Stara wrona posiada swe ulubione drzewo - tak twierdzą wyznający w nią wiarę ludzie. Trudno jest je odnaleźć oraz nie zawsze można ją spotkać; niemniej, niektórzy chętni, głodni poznawania przyszłości - udają się na wędrówkę po okolicach Hogsmeade. Stara wrona, sędziwy bardzo czarodziej pod postacią zwierzęcia - ma, zdaniem niektórych posiadać wróżbiarskie umiejętności. Odpowie na jedno, jedyne pytanie zadane w sprawie naszego losu - skinięcie głową należy odczytać jako potwierdzenie, brak tego ruchu jest oczywiście odpowiedzią zaprzeczającą. Wobec tego, wrona przyjmuje wyłącznie pytania, na które można odpowiedzieć tak albo nie.
Aby odwiedzić lokację, konieczny jest post w ośnieżonej alejce.
Rzuć kością, aby dowiedzieć się, co odpowiedziała wrona:
Wynik parzysty - tak Wynik nieparzysty - nie
Jeśli rozegrasz spełnienie się owej wizji w wątku lub jednopostowym opisie na minimum 3500 znaków, otrzymasz 1 punkt do dowolnej umiejętności (zgłoś się po niego tutaj).
______________________
Autor
Wiadomość
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
O rany, sam marzył o psie tak bardzo, że tylko czekał na moment, w którym skończy wreszcie szkołę, znajdzie mieszkanie, na które będzie ich stać i znajdzie takiego, który będzie chciał jego miłości. Kochał Hogwart, lecz ostatnio coraz bardziej się w nim dusił. Możliwe, że to pełnoletniość i zbliżający się wielkimi krokami koniec działały nań w ten sposób, niby to obiecując, że wolność jest już blisko, a jednocześnie wcale go do niej nie przybliżając. Pragnął mieć swój własny kąt, gdzie nie będzie musiał martwić się o to, czy jego szczur nie zostanie przypadkiem pożarty przez czyjegoś kota; gdzie będzie miał przy sobie ukochaną osobę i możliwość, by okazywać tej osobie uczucia kiedy tylko zapragnie. Chciał w końcu móc uczestniczyć w warsztatach bez proszenia o to dyrektorki i skupić się na tym, co naprawdę go interesuje, miast rozdrabniać się na dziesiątki przeróżnych dziedzin. Czuł się więc, co tu ukrywać, całkiem zazdrosny, nawet jeśli był świadom jak niepotrzebne i głupie jest to uczucie. Zazdrościł Mattowi, że miał większość, jeśli nie wszystkie z tych rzeczy i zapominał w tym wszystkim, że jego własne życie złożone jest z wielu elementów, których mogliby zazdrościć mu inni. Matthew, prawdopodobnie, również. – Ghule zawsze wydawały mi się trochę przerażające. Nie ze względu na ich charakter, ale ten wygląd... cóż, pies to chyba jednak lepszy wybór. – uśmiechnął się, starając się nie wyobrażać sobie obrzydliwego ghula zagnieżdżonego w piwnicy uzdrowiciela. Swoją drogą, gdyby tak miał kilka lat mniej, mógłby się może zaniepokoić – może ghule w piwnicy były magicznym odpowiednikiem kotków? Nigdy nie wiadomo. Popatrzył na Matta, dość zaskoczony. Może nie powinien się dziwić, że mężczyzna pomagał feniksowi w procesie spalania. Nie wnikał w szczegóły, spodziewał się jednak, że ptak z tego typu problemami to duży obowiązek. Gdyby tak przegapić moment spalania, pewnie mogłoby mu się coś stać. To nie tak, że dziwił się, iż Alexander z własnej woli podjął się opieki nad zwierzęciem, sam pewnie zdecydowałby się na to samo. Po prostu kolejne potwierdzenie sympatycznej natury uzdrowiciela było dla niego przyjemnym zaskoczeniem. Viní po cichu uważał, że nikt kto kocha zwierzęta nie może być złą osobą. Pokiwał głową, odruchowo przesuwając dłonią po zimnych lokach. Skrzywił się od razu, czując pod palcami zimną, topniejącą pod wpływem jego dotyku warstwę śniegu. Strzepnął biały puch, który osiadł mu na ramionach i żółto-czarnym szaliku. Nieświadomie zmarszczył brwi, szukając w głowie odpowiedzi. – Wiem, że nie parzą, przez co można je przenosić, nawet w dłoni. I jest to, jeśli dobrze pamiętam, zaklęcie całkowicie niewerbalne. – a przy tym dość przydatne, co uświadomił sobie kiedy to wszystko powiedział. Jak na wychowanego wśród mugoli przystało, potrafił naprawdę dobrze radzić sobie nawet bez magii, błękitne płomienie traktował więc do tej pory raczej jako wymysł, nie przykuwając do tego czaru należytej uwagi; co więcej – jako że wiedział czym jest prawdziwy ogień, czuł się dziwnie, myśląc o czymś, co było do niego tak podobne, a jednocześnie zachowywało się w tak nienaturalny sposób.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Słodka naiwności, krocząca w białej, niewinnej sukience. Była wręcz idealnym zamydleniem oczu o pozornej wolności. Nikt nie był wolny. O ile mężczyzna obecnie przemierzający wzrokiem okolicę sam zbudował dla siebie dodatkową klatkę, to był świadom jednej rzeczy - niezależnie od własnych czynności, zawsze się gdzieś podlegało - zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Życie w tej kwestii bywało wyjątkowo okrutne - nie bez powodu państwo narzucało niskie płace, długie godziny; im więcej obywatel posiada czasu na najróżniejsze rozkminy, tym bardziej sobie zdaje sprawę z tego, jak to wszystko działa. Jak wszystko jest poddawane nieustannej manipulacji - Matthew widział. Był tego świadom. Starał się zachować namiastkę wolności, aczkolwiek po części działał również niczym największy ślepiec - krążący wokół własnych przekonań, zaskakująco przekraczający niektóre granice, zaskakująco aspołeczny. Prawda jest taka, że również on wymagał po części jakichś uczuć, których jednak nie potrafił w ogóle nazwać. Patrzył, co robił przez lata, a jedyne, co osiągnął, to strata czasu. Może byłby draniem bez konkretnych uczuć, może byłby kompletnie zatraconym w sobie egoistą, aczkolwiek nie potrafi; nie potrafił porzucić swojej altruistycznej natury. Poniekąd - działał automatycznie. Każdy zautomatyzowany proces, jakby ktoś napisał jakiś kod, bliżej nieokreślony, bliżej działający, byleby chodził, podnosił, myślał mało. Byleby reagował w stricte naznaczony sposób - nie przeszkadzało mu to w żadnym z możliwych przypadków. - To też zależy od wymagań. - dodał, poniekąd celowo. Jego działania zawsze miały jakiś cel, jakiś wydźwięk, choć nie do końca chciał w to wierzyć; okryty enigmą zdawał się stanowić znacznie większą zagadkę, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Wbrew pozorom jego życie nie było spokojne, posiadało ewidentnie za dużo sytuacji, nad którymi nie mógł zapanować. Jak chociażby pamiętliwe uduszenie w szpitalu. Wszystko zdawało się być przeciwko niemu, aczkolwiek ostatecznie szedł dalej - nie bał się stawiać kolejnych kroków, przyjmując bez problemu wszystko, co oferowało mu zrządzenie losu. Tak samo, jak los przyniósł mu feniksa. Wiedział, co ma robić - nie rzucał zbędnymi pytaniami, które przecinały ciszę swoim ostrzem; nie potrzebował też powodu. Nigdy nie potrzebował; w krótkim okresie czasu stał się o wiele bardziej stabilny, aczkolwiek wystarczyło drobne pchnięcie w sytuację bez wyjścia, by to wszystko powróciło. By demony przeszłości zaczęły ponownie kierować wobec niego swoje kły. Śnieg mu nie przeszkadzał - nawet jeżeli miał kędzierzawe włosy, to jednak czasami bywały wyjątkowo łatwe do opanowania. Zazwyczaj jednak, niezależnie od przeciągnięcia grzebieniem po ich swoistej manufakturze, nadal zmagał się z kolejnymi skręceniami, które to nijak miały się do prawidłowego wizerunku uzdrowiciela. Pozwolił raz jeszcze, by obłok pary wydobył się z jego ust, przeszywając powietrze swoim ciepłem. Chwilowo, oczywiście. - Tak. Jest niewerbalne i wymaga odpowiedniego ruchu różdżką. - odpowiedział, prezentując tym samym zaklęcie. Nie spodziewał się jednak anomalii, które niemalże natychmiastowo dotknęły jego wyciągniętą do przodu dłoń; niebieskie płomienie wcale nie były niebieskie. Przesiąknięte czerwienią, język ognia dotknął skóry, pozostawiając na niej widoczne poparzenia, które nie wyglądały zbyt ciekawie. Sam uzdrowiciel zdawał się nie być jakoś specjalnie wzruszony, aczkolwiek ostatecznie zacisnął zęby, przy pomocy instynktu samozachowawczego kończąc zaklęcie; nie tak szybko, by mógł uniknąć obrażeń, aczkolwiek na tyle, by mógł sobie mniej zaszkodzić. Drżąca kończyna nie pozostawiła wątpliwości - poparzenie drugiego stopnia. - Chociaż to nie tak powinno wyglądać. - dodał ostatecznie, przymykając oczy na krótki moment. Apatia pełną gębą, brak wzruszenia na ból. Normalny człowiek odruchowo wydałby z siebie okrzyk, aczkolwiek Matthew jedynie syknął, jakby mu się to niezbyt podobało. - No i znalazł się poszkodowany jak ulał. - odpowiedział, choć nie wiadomo, czy półżartem, czy jednak poważnie; spojrzał na Viniciusa, aczkolwiek nie utrzymując tym samym należytego kontaktu wzrokowego. Eliksirów nie miał przy sobie, tudzież musieli skupić się głównie na niwelowaniu skutków nieprzyjemnego zdarzenia. - Zaklęcie powtórkowe - Episkey. Nie muszę zgadywać, że potrafisz z niego korzystać. - odpowiedział, chcąc sprawdzić jego umiejętności radzenia sobie w stresie, choć Matthew nie napierał.
Rzuć kostką! 1 - kompletna porażka - wygląda na to, że pogorszyłeś uzdrowicielowi obrażenia, powodując tym samym widoczne krwawienie wydobywające się z jego ręki. Czyżby to nie był Twój dzień? 2, 4, 6 - gratulacje - bez problemu udaje Ci się ujarzmić magię, w wyniku czego prawidłowo stosujesz zaklęcie. 3, 5 - wygląda na to, że różdżka postanowiła przez chwilę odmówić posłuszeństwa. Rzuć jeszcze raz kostką! Parzysta - udaje Ci się odpowiednio zastosować należyte zaklęcie! Nieparzysta - pogarszasz tylko stan poparzeń - przejdź do kostki numer 1!
Ironią losu było obecne zetknięcie. Sumienie - nieustępliwie wgryzało się w eteryczność duszy; przeszkadzało. Trwał w absolutnym rozdarciu na amorficzne strzępy; rany jątrzyły ropą nieustających wyrzutów. Chciał odejść, tak najzwyczajniej, podobnie jak pragnął zostać. Z jednej strony - świadomość napominała - nie powinieneś narzucać jej obecności. Chciała być sama. Odeszła. Zostaw ją, zostaw wreszcie w spokoju. Wynoś się; powinieneś się wynieść kilka dobrych lat temu. Zawsze we wszystkim mącisz, rozbijasz taflę ruchem egoistycznych pragnień. - Przyszłość jest płynna - ośmielił się zauważyć. Zgadzał się; również wierzył w obecną przekorność losu. W kwestii wróżbiarstwa był niebywale sceptyczny - nie umiał jednak zaprzeczyć, ujawniającym się wśród nielicznych zdolnościom. Znajomość z Sidem była niezwykłą lekcją. Jest, nadal. Przekornie jednak, zadarł swą głowę i zmierzył wzrokiem sylwetkę wrony; spojrzenia wydawały się zetknąć, mierzyć wnikliwie nawzajem. Zdecydował się zadać jedno, enigmatyczne pytanie; jeśli wieszcz zaznał w przeszłości wizji, z pewnością umiał odczytać przekaz. - Widziałeś go? - zapytał. Jego ojca. Gdybyś dostrzegł - postanowiłbyś w owym czasie zapobiec? Odpowiedź przecząca. Nie, nie widział. Blady, posępny uśmiech, wykwitł na twarzy Bergmanna. - Nawet wróżbici nie znają wszystkich jej oblicz. - Zauważył wyłącznie. Twoja kolej czy wręcz przeciwnie? Odejdź.
|wynik jest nieparzysty, czyli przeczący; z racji kanonu Daniela zawieram nieco inne, pokrętne pytanie, mam nadzieję że będzie mi wybaczone
Nie chciała, by znikał. Pragnęła jego obecności; tutaj – t e r a z, jakby tęskniąc za możliwością intensyfikacji emocji, które zespalały ich przez ostatnie lata. Oddali się, a zarazem jak magnesy przyciągali w najmniej oczekiwanym momencie, który tym razem sparaliżował ich wątłe, kruche niczym najdelikatniejsza porcelana, sylwetki. Wystarczyła perspektywa zamknięcia w hermetycznej bańce uczuć odległych od spojrzeń wścibskich krytyków. Egoistów wyzbytych z zakorzenionych potrzeb, zakłamujących moralne granice. - Mamy jednak na nią minimalistyczny wpływ – powiedziała z subtelnym uśmiechem na ustach. Płynność zdarzeń wynikała z przeszłości, z kolejno wyciąganych wniosków, z iluzji, w którą niczym niewolnicy pozwalali się wplątywać; ofiarując pajęczej sieci możliwość wchłonięcia ich do kokonu defektów. Błąd – popełniały z premedytacją. Dla Marceline było to jak uzależnienie, pętla zaciskająca się na szyi. Chęć ulęgnięcia osobie Daniela, który znaczył więcej, aniżeli mrzonka utkana z fantazyjnych wyobrażeń. Fraza wypowiedziana prze Daniela skonsternowała rudowłosą, a zarazem zmusiło ją do patrzenia na twarz profesora. Serce zakołowało w jej piersi, utwierdziło w przekonaniu, że wie zbyt mało, lecz czy to był dobry moment, by tkać słowa w formie znaków zapytania? - Kim jest on? – ciekawość, zgubne poczucie nadane przez egoistyczne prawo. Obserwowała zmiany zachodzące na twarzy mężczyzny, analizowała je, składając w faktyczny obraz powodów. Jesteś g o t o w y?
Zamknięcie. Zeschnięta warstwa tajemnic, która okrywa wnętrze; jest już skostniała, jest nierozłączna. Niezdolna do ukruszenia. Był niewątpliwie - przesadnie zamknięty w sobie, chorobliwie strzegący wszelkich swoich tajemnic. Nie ukazywał duszy - słabej, lichej, skulonej pod zewnętrznością tkanek. Nie zwierzał się, nigdy, przenigdy, nie umiał - występować prawdziwy, pozbyć się, wreszcie - doszczętnie - nieodzownego dystansu. Nie umiał jej też powiedzieć, wyjaśnić - kto konkretnie ukrywał się w metaforze pytania, jeszcze niedawno uniesionego przez eter. Nigdy nie mówił jej osobistych rzeczy; praktycznie nic nie wiedziała w kwestii jego rodziny - tak było lepiej, tak czuł się znacznie swobodniej. Przez krótki ułamek milczał, później, osiadając spojrzeniem ponownie na twarzy Holmes. Uśmiechnął się, delikatnie; nie - żałośnie, nie - ironicznie, poniekąd wręcz nawet miło. Dystans. Znowu. Bezwzględne ręce dystansu, rozdzielające osobliwości umysłów. Niedostępność. Milczenie. - Nikim ważnym - oznajmił, bez krztyny wyczuwalnych emocji - jak widzisz - dodał. Wrona ani nie drgnęła. Testował ją oraz sądził - nie jest to przecież istotne. Nie każ mi znowu kłamać.
Nieustannie spoglądała na osobę Daniela Bergmanna, tak bliskiego, a zarazem tak cholernie oddalonego. Emocje zalewały jej dziewczęcą postać, kiedy to odczuwała ciepło bijącego – od pozornie chłodu otulającego materiał, w którym skryte miał ciało, lecz pamięć choć zwodna – tym razem doskonale poddawała iluzji umysł rudowłosej. Uczucia względem mężczyzny podsycały Marceline do kolejnych poczynań, dlatego zbliżyła się, przekroczyła umowną granicę, niemal dotykali się w efemerycznym tańcu, a zarazem pozostawali względem siebie dalecy, jakby uginając się pod ciężarem moralności. - Nie pytałbyś wtedy – wyszeptała cicho, a zaraz potem spuściła wzrok. Zbyt duża poufałość? Otwartość? Bezczelność? Pragnęła jedynie wiedzieć, po omacku szukała drogi do jego duszy, by nie obawiał się mówić, choć w jego – jak i w jej – przypadku w s z y s t k o to zdawało się być nader płynne. Dostosowywali się do nastrojów, poddawali enigmie okraszającej ich ciała schowane pod kurtyną amoralności, a zarazem nadając im wymiaru rozległego uzależnienia. Obsesyjnej potrzeby trwania przy sobie i poza rejonem swego towarzystwa. - Ja boję usłyszeć się odpowiedzi – wydusiła nagle i nieoczekiwanie sięgnęła po różdżkę. - Boje się samej siebie, Danielu.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
- Pewnie, że jestem. Złotowłosą z burzą loków. - Odparłem natychmiast, uśmiechając się półgębkiem i tym samym prezentując jej pełnię ironii wyzierającej z tego uśmiechu. Zaraz jednak wykrzywiłem się nieznacznie. Że niby co robiłem? - Nie tkwię tutaj jak kołek. - Sprecyzowałem, nawet nie zdając sobie sprawy, że nieco zacisnąłem zęby, gdy jej odpowiadałem. - Prowadzę niezwykle ważną rozmowę… a właściwie prowadziłem. Już skończyliśmy. - O czym niezbicie świadczył fakt, że próbowałem strącić wronę przy pomocy śnieżki, nieprawdaż? Wpatrzyłem się w to wredne ptaszysko, jakby samo moje spojrzenie mogło je spopielić. Sytuacji zdecydowanie nie poprawiał fakt, że ze wszystkich znanych mi osób to właśnie Sorensen postanowiła zburzyć mój spokój. Względny spokój, gdyż już wcześniej wrona dodała swoje trzy grosze. Chciałem westchnąć i odwrócić się na pięcie, aby odejść. Nic mnie już tutaj nie trzymało. Miała racje. Tkwiłem tutaj jak kołek, a przecież mogłem ten czas spożytkować zupełnie inaczej. O tysiąckroć przyjemniej. I właśnie w tym samym momencie, w którym ta myśl zakiełkowała mi w głowie, oberwałem śnieżką. O, tak po prostu. Lepki, chłodny puch roztrzaskał mi się o skroń (bo właśnie się ku niej odwracałem) i wpadł za kołnierz. Skrzywiłem się malowniczo. - Szyderstwa i przekleństwa? Zdaje się, że do tej pory działały całkiem nieźle. - Spróbowałem ironizować, chociaż nie mogłem wyglądać poważnie, gdy to mówiłem, gdyż akurat wytrząsałem śnieg z szalika. Uniosłem na nią spojrzenie, teraz już naprawdę się krzywiąc. - Nie mam żadnego kija w dupie. Zaraz Ci to udowodnię. - I bez najmniejszego ostrzeżenia wyprułem przed siebie zamiast sięgać po śnieżkę. Wpadłem na Lilach z zamiarem popchnięcia jej prosto w pokaźną zaspę usypaną w pobliżu ścieżki. Kiedy śnieg wpadnie jej w majtki przestanie być aż tak wojownicza! Igrzyska śmierci uważam za otwarte.
Zaśmiał się, lecz zanotował w głowie, iż Silvia nie chciałaby być powiązana z całym tym wyzwaniem. Był pewny, że ujdzie mu to płazem - no bo co mu zrobi Cherry Eastwood? Pokrzyczy, pokrzywi się, pogrozi paluchem, moooże sprzeda mu mało przyjemnego kuksańca w bok, lecz ostatecznie przecież nie będzie się na niego gniewała po grób, prawda? Szczególnie że nie zamierzał przygarniać pod opiekę tłuczków i z pewnością odda je po paru minutach śmiechów. Skinął jednak głową, dając jej w ten sposób do zrozumienia, że gotów był poświęcić własne ramiona i boki na kuksańce i inne ciosy wymierzone przez Cherry, żeby oszczędzić jej narażenia. Taki dobry z niego chłopak, prawda? A jaki przebiegły! Nie liczyło się dla niego już to, czy wygra, czy nie. Nie miał zamiaru testować w pełni możliwości mioteł, bowiem dobrze już wiedział, że były porównywalnymi i godnymi przeciwnikami. Było jednak coś, czego nie mógł ignorować - to szybko bijące serce, gdy pędził przed siebie. Tnące, lodowate powietrze uderzało go w twarz, mierzwiło włosy na głowie i raniło dłonie zaciśnięte na drążku miotły. Nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że owe sercowe rewolucje nie miały nic wspólnego z prędkością. To ukradkowe spojrzenia w bok na lecącą tuż obok Puchonkę sprawiały, że jego skupienie na trasie rozrzedzało się. Prawie walnął w drzewo! Ostatecznie to Silvia zakończyła "wyścig" jako pierwsza, czego pogratulował jej kilkoma powolnymi klaśnięciami. Cóż miał powiedzieć - umowa sprawiała, iż odnosili podwójne zwycięstwo. Również zsiadł z miotły, po czym rzucił: - Nagroda będzie do odebrania w każdej chwili - mrugnął do niej, a jego usta rozciągnęły się w szerokim, zawadiackim uśmiechu.
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Jeśli chodzi o problemy z opanowaniem swoich loków, Vinci mógłby mu się żalić przez dobre pół godziny, jeśli nie więcej. Całe szczęście, że w większości sytuacji miał w głębokim poważaniu to w jakim są właśnie stanie – skoro były czyste, nie widział potrzeby by w nie ingerować. Podobnie zresztą było z ubraniem. Niektórzy nazwaliby to niechlujnością, on natomiast wolał słowo wolność. Wiązał je tylko w chwilach kiedy tego od niego wymagano albo przeszkadzały mu w wykonywaniu codziennych czynności. I choć noszenia czapki nie lubił w co najmniej równym stopniu, teraz niezwykle żałował, że wzgardził ofiarowanymi przez nią dobrodziejstwami. To nie wygląd jego fryzury, a dokuczliwe zimno sprawiało, że co chwilę strzepywał z siebie płatki śniegu. Gdyby tak matka go teraz zobaczyła... niemalże słyszał jej zirytowany głupotą syna ton głosu. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, z łatwością odnajdując palcami gładką powierzchnię brzozowego drewna. Zabawne, że pomyślał o tym dopiero wtedy, gdy Uzdrowiciel dobył już swojej. Czasem naprawdę zachowywał się jak mugol i, cóż, było mu z tego powodu wstyd. Przyjrzał się prezentowanemu przez Matta ruchowi nadgarstka i rozwarł bezmyślnie usta w chwili gdy ten zaprezentował mu zaklęcie. Nie to, o którym mówili, ale inne. Minęły dobre trzy sekundy nim zrozumiał co właśnie się stało – jego korepetytor właśnie poparzył sobie rękę najprawdziwszym w świecie płomieniem. Jaka była tego przyczyna? Och, no tak. Zakłócenia magii. Cholerne zakłócenia magii. Bo przecież z całą pewnością nie było w tym winy samego Uzdrowiciela. Vinícius zmarszczył brwi, zbliżając się o pół kroku do mężczyzny i jakimś cudem powstrzymał budzący się w nim odruch chwycenia go za dłoń, aby przyjrzeć się temu dokładnie. Na jego słowa zaśmiał się cicho bez cienia rozbawienia i przeniósł spojrzenie, którym omiótł poparzenia na twarz mężczyzny; twarz, która bez wątpienia powinna wyrażać nieco więcej cierpienia, niż mógł właśnie zaobserwować. Jak to możliwe, że nie krzyknął z bólu, a jedynie przymknął powieki, sycząc cicho, dokładnie tak, jak się to robi kiedy dotknie się pokrzywy. – Wszystko w porządku? Najwyraźniej magia spłatała nam figla. – uniósł kącik ust, choć wcale nie był pewien czy potrafi się z tego śmiać. Miał... co tu dużo mówić, ogromny mętlik w głowie. Pewniej ścisnął różdżkę i skinął głową, unosząc ją ku poparzonej ręce. Ponownie spojrzał na dłoń, uwalniając go spod ciężaru przenikliwości brązowych tęczówek. – Wygląda boleśnie. Episkey. – mruknął i nieświadomie zacisnął zęby w oczekiwaniu na efekt zaklęcia. Nie musiał długo na niego czekać, rękę spowiło światło, a już po chwili obrażenia... znacznie się pogorszyły i dodatkowo zaczęła sączyć się z nich krew. Jęknął, widząc jakiego bałaganu właśnie narobił i zamarł w ciszy i bezruchu, nie wiedząc co czynić dalej. Próbować ratować sytuację kolejnym zaklęciem? A co jeśli i ono mu nie wyjdzie, jeśli znów coś zepsuje i dołoży mężczyźnie cierpienia? Spojrzał na swoją dłoń ściskającą różdżkę. I ty chcesz być uzdrowicielem?
Dzielili bardzo podobne problemy, podobne przyzwyczajenia, pasje; poniekąd jednak i tak było zbyt wiele różnic. Wraz z wiekiem przyszła chęć zadbania o siebie - jakby nie było, był (już?) facetem z prawie czterdziestką na karku. Stosunkowo niedawno obchodził swoje własne urodziny, a przynajmniej upływ czasu nie dał o sobie znać w swej bardziej brutalnej formie. Wrzesień. Październik. Listopad. Grudzień. Cztery miesiące, jedna trzecia minęła już. Teraz tylko dwie trzecie, by ponownie uderzyć, lecz tym razem w wiek trzydziestu ośmiu lat; och, jakaż to imponująca liczba. A problemów coraz więcej, poczynając od depresji, a kończąc na próbie samobójczej. Na szczęście otrzymał należne wsparcie, nie musiał zbytnio martwić się o dzień jutrzejszy. Zdawał sobie z tego sprawę, że niektóre osoby mają zbawienny wpływ na jego umysł - i nie inaczej było w tymże przypadku, gdy wreszcie zaznał spokoju, a demony przestały wgryzać się w jego ramię. Czyżby był idiotą o wysokim poczuciu własnej wartości? Tego nie wiedział. Ostatnio podszkolił się z dziedziny zaklęć, aczkolwiek tę rzecz zdołał doskonale zepsuć. Westchnął cicho, gdy poparzenie przeniknęło przez membranę jego skóry, skutecznie powodując poczucie delikatnego bólu. No tak, powinien bardziej okazać swoją własną skruchę, bardziej okazać to, że cierpi, aczkolwiek rzeczywistość była brutalnie inna, pozbawiona większego sensu. Nie wydał okrzyku, nie powiedział, nie przeklinał - jedynie zacisnął mocniej zęby, spoglądając w stronę obrażeń. No cóż, zdarza się, czyż nie? Jakoś przesadnie do tego nie podchodził, zamiast tego zwyczajnie zaproponował w pewnym stopniu lekcję młodzieńcowi, skoro znalazł się kandydat godny polecenia. Tym bardziej, że zepsuł sprawę powiązaną z korepetycjami z Zaklęć; mógł zostać w tej chwili wyśmiany, zapomniany, kompletnie odrzucony na bok, aczkolwiek Vinícius tego nie zrobił, co całkiem dobrze o nim świadczyło. - Tak, w porządku. - powiedział bez cienia skrępowania, będąc chociażby przez chwilę głupcem wędrującym ciemnościach bez większego przewodnika. Jako lekarz powinien wykazać większą dozę zainteresowania swoim zdrowiem - zamiast tego rzucił oczywiście propozycją nauki Uzdrawiania. - Niezbyt. - powiedział na wygląd tej rany. Oczywiście wyglądała niezbyt w porządku, patologia w pełnej swej krasie, muskała umysł uzdrowiciela bez większego problemu. Poniekąd był to objaw chorób, które znajdowały się pod kopułą czaszki, aczkolwiek ostatecznie nie przywiązywał do tego większej wagi; co ma być, to po prostu będzie. Niemniej jednak ostatnio nastąpiły zmiany w jego życiu, więc możliwe, że kiedyś nie będzie duszą zaklęta w maszynie, a stanie się prawdziwym człowiekiem. Kto wie, być może w niedalekiej przyszłości. Obserwował poczynania loczkowego studenta w sprawie własnej rany. Pozwolił sobie tylko na otrzymanie większej ilości obrażeń poprzez fakt zastosowania zaklęcia Episkey. Teoretycznie wszystko powinno pójść w porządku - zakłócenia, niczym drapieżniki głodne choćby padliny, szukały idealnego miejsca na zaznaczenie własnego terenu. Wspaniale - pomyślał, gdy drewniany patyczek Marlowa zamiast pomóc, spowodował, że krew ozdobiła jego dłoń. Pozostawał odrobinę niewzruszony - parę razy poruszył własną dłonią, myśląc nad tym, co należy z nią zrobić. - Najwidoczniej zakłócenia wyjątkowo nas polubiły. - oznajmił, kierując ponownie własną różdżkę w stronę obrażeń. - Episkey. - wypowiedział, pozwolił na to, by rana odeszła w zapomnienie, choć nie wyglądało to nadal zbyt dobrze. Nie przejmował się tym - czar nie obejmował faktu wyleczenia znajdujących się obok oparzeń; poruszył parę razy paliczkami, zastanawiając się, co poczynić dalej. - Spróbujmy na koniec z zaklęciem Fringere. Tworzy warstwę chłodzącą na poparzenia. - oznajmił, pozwalając na to, by młodzieniec jeszcze raz rzucił zaklęcie; czy Matthew Alexander był świadom swojej głupoty? A może był po prostu wyrozumiały? Nie wiedział. - Charakterystyczny ruch różdżki, puknięcie, ale bez dotknięcia, prawidłowa inkantacja: Fringere. - wytłumaczył, mając nadzieję, że to wystarczy - zanim się rozeszli, zanim ich drogi rozłączyły się.
Rzuć kostką!:
1, 2 - po części zakłócenia postanowiły Ciebie ponownie dotknąć, aczkolwiek w łagodniejszej formie. Zamiast działać w przeciwnym kierunku, różdżka zwyczajnie się zablokowała. Całe szczęście, ponowna przyniosła zamierzony skutek; lekcja została zakończona 3 - brawo; udało Ci się za pierwszym razem zażegnać problem powiązany z poparzeniem, odpowiednia powłoka okryła ranę uzdrowiciela. Gratulacje! 4, 5 - z początku doprowadzasz tylko do ponownego pogorszenia stanu mężczyzny. Rzuć jeszcze raz literą! Spółgłoska - na szczęście kolejny ruch dłoni nie pogarsza stanu dłoni mężczyzny. Możesz być z siebie dumny! Samogłoska - niestety, tylko ponownie pogarszasz poparzenie; nie wygląda to zbyt ciekawie. Jeżeli trafiłeś na tę kostkę, uzdrowiciel przez następną fabułę musi mieć odpowiednio zabandażowaną dłoń. 6 - kompletna porażka, ponownie zadajesz wcześniejsze obrażenia! No cóż, to nie jest chyba Twój dzień... Uzdrowiciel jest zaś zobowiązany do odkażenia rany w następnym wątku w celu uniknięcia nieprzyjemności powiązanych z dostaniem się zakażenia do obrażeń.
Oboje byli wygranymi. To z pewnością. Ich zakład miał takie zasady, które pozwalały zarówno jemu jak i jej cieszyć się z wygranej. Tylko że, w tym momencie Silvia kompletnie nie była pewna, czy aby właśnie tego teraz pragnie i chce. Bo przecież, z jednej strony Franklin wydawał się być naprawdę świetnym chłopakiem, na tyle na ile zdołała go do tej pory poznać. Z drugiej jednak strony, wciąż się zastanawiała, czy aby na pewno to w porządku względem jednej osoby. Doskonale wiedziała, kogo ma na myśli, ale nie zamierzała wypowiadać tego imienia głośno. Pewnie dlatego nie zdecydowała się na to, aby od razu podbiec do chłopaka i go pocałować. Czuła się w jego towarzystwie niesamowicie, to musiała przyznać. Jej serce przyspieszało za każdym razem, kiedy tylko o nim pomyślała. Jednak mimo wszystko, podeszła do niego. Delikatnie położyła swą dłoń na jego klatce piersiowej, mniej więcej w tym miejscu, gdzie znajduje się serce. Uniosła głowę do góry tak, aby móc obserwować jego reakcję. -Wiesz co, chyba zachowam sobie tę nagrodę na później. - uśmiechnęła się delikatnie przy tych słowach. Nawet jeśli z nim flirtowała, to kompletnie nie zdawała sobie sprawy z wydźwięku jej własnych słów, ze znaczenia jej zachowania. Wciąż pozostawała nadzieja, że w końcu zacznie odnajdywać się w tym wszystkim, bo teraz stąpała w tym świecie niczym dziecko we mgle. -Muszę wracać już do zamku. Idziesz ze mną? - odsunęła się od niego i uśmiechnęła szerzej, naturalniej. Zarzuciła miotłę na plecy i ruszyła w kierunku skąd przyszli. Czekało na nią jeszcze sporo roboty, ale mimo wszystko, cieszyła się tym, że Franklin postanowił wrócić razem z nią.
Słowa ugrzęzły w gardle; zginęły. Wargi nie poruszyły się w choćby drobnym, ledwie zauważalnym ruchu. Chciał odpowiedzieć - choć milczał. Milczał, jakby w okowach klątwy; nikt istotny, dokładnie. Zbudował swoją osobę na powtarzanych kłamstwach, kłamstwach, w które powoli zaczynał podobnie wierzyć, kłamstwach, którymi karmił jak wprowadzaną trucizną. Dusił się - nadal, chciał uciec tak samo jak pragnął zostać. Chciał odpowiedzieć, tak samo jak pragnął milczeć. Sam był dla siebie największym, przeszywającym lękiem; wielokrotnie umierał podczas doznawanych koszmarów, ilekroć tylko opadły kurtyny powiek. Wiedziała? Nie. Nie wiedziała. Nigdy jej przecież nie mówił. Człowiek jest swoim najgorszym odbiciem lęku. Nie zdołał jednak zareagować. Otępiały, zastygły od melancholii, usypiającej czujność rozsianych zmysłów - wyłącznie zdołał rozszerzyć bardziej swe oczy. Źrenice, strawiły cząstkę błękitu jego tęczówek, kiedy w ułamkach sekund wpatrywał się niemo w wyciągniętą przez Marceline Holmes różdżkę. Kilka uderzeń serca, rozegranych zostało w pędzie, wzmożonym niezwykle rytmie, odbijającym się echem w mięsistych konstrukcjach tętnic. Zostaw - wyrzuciłby, gdyby zdążył. Gdyby zdążył - pomknęłoby również zaklęcie.
- Tak, jasne – burknęła z przekąsem, by zaraz potem wywrócić oczami. Nie obchodziło jej to czy Cassius faktycznie był księżniczką, bo wbrew pozorom – zachowywał się w ten sposób. Zresztą, kto normalny nie gwiazdorzył? Nawet Lilah miała tendencję do tego, by poddawać się iluzji chwili i dominować w towarzystwie, które bezsprzecznie zdawało się być nudne. Tutaj trafił swój na swego i pojedynek zdawał się być nader równy. - Nie masz, a to ciekawe… – powiedziała z rozbawieniem i raz jeszcze wykonała ten charakterystyczny dla siebie ruch tęczówkami. Była zniesmaczona, zirytowana, a zarazem pociągała skutecznie za sznureczki, co jak widać było niebywale widoczne. Pisnęła wściekła, gdy wepchnął ją w zaspę i zaczęła się rzucać jak mała wesz, byle ją puścił. Wbijała paznokcie w jego ramiona, rzucała śnieg, by ten trafił w twarz Swansea, ale wydawało się, że jest to zbyt trudne, bo nadal był silniejszy. - Puszczaj mnie!
Nie mogła go dręczyć. Nie miała prawa, by dopytywać, dlatego też odpuściła tkanie kolejnych słów, które zmuszałyby go do szczerości. Znała Daniela. Widziała, że ta sprawa zatruwa jego żyły, wypełnia je szczelnie jadem, a przecież – dopiero go o d z y s k a ł a; czyżby? Nigdy nie należał do niej. Uniosła różdżkę mimowolnie do góry, a zaraz potem wyszeptała jedną z inkantacji, gdy to w międzyczasie zdążyła przylgnąć do ciała profesora. Fumos. Czarny dym zakrył ich kurtyną oniryczności, dał iluzję poczucia bezpieczeństwa, a zarazem dewastowała emocjonalny dystans. Dłonie Holmes znalazły się ponownie na torsie Bergmanna, zaś usta w nieprzyzwoitej bliskości musnęły jego wargi; przechodząc w nutę namiętnego pocałunku, którego pragnęło jej serce. - Może to pożegnanie – szepnęła, zachowując resztki zdrowego rozsądku. Nie mogła wszak skazać ich na pośmiewisko, a tak? Kiedy ciemna chmura zniknęła, Marceline tkwiła znów w swoim miejscu, pozostając obcą dla wścibskich spojrzeń. - Powinnam już iść.
Kostki: 2
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie spodobało mi się to jej wywracanie oczami, ale byłem jeszcze w stanie je zignorować. Jak najbardziej byłem tą złotowłosą, do której się przyznawałem. Nie godziło się przecież, aby ktoś taki jak ja zachowywał się dokładnie tak, jak setki innych ludzi. Byłem od nich lepszy, zdecydowanie ważniejszy i grunt to świadomość własnej wyjątkowości, bez tego ani rusz. A skoro już mowa o ruszaniu się… wystarczył mi pretekst. Nigdy nie potrzeba mi było czegoś więcej, aby wdrożyć w życie plan zemsty i o ile wepchnięcie Lilah w zaspę nie miało być jedynie czystą złośliwością, a także formą zabawy, jej zachowanie świadczyło o tym, że zdecydowanie nie spodziewała się, iż jej działania dadzą takie skutki. Fatalne dość dla jej garderoby, dla psychiki pewnie także, chociaż nie do końca to pojmowałem. Kto nie chciałby, żebym wrzucił mu śnieg za kołnierz, no? - Nie ma mowy! - Odkrzyknąłem, starając się utrzymać ją pod sobą, chociaż wcale nie było to takie proste. Sorensen miotała się jak po zażyciu dopalaczy i ostatecznie zdecydowałem, że bezpieczniej dla mnie będzie, jeżeli faktycznie ją puszczę. Zanim jednak to zrobiłem, wrzuciłem jej trochę śniegu za bluzkę. - Proszę bardzo - odpowiedziałem, nie ryzykując dalszego nachylania się nad nią z obawy przed jakimś dzikszym ruchem głowy, którym nabiłaby mi guza. - Nie sądziłem, że jesteś taka wojownicza. - Gryfonka MUSIAŁA docenić fakt, że powstrzymałem język. Nosz dalsze słowa same cisnęły mi się na język, a mimo to postanowiłem zachować je dla siebie. Aluzja do jej życia seksualnego nie byłaby szczególnie na miejscu, a przecież takie pieprzne żarty zawsze najbardziej mi się podobały. Cholera, czy Swansea w końcu dorasta?
Poddawał się zaskoczeniu. Poddawał się - rozszalałym emocjom, uchodzącym w namiętnym spotkaniu dawno niesmakowanych warg. Przelewane sekundy, gnały wręcz nieuchronnie, boleśnie raniąc; tumany dymu, rozproszyły się wkrótce, niesione w objęciach wiatru. Pragnął jej; pragnął nadal; pragnął niemalże szaleńczo. Nie zerwał jednak milczenia, przejęty i przytłoczony od uczuć; otępiały - zabłądził wśród labiryntu wspomnień, bombardujących czaszkę. Niezwykle bolesna świadomość wbijała się niczym sztylet - uświadomił sobie obecność nieuchronnego dystansu, nieproszonego gościa, który bezwzględnie dusił ich oddalone sylwetki; o wiele bardziej odległe w czystej przenośni, niż w zwykłym, fizycznym owego słowa znaczeniu - naznaczonym przez konwenanse. Dwa słowa, cisnęły się na spierzchnięte od zimna usta. Nie odchodź. Nie umiał odrzec; nie umiał rozchylić warg. Powinna już się oddalić - racja, bezsprzeczna racja. Zatrzymał się więc, spoglądał, chciał odprowadzić ją wzrokiem - nie zadrżał, wyłącznie zastygnął, w nieuchronnym milczeniu jak rzeźba, niczym stały element, wpisujący się w przystrojoną od bieli krajobraz. Fragment - który już zawsze, przy każdym z jej uczynionych powrotów, będzie wciąż tutaj czekał. Na nią. Wyłącznie na nią.
Nie dowierzała, że to zrobił. Łudziła się, że odpuści, że da jej spokój, ale nie. Musiał postawić na swoim, dlatego też Lilah z nim walczyła. Nie ulegała, wręcz przeciwnie. Dawała mu odczuć, że to już koniec i nie ma z nią szans. Ani teraz – ani kiedykolwiek wcześniej. - Jesteś idiotą – warknęła przez zaciśnięte zęby, kiedy to próbowała raz po raz wygrzebać spod materiału bluzki śnieg. Czuła jak chłód przeszywa jej kruche ciało, dlatego też irytacja wzrastała, kiedy to spojrzenie oczu Islandki osiadło na twarzy ślizgona. - Zapłacisz mi za to – powiedziała spokojnie, acz z wyczuwalną nutą drwiny, po czym ulepiła śnieżkę i rzuciła nią w stronę chłopaka.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Podobała mi się jej zażartość, lecz w pewnym momencie coś jakby pstryknęło mi w głowie. Pozwoliłem jej uciec spod siebie i wstając, otrzepałem kolana z wilgotnego śniegu, jaki zdołał już przemoczyć mi ubranie. - Ale z ciebie jest jednak głupia owca, Sorensen. - Stwierdziłem, malowniczo się krzywiąc, gdy dostałem śnieżką prosto w pierś. Jednym ruchem odgarnąłem płatki przyklejone do płaszcza, a następnie ująłem różdżkę. - Zupełnie nie umiesz się bawić. Po co zaczynałaś, skoro teraz masz minę jak kot wrzucony do wanny pełnej wody? - Zapytałem, czując jak dobry nastrój ucieka ze mnie niczym powietrze z przekłutego balonu. Nie miałem pojęcia po co wchodziłem w tę dziwną grę, skoro teraz czułem się jak ostatni głupiec. - Silverto. - Wycelowałem różdżkę w Lilah, aby w akcie pojednawczym wysuszyć te jej mokre szmaty. Mój wzrok jednak wyraźnie wskazywał na to, że w tym momencie skończyła się dobroć Cassiusa Swansea. Nie ma nic delikatniejszego od męskiej dumy.
Tęsknota zdawała się zalewać drobne ciało Marceline, kiedy raz po raz kosztowała warg Daniela. Eskalowała ten moment, pozwalała emocjom przejąć kontrolę nad jej ciałem, a to tylko dlatego, by raz jeszcze poczuła, że do niego należy; czy na pewno tak było? K o n i e c. Przykra rozłąka nastała zbyt szybko, a rudowłosa musiała ukoić feerię uczuć, która paraliżowała jej ciało. Obserwowała mężczyznę, by zaraz potem pozostawić go samego. Chowała się pod kurtynę zmroku, naiwnie wierząc, że niebawem znowu ujrzy go, bez zbędnych ograniczeń.
Była zła, a on nadal tego nie rozumiał. Obserwowała zachowania Cassiusa, aż wreszcie pozwoliła mu na to, by wysuszyć jej ubranie. Oddychała powoli, lecz trwało to raptem kilka chwil, aż wreszcie nie wypuściła powietrza ze świstem. - Ja po prostu nie mam tyle siły co ty i czuję się przytłoczona takim obrotem spraw, to nie fair - wydukała na jednym wydechu. Miała nadzieję, że ślizgon to zrozumie, lecz nie mogła być tego pewna. - Pomóż mi - powiedziała i wyciągnęła dłoń. Liczyła, że zna zasady bycia mężczyzną.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Byłem na nią wściekły. Czułem się zbity z tropu jej zachowaniem, co potęgowało u mnie poczucie niesprawiedliwości. Byłem humorzasty i podczas kontaktów ze mną warto było brać poprawkę na to, że nie zachowuje się jak przeciętny człowiek. Ale Lilah też nie wydawała się do końca normalna. Jej nagła zmiana nastroju od takiego klasycznego wkurzenia do ofiary wymagającej pomocy sprawiła, że pomiędzy moimi brwiami pojawiła się leciutka zmarszczka. Bardzo chciałem odwrócić się na pięcie i odejść. Tyle, że kiedy powiedziało się już A, wypadałoby dodać także B. Nic nie powiedziałem, ale podałem jej rękę, aby pomóc jej wstać ze śnieżnej zaspy, w której wylądowała. - Ufam że do domu trafisz już sama. - Zacisnąłem wargi, posyłając jej pełne poirytowania spojrzenie. Jej wyjaśnienia wcale nie rozbroiły moich humorów. Ba, sprawiły, że zupełnie nie zwróciłem uwagi na ewentualne emocje, jakie mogły towarzyszyć uściśnięciu jej dłoni. Cofnąłem rękę i odszedłem w stronę zamku, ponownie odgradzając się od świata szkicownikiem.
zt
Vinícius Marlow
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 170,5 cm
C. szczególne : krzywy zgryz, dużo pieprzyków, w tym nad górną wargą. Tatuaż na karku, kolczyk w lewym uchu, spora blizna w prawej pachwinie. Na jego ramieniu zwykle siedzi elficzka
Coś było z nim nie tak. Coś musiało w nim nie grać skoro, będąc poparzonym, oznajmiał mu, że wszystko jest w porządku. Vinícius był jednak za bardzo zdziwiony, aby teraz się nad tym zastanawiać, a w szczególności wysnuwać niepozbawione sensu wnioski. Ba, nawet wyławianie słów z odmętów skłębionych w głowie myśli zdawało się dlań teraz balansować na granicy niemożliwego. Psuli rzucane przez siebie czary tak jakby brali udział w konkursie na najbardziej spartaczone zaklęcie. Kto wygrywał? Ten, który zamiast niewinnego niebieskiego płomyczka oparzył sobie dłoń najprawdziwszym ogniem, czy może ten, który nie potrafił naprawić prostej rany, choć uzdrawianie było dla niego najważniejszą umiejętnością jaką mógłby się nauczyć? Na nic spędzane nad książkami dni i noce, na nic zajęcia i warsztaty – oto poległ na najzwyklejszym pod słońcem episkey, sprawiając, że ktoś przez niego cierpiał. Śniade policzki pociemniały, pokrywając się rumieńcem wstydu, tego najgorszego, najmocniej palącego. Zacisnął zęby na wardze, nie mając w sobie odwagi aby spojrzeć mu w oczy. Co mógłby w nich zobaczyć? Złość? Rozczarowanie? Odbicie fizycznego bólu? Nie znał go, nie potrafił wywnioskować jak zareaguje. Spodziewana bura jednak nie nadeszła. – Tak mi przykro, nie wiem jak to się stało, ja... – ugryzł się w język nim na dobre wplątał się w labirynt tłumaczeń. Starczy. Słowem niczego nie naprawi, zresztą Matthew zaleczył się już sam. Westchnął cicho i ponownie podniósł różdżka. Lekcja się jeszcze nie skończyła, choć wyciągnął z niej już pewną naukę. – Fringere – wypowiedział w taki sposób, jak przed chwilą pokazał mu Uzdrowiciel i wykonał przy tym odpowiedni ruch ręką. Nie wydarzyło się nic. NIC. To nie tak, że działanie zaklęcia było niewidoczne dla oka, wyraźnie czuł, że magia nie znalazła ujścia. Wypowiedział w myślach wiązankę przekleństw i ponowił próbę, tym razem odnosząc sukces. Czy czuł ulgę? Nie. Palący wstyd, rozczarowanie i złość na samego siebie nie pozwalała mu cieszyć się z ostatecznego powodzenia. Zakłócenia, czy nie – nie mógł ryzykować, że mimo najczystszych intencji będzie krzywdził ludzi, którym pragnie pomóc. Będzie musiał to przemyśleć. Pożegnał się z Mattem i czym prędzej ruszył do zamku. Wszak najlepiej myślało mu się kiedy grał...
Julia westchnęła lekko i przewróciła oczami, gdy przyjaciółka bawiła się wystającymi spod czapki włosami. Słysząc pytanie, zmarszczyła brwi w chwilowym zamyśleniu.
- Nie mam pojęcia. Poszłam do salonu podciąć tylko grzywkę, ale fryzjerka powiedziała, że krótsze włosy dodałyby mi charakteru. No i koniec końców wyglądam jak muchomorek – Uśmiechnęła się szeroko. Może i nowa fryzura dodała jej charakteru, ale nie do końca pewna, czy taki efekt chciała osiągnąć.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy Fredka zaczęła podzielać jej entuzjazm dotyczący miotełek. - Wstyd się przyznać, ale zasnęłam, wtulona w tę cholerną miotłę. Chyba faktycznie muszę sobie kogoś znaleźć – zarechotała, przypominając sobie pobudkę w leśnej chatce i zdziwienie wywołane towarzystwem czerwonej „Błyskawicy” Bułgarskiego pałkarza.
- Niech no pomyślę. Islandia, Szwecja, Słowacja, Rumunia, Grecja, Włochy, Francja i Hiszpania. Chciałam jeszcze odwiedzić Lizbonę, ale nie miałam już czasu, bo musiałam wrócić do Londynu na mecze.
Czując, jak zimno przenika przez grube rękawiczki, wygrzebała różdżkę i rozgrzała zmarznięte dłonie za pomocą fovere. - Will był świetny. Prawdziwy twardziel. Sarkastyczny, surowy, pracowity. Na nic się nie skarżył, a miał na co. Przez chwilę się nawet myślałam o tym, żeby zaniechać podróży i po prostu zostać z nim – przyznała szczerze i spochmurniała na chwilę. Choć już na nowo wpadła w trybiki szkolnej machiny, a jej uwaga skupiona była na lekcjach i treningach, to nie było dnia, aby chociaż przez chwilę nie pomyślała o sympatycznym Islandczyku. – No ale było minęło. A jak twoje poszukiwania kogoś do zabawy?
***
Biegły przed siebie jak dwie szalone sarenki, walcząc co jakiś czas z grawitacją i starając się nie wylądować tyłkiem na zimnej ścieżce, ale w końcu im się udało! Julia stanęła pod słynnym drzewem i wlepiła orzechowe spojrzenie w czarnego ptaka, siedzącego na jednej z gałęzi.
- Myślisz, że faktycznie potrafi przewidywać przyszłość? – zapytała, i niespodziewanie się pobudziła, jak to mają w zwyczaju osoby, które sobie przypomniały o czymś ważnym. – W ogóle, stara! Twoja wróżba z baru u Irka. Spełniła się! Jak odlatywałam z Islandii, to akurat strzelały gejzery, a po powrocie do Hogwartu, miałam nieprzyjemne starcie z Arlą, której odjebało. Wciąż czekam na spełnienie ostatniej z przepowiedni, ale powiem ci Fredzia, że jestem pod wrażeniem. – Poczochrała Puchonkę po głowie, przekrzywiając już i tak krzywą menelską czapkę. - A tak swoją drogą. Ta laska z Twoim ziomkiem to właśnie siostra Callahana.
Z rozmyślań o bracie wyrwało ją głośne krakanie tuż nad jej głową. Podskoczyła zdziwiona, ale kiedy zorientowała się, że dźwięk wydała wrona, powoli strach zaczął ją opuszczać. Jednak ta wrona wydawała się jej zupełnie inna, niż te wszystkie, które mijała dzisiaj w miasteczku. Patrzyła się na nią, w taki sposób jakby mogła zajrzeć w głąb niej i wydobyć jej wszystkie sekrety i uczucia. Natychmiast odwróciła wzrok ponownie przerażona. Szukała ścieżki, którą musiała tutaj przyjść, ale przez rozkojarzenie, każda z nich wyglądała tak samo, a dziewczyna nie pamiętała, z której strony przyszła. Tymczasem wrona ponownie zaczęła krakać przeraźliwie głośno. "Nie, naprawdę nie mogłam się zgubić w lepszym miejscu" zauważyła sarkastycznie. Usiadła na kamieniu, zastanawiając się jakim cudem mogła zabłądzić w tak dobrze znanej okolicy i bezskutecznie próbując przypomnieć sobie w jaki sposób się tutaj dostała. Jednak krakanie wrony bardzo skutecznie uniemożliwiało jej skupienie się.
- Możesz przestać?! - co dziwne wrona natychmiast posłuchała. Przeleciała na drzewo rosnące idealnie na przeciwko siedzącej dziewczyny i ponownie zaczęła się w nią wpatrywać. Marie nie potrafiła oderwać od niej wzroku. Te oczy tak bardzo przypominały jej ludzkie oczy... I właśnie w tym momencie przyszło olśnienie. Mniej więcej rok temu, usłyszała rozmowę młodszych uczniów, która bardzo ją zaintrygowała. Chodziło mianowicie o legendę, właśnie o starej wronie zamieszkującej jedno z drzew w Hogsmeade. Według najstarszych czarodziei zamieszkujących urokliwe miasteczko przy Hogwarcie, wrona ta to sędziwy, stary czarodziej, właśnie pod postacią zwierzęcia. Ludzie często szukali jej, aby zadać jej jakieś pytanie, ważne czy raczej nie to już zależy od czarodzieja, ale wierzono, że posiada ona wróżbiarskie zdolności. Teraz kiedy Marie sobie o tym przypomniała, wydawało jej się to co najmniej śmieszne. Nie do końca wiedziała czego się spodziewała, ale zwykle wyglądająca wrona, oczywiście pomijając jej nietypowe, ludzkie oczy, była niemal nierozróżnialna od innych przedstawicieli jej gatunku.
"Co by odpowiedziała, gdybym zapytała ją o Timothée?" Niemal nie mogła się powstrzymać. Po chwili jednak parsknęła śmiechem. Siedzi zgubiona na kamieniu w towarzystwie być może magicznego ptaka, powoli robi się ciemno, a jedyne o czym ona potrafi myśleć to czy nie zapytać może tej wrony o brata. Jednak to może wcale nie taki zły pomysł? W zasłyszanej legendzie mówiło się również, że tylko nieliczni natrafiają na starą wronę. Może jeżeli los w pewien sposób się do niej uśmiechnął warto spróbować?
- Choć więc tutaj - zwróciła się do ptaka. Ten natomiast jak na zawołanie sfrunął z drzewa i przysiadł na kamieniu obok. Marie coraz bardziej upewniała się, że wrona, którą spotkała może być czarodziejem zmienionym w ptaka. Pytanie tylko, czy naprawdę posiada wróżbiarskie umiejętności. - Powiedz mi w takim razie, czy znajdę brata? - Wrona widocznie się wahała, jeżeli w ogóle można tak powiedzieć o zwierzęciu. Po chwili oczekiwania powoli, aczkolwiek znacząco pokręciła przecząco głową. Momentalnie dobry nastrój dziewczyny zniknął. Wstała i niewiele myśląc wybrała jedną ze ścieżek, według niej mogących prowadzić do zamku. Nie wiedziała co miała o tym sądzić. W końcu to tylko wrona, ale przecież nierzadko słyszało się staruszków, a nawet studentów, rozpowiadających, że przepowiednie wrony sprawdziły się i w ich wypadku. Marie nawet nie dopuszczała do siebie takiej możliwości, że może już nigdy nie zobaczyć brata. Ale w końcu to była tylko wrona, więc co ona mogła wiedzieć, racja?