrał ochoty wyrwania sobie figurki z nogi, jednak gdyby nie istniało ryzyko, że zemdleje to nie wahałby się nawet chwili. - Nikt mi nie da za to kary?- zapytał z lekkim niedowierzaniem ale gotów był zaryzykować i uwierzyć Camaelowi. Skoro Beatrice go kochała to przecież może mu zaufać, prawda? Popadanie w kłopoty nieodzownie wiązało się z ukrywaniem tego przed niezbyt wyrozumiałą kadrą nauczycielską. Tak to widział i niełatwo było uwierzyć, że ktoś poza Beatrice mógłby darować mu szlabany i kary za wywołanie sytuacji, które doprowadzały go do niemałych problemów. - No dobra, ale kręci mi się w głowie. Cokolwiek, ale nie Whitehorn, proszę. Tylko nie ona.- poprosił (!) na wydechu. Poza tym zdawał się już na nauczyciela. Nie miał sił myśleć o niczym poza tym, że noga boli coraz bardziej.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Nie miał pojęcia co robić. Wszystkiego było za dużo, miał wrażenie, że przytłacza go każda, nawet najmniejsza rzecz. Próbował uporać się z jedną rzeczą, by zaraz potem pojawiła się kolejna. Piętrzące się wręcz problemy nie pozwalały mu oczyścić myśli, wciąż zadręczał się dosłownie wszystkim. Nie zdążył zmierzyć się ze śmiercią matki, a teraz jego żona wyjechała. Był zagubiony, po raz pierwszy w życiu tak bardzo nie miał pojęcia. Bo choć wcześniej zawsze znajdował jakieś rozwiązanie, tak teraz stał w ślepym zaułku, zwyczajnie przestawał dawać radę. Nigdy wcześnie nie pomyślał, że jego życie może się tak spektakularnie zjebać, żadne inne słowo nie pasowało. Nie mógł wytrzymać w domu, był całkiem pusty, a cisza zbyt głośna, wypełniana jedynie raz po raz płaczem dziecka. Nie potrafił myśleć, nie potrafił też czuć, zdawało mu się, że wyłączył wszelkie emocje, które pozostawiły po sobie jedynie przerażającą pustkę, bo tak było łatwiej. I chociaż nigdy wcześniej nie wybierał łatwiejszych rozwiązań, tak teraz nie miał wyboru. Nie mógł zatrzymać czasu, życia, a żeby wciąż istnieć, musiał dokonać wyboru. Ze wszystkich sił starał się nie stracić całego siebie, ale było to cholernie trudne. Samotność pukała do jego życia, czaiła się za rogiem i mógł być tylko wdzięczny wszelkim bogom, że ma rodzeństwo, bo na ojca nie liczył, nigdy. Początek roku szkolnego był czymś na co czekał, a jednocześnie tak bardzo się obawiał. Nie potrafił wykrzesać z siebie choćby i cienia uśmiechu, co więcej – nie zamierzał tego robić. Pragnął cofnąć czas, naiwnie marzył, by wszystko było jak dawniej. Przytłoczony, pusty, niemal wołający o pomoc. Czuł się złym człowiekiem, złym bratem, a przede wszystkim złym ojcem. Przechadzał się po szkolnym gabinecie, nie mogąc się zmusić do powrotu do domu. Zostawił Lailah z opiekunką, miał wrażenie, że jest w lepszych rękach niż te jego. Przystanął i spojrzał na obrączkę zdobiącą jego dłoń, zawiesił spojrzenie na srebrze, machinalnie nią obracając. Pustka. Zdjął pierścionek i z głośnym – aż sowa przysypiająca pod oknem zaczęła pohukiwać – odłożył ją na blat biurka. Przykrył dłonią, nie potrafiąc dłużej na nią patrzeć. Miało być pięknie, miało wszystko się ułożyć, a jednak całość szlag trafił. I dopiero dźwięk otwieranych drzwi sprawił, że drgnął, że podniósł głowę, patrząc na wchodzącego Hariela. W oczach Camaela był porażający smutek, rozrywający go wręcz od środka, bezradność trawiła jego tkanki, sprawiała, że wystarczyło lekkie muśnięcie, by całkowicie się rozpadł. Chociaż przecież nie mógł, córka czekała w domu, wciąż nie wiedział czy ojciec odpuści, czy jednak wszystkim napsuje więcej krwi, Maximilian na niego liczył. Zbyt wiele, był tylko człowiekiem.
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Szczerze mówiąc zdziwiła mnie informacja, że mój brat przyjął na siebie rolę opiekuna Slytherinu. Nic mi o tym nie mówił, ale też ostatni czas ja spędzałem w Avalonie, albo jego starym mieszkaniu, albo barze. Czyli nie w miejscach gdzie zazwyczaj mogłem znaleźć Cama. Więc może i mieliśmy siebie jako rodzeństwo, ale żałoba zdawała się nas oddalić nie zbliżyć. Jednak ja zwyczajnie sam musiałem się uporać z moim głębokim żalem. O ile Nana i Camael potrafili założyć jakieś maski, by chować swoje prawdziwe samopoczucie, ja zwyczajnie upijałem się to alkoholem to eliksirami. Przez to, że zazwyczaj byłem w jakimś stopniu nietrzeźwy albo otumaniony, byłem bardzo marnym wsparciem. Jednak końcówka wakacji obfitowała w znacznie lepsze dni. Kiedy moje zapasy eliksiru spokoju już były minimalne, a alkohol byłem już w weekendy. Wieczorami. Nie całe dni. Podczas rozpoczęcia roku patrzyłem się na ponurego Cama bez cienia uśmiechu przy stole nauczycieli. Zapominałem, że ja mam na głowie tylko swój słaby umysł. On - czuł, że musi się opiekować wszystkimi wokół. Dlatego jak najszybciej znajduję czas dla brata. Jak tylko dowiedziałem się od innego nauczyciela, że Camael nadal jest w gabinecie, chociaż pewnie powinien wrócić już do dziecka. Z westchnieniem poprawiam swoje żółte okularki i idę do starszego Whitelighta. Pukam kilka razy i praktycznie od razu otwieram drzwi, wsadzając głowę do środka. - Jesteś? - pytam na powitanie, a mój wzrok napotyka obraz nędzy i rozpaczy na twarzy najbardziej prawego z rodzeństwa Whitelightów. - Och, Cam - jęczę, wchodzę do środka, zamykając za sobą drzwi. Bez pytania podchodzę do brata, na jego stronę biurka. Wyciągam dłonie i obejmuję umęczoną głowę brata, by przytulić ją do swojego chudego torsu. Zwykle tyle czułości okazywałem wobec przyjaciół albo choćby Nanael. Camael nigdy nie wydawał się o to zabiegać, ale dziś nie mogłem się powstrzymać. - Zrobić ci herbatkę? Ostatnio kupiłem naprawdę świetną, podobno jest na zatwardzenie, ale na depresję była też doskonała... Co prawda nie mam jej ze sobą, ale zrobię ci i będziesz sobie wyobrażać jak ją pijesz - proponuję spokojnie i głaszczę go po włosach, jakbym to ja był tu pocieszającą figurą ojca. Nie wiem jednak od czego zacząć rozmowę, a mój wzrok pada na smutną, samotną obrączkę.
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Chciał wyciszyć własny umysł, przez chwilę nie myśleć, uspokoić wszechobecny chaos. Starał się zatracać w obowiązkach, brać na siebie kolejne, nie uciekać w coś, co wyjściem nigdy nie było. Zdawał sobie sprawę, że zamiast być oparciem dla swojej rodziny, oddalał się coraz bardziej, tonąc niemal we własnej głowie. Chyba taki właśnie był, może cała ta otoczka, którą próbował stworzyć był tylko złudzeniem. Czy nie uciekł po kończeniu szkoły, niczym ostatni tchórz, pod pretekstem zwiedzania świata? Czy teraz właśnie nie robił tego samego, choć fizycznie tkwił wciąż w tym samym miejscu, to głowę miał zupełnie gdzieś indziej. Nie miał pojęcia co robić, ani jak. Przyszedł czas, w którym on sam nie radził sobie tak bardzo, że nie potrafił pomóc komukolwiek innemu, choć obiecał jak zawsze. Był honorowy, wiedział, że w końcu popchnie sprawy na przód, skoro słowo się rzekło. Teraz jednak nie mógł się jeszcze na to zdobyć, nie potrafił spojrzeć ojcu w oczy. Wiedział bowiem co w nich ujrzy, i tak jak do zawodu i złości był przyzwyczajony, tak przekaz „a nie mówiłem” niemal identycznych jak Camaela tęczówek, był czymś, na co nie był gotowy. Siedział przy biurku, chowając twarz w dłoniach. Nie patrzył na srebrną obrączkę, nie patrzył już na brata, a uspokajał nierówny oddech. Musiał naprawić swoje życie, jeśli nie dla siebie, to dla wszystkich innych, na których mu zależało, dla córki. Przymknął oczy, gdy poczuł bliskość Hariela, która pozwoliła mu w końcu wziąć głęboki oddech. Tonął w samotności, zadręczał się rzeczami, na które nie miał wpływu. I choć zwykle wcale nie okazywali sobie tyle czułości, tak teraz zdawało się, że była czymś, czego naprawdę potrzebował. — Nie mam pojęcia co robić, Harry — pokręcił głową i wyznał bratu, niekoniecznie odpowiadając na propozycję — I nie mam już nawet sił udawać, że jest inaczej — powiedział jeszcze, wzdychając. Wcale nie liczył na podyktowanie mu dalszej drogi, ale musiał to w końcu przed kimś przyznać, a przede wszystkim – przed samym sobą. Odsunął się nieco od młodszego Whitelighta i wyciągnął paczkę lordków, która teraz nie starczała mu nawet na jeden dzień. Machnięciem różdżki otworzył gabinetowe okno, nie przejmując się wieczornym chłodem wpadającym do pomieszczenie, choć wzdłuż kręgosłupa poczuł dreszcz. Odpalił papierosa i podał paczkę bratu, po czym zaciągnął się nikotyną, zatrzymując papierosowy dym w płucach nieco dłużej niż to było konieczne. — Nie mogę nie dawać rady, za dużo osób na mnie liczy, a tymczasem oto jestem, obraz nędzy i rozpaczy — mruknął i rozdrażnionym ruchem cisnął smoczą zapalniczkę na blat biurka, aż sowa wzniosła się w powietrze i ostentacyjnie wyleciała przez okno, choć wcale nie lubiła deszczu, który sączył się z wrześniowego nieba.