Chociaż cała sieć sklepów z eliksirami rodu Dear składa się z kilkunastu sklepów (większość znajduje się w Wielkiej Brytanii, ale są również placówki zagraniczne) to sklep w Dolinie Godryka jest poniekąd główną siedzibą firmy - ma on najszerszy asortyment ze wszystkich sklepów i właśnie tutaj znajduje się magazyn. Często kręci się tutaj również zarządzająca sklepem Victoria Dear i inni członkowie rodziny. Eliksiry są sprzedawane w pięknych, ręcznie wykonywanych flakonach.
Podana w spisie cena dotyczy jednej porcji eliksiru!
Można tu zakupić wszystkie eliksiry zwykłe oraz eliksiry lecznicze proste oraz wczesnoszkolne (bądź składniki do nich) ze spisu eliksirów, które mają przypisaną cenę i nie są zakazane.
Istnieje również możliwość zamówienia eliksiru przez sowią pocztę. Eliksiry, których nie znajdziesz w asortymencie, są dostępne na życzenie (konieczna gra albo wymiana listów z pracownikiem) Cena eliksiru przyrządzanego na zamówienie zależy od wielu czynników, jednakże zazwyczaj wynosi ona od 10g do 70g, w przypadku trudnych eliksirów może sięgać nawet do 300g.
Przed wyjściem z pracy zakupiłem składniki do dwóch kociołków eliksiru wiggenowego ze zniżką pracowniczą. Odpowiednia suma galeonów już znajduje się w kasie. List zostawiam do uzupełnienia firmowych rozliczeń.
Dzwoneczek nad drzwiami zwiastował pojawienie się klienta… persona nie byle jaka bo wiekowa. Sądząc po liczbie zmarszczek na twarzy musiała mieć około stu trzydziestu lat. Prędkość chodu nie była większa niż ta godna zaspanego dwulatka. Sylwetka lekko przygarbiona, żylasta dłoń oparta o bogato zdobioną laskę, która mogłaby być warta kilku pensji podrzędnego sprzedawcy, a na palcach dwa pierścienie - jeden rodowy z pieczęcią Fairwyn. Jesienna tiara krzywo leżała na srebrnych włosach upiętych w uroczego warkocza. Czarne korale na szyi… pochłaniały leniwie świecące promienie słońca, które zniknęły wraz z zamknięciem się drzwi. Powłóczysta czarodziejska granatowa suknia sunęła falbanami po kamiennej podłodze. Oczy ciemne, lekko przymrużone spod niewidzialnych rzęs spoglądały przed siebie, gdy pokonywała drogę do kontuaru przy którym należało złożyć zamówienie - bądź je odebrać. Kobiecinka wydawała się jakby miał zmieść ją wiatr. Równie dobrze wystarczyłoby tknąć palcem jej policzek a rozsypałaby się w proch. Odezwała się… a głos miała donośny, wyraźny lecz ewidentnie starczy. - ZAMÓWIENIE PROSZĘ.- podniosła torebkę zrobioną chyba ze skóry jakiegoś nienaturalnie pięknego białego stworzenia. Podniosła ciemny wzrok na osobę przed sobą. Nie była pewna czy to chłopak czy dziewczyna bo nie założyła okularów, które na długim łańcuszku dyndały na wysokości jej klatki piersiowej. - NUMER DWADZIEŚCIA OSIEM ZET PROSZĘ.- dosyć głośno - najwyraźniej niechcący - położyła torebkę na kontuarze i drżącymi palcami próbowała odpiąć torebkę… a miało to zająć wieki.
Stukot do drzwi zaplecza, gdzie warzył podczas pracy zamówienia, nie był czymś dla niego codziennym. Tego dnia, jeden z nowoprzyjętych ekspedientów wszedł ze zrezygnowaną minął, informując Benjamina, że do lokalu przyszła kobieta, prosząc głośno o zamówienie, którego nie mógł znaleźć w księgach. To sprawiło, że postanowił zgasić ogień pod kociołkami z zaczątkami wywaru słodkiego snu, którego zapasy dzisiaj miał uzupełniać. Wstał od stanowiska, zastanawiając się gdzie w takich momentach są właściciele, których od kilku zmian nie widywał. Westchnął ciężko, ponieważ bardzo dobrze wiedział, że pod ich nieobecność, to on będzie musiał obsłużyć klientkę z którą najwyraźniej mieli mały problem. Po kilku minutach, stał już obok ekspedienta za ladą, ponownie przeglądając wcześniej wspomniane księgi. Musiał się upewnić co do słuszności jego słów, bo choć nie podejrzewał go o kłamstwo, przeoczenie mogło zdarzyć się każdemu. Również starszej, eleganckiej pani stojącej po drugiej stronie lady. Przerzucenie kilku kartek wystarczyło by stwierdzić, że choć numer zamówienia się zgadzał, to dopisek literowy już nie. Popatrzył pobłażliwie na współpracownika, po czym z wyuczonym do pracy uśmiechem, spojrzał na klientkę. - Nazywam się Benjamin, pomogę w sprawie pani zamówienia. - przedstawił się, jak to miał w obowiązku każdy pracownik zanim zacznie obsługiwać klientów. Bazory był pewien, że był to sposób Dearów na późniejsze ustalenie kto zawinił podczas pracy, jeśli zdarzyłaby się reklamacja. - Zamawiała pani cztery fiolki Nopuerunu, prawda? - pytał, chcąc upewnić się co do poprawności odnalezionego w księgach zamówienia. Nie wiedział w jakim stanie jest słuch starszej kobiety, dlatego wysławiał się wyraźniej niż zwykle, gdy nie musiał zważać na idealny brytyjski akcent. Czekał chwile na potwierdzenie bądź zaprzeczenie wypowiedzianych przez niego słów, a gdy otrzymał odpowiedź, kontynuował formalną rozmowę z klientką, którego wymagano by mógł wydać wcześniej zamówiony eliksiry. - Proszę podać mi potwierdzenie złożenia zamówienia. - mówił życzliwie, nie sugerując zaistniałego problemu kobiecie. Drobne firmowe kartki z pieczęcią i podpisem przyjmującej zlecenie i płatność były codziennością dla sprzedawców. Nie tęsknił za tym aspektem pracy u Dearów z którego udało mu się uwolnić wraz z rozpoczęciem się wakacji.
Ktoś coś mówił do Lady Bernadetty Fairwyn lecz mamrotał na tyle cicho, że jedynie uśmiechała się i kiwała głową licząc, że nie zadaje jej żadnego pytania. Czekała na zamówienie, na moment umykając myślami do swoich wnuków i planów sztucznego wypchania zwłok niedawno przywiezionej akromantuli. Będzie w sam raz jako spetryfikowana rzeźba na jej grobie. Zaraz to pojawił się ktoś jeszcze więc pospieszyła by założyć okulary o grubych denkach. Liście na jej tiarze poruszyły się i wyłonił się z nich lisi pysk o sztucznie wypchanych oczach. Od teraz łypał na rozmówcę martwym wzrokiem. - SŁUCHAM, KOCHANIUTKI? CO POTRZEBA?- zapytała, w ogóle nie rejestrując jego imienia ani wymiany uprzejmości. Ten też mówił cicho pod nosem - cóż za młodzież! - POPROSZĘ ZAMÓWIENIE DWADZIEŚCIA OSIEM ZET. TO TEN Z MOSMORTIS.- uśmiechała się dobrotliwie niczym kochana babuleńka nakładająca na talerz dodatkową porcję ciasta dyniowego. Tym bardziej złowroga nazwa eliksiru w jej ustach brzmiała dziwnie… nikt wszak nie mógł wiedzieć, że najzwyczajniej w świecie przejęzyczyła się i miała na myśli Morphius, będący zupełnie czym innym niż to, co powiedziała. Odpięła zakładkę torebki i drżącymi rękoma próbowała wyciągnąć ze środka odpowiedni kwitek. Nie było to proste więc wysypała większość rzeczy na blat… a sądząc po ilości breloków, znaczków, kluczyków, małych laleczek vodoo, igiełek, nici, dropsów, voucherów, karnetów, broszurek, ulotek, listów, które wytoczyły się na kontuar… torebka była potraktowana zaklęciem zmniejszająco - zwiększającym. Jedną dłonią - wszak drugą podpierała się o laskę - zaczęła przesuwać karteczki szukając tej odpowiedniej. - PRZEPRASZAM KOCHANIUTKA, ZARAZ POSPRZĄTAM. GDZIE JA TO MAM?- mówiła głośno bo nie słyszała swojego głosu. Pochyliła się nad blatem, poprawiła okulary na nosie i przesuwała karteczki. Wiele z nich najwyraźniej zostało jej wciśniętych bo raczej nie mogła być zainteresowana jogą na latających dywanach czy peelingu z ognistych alg.
Słysząc jak głośno kobieta wypowiada każde słowo, był pewny, że przydałaby się jej wizyta u odpowiedniego uzdrowiciela w św. Mungu, a nie w sklepie z eliksirami. Gdyby to było na miejscu, pewnie pozwoliłby sobie znowu na ciężkie westchnięcie, ale skoro kobieta stała tuż obok, musiał się powstrzymać. W duchu postanowił, że będzie mówił głośniej niż zazwyczaj, dostosowując się do rozmówczyni, choć... zdecydowanie nie leżało to w jego naturze. Dla niego każda głośniejsza wypowiedź była tak przyjemna jak tłuczenie szkła o porcelanowe kafelki. Nawet ta niedawna, wydobywająca się z wąskich, pomarszczonych ust staruszki. - Proszę powtórzyć z jakim eliksirem? - nie wierzył, że którykolwiek z pracowników przyjąłby tak nierozważne zamówienie. Nie to, by sobie z nim nie poradzili. Bazorego nie zdziwiłoby nawet gdyby Dearowie takie zlecenia przyjmowali po godzinach pracy za zamkniętymi drzwiami zaplecza. Oparł się obiema rękami o blat, gdy kobieta zaczęła wyjmować najróżniejsze przedmioty ze swojej torebki. Było ich bez liku, każdy ciekawszy od wcześniejszego i gdyby nie formalny charakter spotkania, może nawet znalazłby w sobie nieco więcej zaangażowania by zapytać po co kobiecie te wszystkie bibeloty. Tak jednak miało się nie stać. Doskonale wiedział, że jako pracownik nie powinien wprowadzać klientów w zakłopotanie. - Jakoś mogę Pani pomóc? - zapytał z grzeczności, choć wewnętrznie wiedział, że był to krok w sam środek bagna. Młody ekspedient, który do tej pory stał cicho jak mysz, teraz również zaoferował swoją pomoc starszej kobiecie. "Rychło w czas" - pomyślał niechętnie Benjamin, zapamiętując, by kolejnym razem nie wychylać na jego prośbę nosa z zaplecza, choćby się paliło i waliło. Ostatecznie widząc, że to młodszy chłopak pomagał przy przeglądaniu przeróżnych papierów, które posiadała w swojej torebce kobieta, ponownie wrócił wzrokiem do ksiąg. Najwyraźniej nowy pracownik musiał wprowadzić istny chaos, we wcześniej skrzętnie prowadzonych zapiskach. Dla pewności przejrzał zamówienia z ostatnich dwóch stron, które jeszcze nie zostały nikomu wydane, po czym zajrzał do szuflady pod ladą sklepową, by pobieżnie dopasować oznaczenia do tego, co tam się znajdowało. Przy odrobinie szczęścia, może uda się młodemu Bazoremu odnaleźć zamówienie starszej pani.
Teraz usłyszała wyraźnie słowa chłopca, który wyglądał tak uroczo, aż chciałoby się chwycić między palce jego policzki i ofiarować mu na upominek wypchanego zwierzaczka. - MORSOMORTIS, CHŁOPCZE. DWADZIEŚCIA OSIEM ZET.- biedaczek, taki młody a już niedosłyszał? Przecież mówiła bardzo wyraźnie i dobitnie, wnuki nie narzekały na problem z komunikacją. Spokojnie szperała wśród swoich rzeczach, korzystając z pomocy sprzedawcy poprzez wręczanie mu papierków do wyrzucenia. Uśmiechała się wciąż tak miło, choć parę akcentów jej ubioru mogłoby wzbudzać niepokój. - MÓGŁBY PANICZ POTRZYMAĆ? DZIĘKUJĘ. - podała Benajminowi swoją tiarę - ciężką - z martwym lisim łbem. Dzięki zrzuceniu balastu mogła w końcu odnaleźć odpowiedni kwitek. Wręczyła chłopcu całkiem dobrze zachowany papierek. Ten znowuż został podpisany przez jednego z Dearów i potwierdzał, że zamówienie zawierało kilka eliksirów… MOSMORTIS tam nie było, a Morphius. Do tego jeszcze kilka, w tym dwa niezbyt legalne - wszystkie z wyższej półki, sowicie opłacone. Dopisek mówił jasno, że została również opłacona wszelka gwarancja prywatności… rok temu. Znowuż dane na kwitku nie były adresowane na Bernadettę Fairwyn a na kogoś innego z jej rodu. Chaos w zamówieniu, na kontuarze i w samej formie komunikacji nie sprzyjał sprawnemu obsłużeniu klienteli. - POPROSZĘ JESZCZE UWARZYĆ MI AMORTENCJI KAPKĘ. NA JUTRO, DOBRZE? - uśmiechnęła się, będąc przekonaną, że wszystko się z wszystkim zgadza i nie ma w niczym żadnego problemu.
Słysząc ponownie nazwę śmiertelnej trucizny, tylko bardziej uśmiechnął się pod nosem. Nie był to uśmiech kpiący, na niego nie mógł sobie pozwolić przy klientce. Wewnętrznie jednak czuł się rozbawiony tym, że starsza pani mogła być tak pewna swojego niecodziennego zamówienia. Gdyby jego kreatywność była śmielsza, mógłby sobie wyobrażać starszą panią robiącą cukierki na Halloween dla dzieci z tym właśnie eliksirem w roli głównej. Na pewno zrobiłaby psikus im, a jeszcze większy rodzicom. Otrzymując do potrzymania paskudny kapelusz z lisem, czuł się nieco nieswojo. Był pewny, że martwe oczy rudego zwierzęcia, patrzą na niego oceniająco. Co prawda, wolał takiego futrzaka niż gdyby żywy teraz na nim wisiał, jednak to nie sprawiało, że miał większą ochotę trzymać tiarę w rękach dłużej niż to konieczne. Widząc, że mimo wszystko jego "pomoc" przyniosła efekty w postaci znalezionego kwitka, odetchnął z ulgą. Wymienił z ekspedientem dokument potwierdzający zamówienie z kapeluszem kobiety, sądząc, że doskonale poradzi sobie z przekazaniem go kobiecie w odpowiednim momencie. Lista eliksirów zapisana przez właścicielkę sklepu była imponująca. To miało być kluczem do rozwiązania problemu. Ponownie spojrzał do szuflady, by ostatecznie wyciągnąć z niego długie, prostokątne, płaskie pudełko wyłożone w środku ciemnozielonym jedwabiem. W nim za przeźroczystym wiekiem, leżało dwanaście fiolek, każda starannie opisana. Wśród nich nie widział żadnej, która wyszłaby spod jego ręki, ale sądził, że to zamówienie mogło być, na życzenie klientki, warzone przez samą właścicielkę sklepu. Uważnym spojrzeniem, upewnił się, że wszystkie zgadzają się z notatkami z kawałka pergaminu, po czym przesunął je w stronę kobiety. - Oto pani zamówienie. - oznajmił, będąc pewnym, że tak w istocie było. Mówił serdecznie, w końcu to nie była wina starszej pani, że nastąpił błąd w zapiskach znajdujących się w księgach. Kartkę przekazaną przez starszą kobietę schował do księgi w miejsce, gdzie zostało źle wpisane zamówienie. Słysząc kolejne zamówienie, zerknął znacząco na ekspedienta, który powinien zając się jego przyjęciem. Widząc jednak jego zakłopotanie, postanowił zrobić to samemu. Przekartkował księgę do miejsca z odpowiednią datą, notując słowo "Amortencja" w należytej kolumnie. - Oczywiście. Pani godność? - mówił tak, by kobieta mogła go zrozumieć, nie zapisując zamówienia na osobę, która została wcześniej wymieniona. Miał obowiązek nie sugerować się takimi zbieżnościami. Oczywiście, nie raz zdarzało się tak, że imiona te pokrywały się, teraz jednak był pewny, że starsza kobieta przed nim nie nazywała się "Gellert Fairwyn".
Uśmiechała się dobrotliwie gdy zamówienie zostało tak szybko dla niej przygotowane. Leniwie posprzątała bałagan z blatu, wsypując wszystko do torebki z której dobiegło stłumione pokasływanie i chichot. Zamknęła pospiesznie torebkę i zawiesiła ją z powrotem na ramieniu, udając, że to się nie przydarzyło. - Ach, nie, kochanieńki, to ja amortencji nie chcę. Poproszę te odmładzające. Dałoby radę na jutro dwanaście sztuk? Mogłyby być na bazie maści?- zmieniła zdanie bo jednak zamiast kogoś w sobie rozkochiwać wolałaby odjąć sobie nieco lat. - Masz, kochanieńki, może wzmocnioną wersję tych wywarów? Do tego jeszcze poproszę dwanaście postarzających. Czy w tym możesz nadać naganny smak?- wciąż mówiła głośno lecz już nie na tyle aby miały drżeć od tego ściany. - Bernadetta Francesca Juanita Fairwyn, kochaniutki. Jakiś ty bladziuchny, chłopcze. - zmrużyła oczy i sięgnęła po okulary, zakładając je w końcu na czubek swojego nosa. - A te twoje oczka takie podkrążone. Jesteś pewien, kochanieńki, że dasz radę uwarzyć mi te eliksiry? Nie zaśniesz mi nad nimi? - przyglądała się badawczo aparcyji, analizując profesjonalizm jakim próbował się tutaj wykazać.
"Czyżby tam znajdował się sam Gellert Fairwyn?" - rozbrzmiało pytanie w głowie Benjamina, analizujące dźwięki dochodzące z torebki starszej pani. Prawidłową reakcją byłoby oczywiście nie interesowanie się rzeczami podręcznymi klientów, ale nie potrafił wiele poradzić na to co w jego głowie się tliło przy tej niecodziennej sytuacji. Nie miał wiele czasu by myśleć o tym, ponieważ kobieta postanowiła zmienić swoje zamówienie. Spojrzał na półki, gdzie kilka fiolek eliksirów zmieniających wiek, stało równo ułożonych. Były one często wybierane przez klientów, przez co zawsze posiadali przynajmniej kilka na stanie. Kobieta miała jednak specyficzne zamówienie, w którym baza formuły miałaby zostać zmieniona. Spróbował sięgnąć pamięcią do komentarzy, znajdujących się od lat przy każdej recepturze eliksirów Dearów. Ilość modyfikacji dotycząca formuł potrafiła być znacząca, a nie będąc stuprocentowo pewnym swojej pamięci, nie chciał wprowadzać oddanej klientki w błąd. - Sprawdzę. - odpowiedział, po czym w minutę zniknął za drzwiami zaplecza. Opasłe księgi z recepturami mogłyby być dla niego problemem, gdyby nie dobór eliksirów przez kobietę. Zręcznie sięgnął odpowiedni tom, do którego przychodziło mu zaglądać co kilka dni podczas uzupełniania zapasów. Komentarzy w niej zawartych było bez liku, a te mówiące o bazach jasno nakreśliły Benjaminowi odpowiedź. Zostawiając, tak na wszelki wypadek, księgę otwartą na stanowisku eliksirowarskim, wrócił za sklepową ladę. - Mogłoby, musze jednak zaznaczyć, że działanie eliksiru będzie miejscowe i o połowę słabsze. - choć uprzedził starszą panią, sądził, że to i tak nie uchroni go przed ewentualną reklamacją. Przynajmniej ekspedienta wciąż miał za świadka całej rozmowy. Przyszło mu wysłuchać kolejnych pytań oraz dalszej części zamówienia. Ukrył zdziwienie, słysząc o eliksirze postarzającym, który brzmiał bardziej jak zamówienie dla jej młodocianego kochanka, niż dla, na oko, stuletniej pani. Chwilę zastanawiał się nad zmianą smaku eliksiru, na który klienci raczej nie narzekali. Pogorszenie go było zdecydowanie prostsze niż polepszenie. Wystarczyło dodać mało apetyczny składnik w ilości, która nie zaburzy działania reagentów. - Goryczka kory kasztanowca odpowiadałaby pani? - pytał, wybierając składnik używany do warzenia eliksirów leczniczych, wiedząc, że nie miał on prawa zaburzyć formuły wywaru. Modyfikując zamówienie, w odpowiednim miejscu zaczął notować skomplikowane imię kobiety. Wszystko wskazywało, że ona lub jej przodkowie byli z zagranicy, w imionach wyraźniej wyczuwając zachodnioeuropejskie pochodzenie. Chcąc się upewnić, że nie popełnił błędów w pisowni, przy pomocy zaklęcia "Scribo" nakreślił różdżką w powietrzu wszystkie imiona kobiety. - Czy to odpowiednia pisownia? - wiedział, że mogło nie być to najbardziej profesjonalne pytanie, wolał jednak uniknąć ponownych błędów w zamówieniach. Już wystarczy, że współpracownik obok niego dołożył im pewnie dodatkowe popołudnie pracy nad sprostowaniami do sklepowych zamówień. Widząc, że kobieta sięgnęła okulary, był spokojny o rozczytanie słów, które znajdowały się w powietrzu. Dzięki twardej ręce Whinky, jego charakter pisma był nienaganny, czym mogłoby się pochwalić niewielu mężczyzn, choć jak na razie jedyną osobą zauważającą to był Skylight spisujący od niego notorycznie prace domowe. - Taka moja uroda, ale jeśli to panią martwi, mogę zamówienie opisać komentarzem by zajął się nim inny pracownik. - kłamał odnośnie swojego wyglądu, jednak skoro kobieta widziała go po raz pierwszy i miał nadzieje ostatni, wydawało mu się, że ujdzie mu to na sucho. Przynajmniej tego dnia. Nie zdziwiłby się również gdyby zamówienie i bez tego warzyła właścicielka sklepu, w końcu kobieta wydawała się dość znaczącą klientką.
Czekała z dobrotliwym uśmiechem na twarzy na analizę eliksirowara. Przez ten czas i ona, i jej na powrót założony kapelusz ozdobiony wypchaną głową lisa, spoglądali na ekspedienta. Być może przysnęła z otwartymi oczami bo gdy ocknęła się to sprzedawca wyglądał dosyć blado. - MOŻESZ POWTÓRZYĆ, KOCHANIEŃKI? - zapytała, jakby w trakcie tej chwilowej drzemki szwankował jej słuch. Usłyszawszy ponownie werdykt, cicho westchnęła. - To proszę o dwadzieścia cztery sztuki. - zamrugała sztucznie podkreślonymi rzęsami, gotowa zwiększyć zamówienie, które zapewne osiągnęło już spokojnie trzycyfrową postać. Najwyraźniej cena nie grała roli - oczekiwała pełnej obsługi i modyfikację smaku. - Och, tak, jak najbardziej. Zapach zostanie bez zmian? - najwyraźniej planowała żonglować obiema wersjami eliksirów w niekoniecznie uczciwy sposób. Jedne weźmie dla siebie a drugie, cóż, ktoś spotka się z nieciekawym psikusem ze strony wiekowej wiedźmy. Przedstawione w powietrzu pismo wydawało się bardzo małe. Poprawiła na nosie wielkie okulary i mrużyła oczy próbując rozczytać to, co mężczyzna napisał. - Oczywiście, kochanieńki. Ty przypadkiem nie szukasz małżonki? - zapytała i trudno stwierdzić, czy miała na myśli któreś ze swoich wnucząt czy o zgrozo, siebie samą choć po stokroć odmłodzoną. Całkowicie przestała przeszkadzać jej aparycja chłopaka. Zmieniła zdanie, wydawał się bystry i całkiem dobrze wychowany. - No dobrze, dobrze, proszę mi to zapakować. Młodzieńcze, zaniesiesz mi to do miotły? - poprosiła sprzedawcę aby odprowadził ją do miotły zaprojektowanej oczywiście przez ród Skylight, dostosowanej do osoby wiekowej potrzebującej wsparcia w transporcie. Najpierw rzecz jasna uiściła stosowną opłatę i bardzo elegancko się podpisała na papierze. - Dziękuję, DO WIDZENIA. Jeszcze wrócę. - zapewniła, obiecała a zanim dotarła do drzwi, poprosiła sprzedawcę o użyczenie ramienia. Potuptała do miotły, gdzie pakunek został dobrze zapakowany i zabezpieczony. Z pewną gracją zajęła miejsce na przymocowanym na miotle siodełku... i jak miotła nie ruszyła, tak ogon sztucznie wypchanego lisa i poły jej płaszcza łopotały na wietrze.
Notował skrupulatnie zamówienie kobiety. Nie oceniał tych udziwnionych formuł, sądząc, że zwyczajnie nie było to w jego interesie. Ilość fiolek, którą będą mieli do przyszykowania na pewno miała przewyższyć jego możliwości czasowe, przez co postanowił zostawić notatkę drugiej zmianie w sklepie oraz właścicielce, tak na wszelki wypadek. - Tak. - odpowiedział krótko na pytanie dotyczące zapachu eliksiru. Nie uważał by rzeczowa lecz krótka odpowiedź brzmiała nieprofesjonalne, a jedynie nieco zbyt sucho jak na to jak powinien prezentować sklep dobry sprzedawca. Nim jednak nie był, po miesiącach wakacyjnych zmieniając stanowisko pracy na to znajdujące się na zapleczu. Pytanie o jego stan cywilny uważał nie na miejscu, ale rozumiał, ze starszych ludzi takie rzeczy interesowały. Nie była to pierwsza klientka, która widząc kulturalnego chłopaka za kasą sklepową bez obrączki na ręce, chciała wiedzieć, jak właściwie się uchował. Dla niego odpowiedź była prosta, związana z tym, że zwyczajnie przez większość swojego życia nikogo nie szukał. - Nie w pracy, sklep nie świadczy usług matrymonialnych. - mówił łagodnie, jakby pytanie nie dotykało jego prywatnego życia, a jedynie było kolejną rozmową o asortymencie zakładu. Czy starsza pani szukała męża dla siebie, czy dla koleżanki, na półkach sklepowych i za ladą, na pewno nie miała co liczyć na znalezienie takowego. Patrzył jak sprzedawca radzi sobie z odebranym przez kobietę wcześniejszym zamówieniem, po czym wychodzi na chwilę ze sklepu. Nie współczuł mu. Wiedział, że odwalił za niego kawał pracy za który pewnie nie dostanie nawet błahego "dzięki". Przynajmniej z tak drobnych sprawach mógł więc pomóc starszej pani. - Do widzenia, czarującego dnia. - mówił zgodnie z którąś formułką sklepową, którą każdy sprzedawca powinien znać. Patrzył jak kobieta opuszcza sklep, traktując młodego chłopaka jak podpórkę. Wraz z usłyszeniem dzwonka, gdy zamykały się za nimi drzwi, przestał odprowadzać ich wzrokiem, po czym wrócił na zaplecze by kontynuować swoje codzienne obowiązki eliksirowara.
Po świątecznym szaleństwie półki sklepu i jego zapasy eliksirów świeciły pustkami, a on przychodząc w przerwie między wigilią, a nowym rokiem do pracy, zastał na stanowisku całą listę eliksirów, które musiał naprętce przygotować. Uważnie wczytał się w nią, wypisując na brzegu potencjalne czasy warzenia, po czym posegregował je w kolejności, która miała sprawić, że praca nad nimi będzie przebiegała sprawnie, bez pustych przestojów czy oczekujących na zagrzanie w kociołku roztworów. Po takim przygotowaniu, poinformował dodatkowo ekspedienta za ladą by pod żadnym pozorem mu nie przeszkadzał, po czym zabrał się wykonywanie obowiązków. W pierwszej kolejności wyjął wszystkie niezbędne do pracy narzędzia, fiolki, kociołki i mieszadła. Dokładnie umył je, uważając, by nie zostały na nich smugi z detergentu czy inne nieczystości. Osuszenie ich zaklęciem nie zajęło mu więcej niż kilka minut. Rozstawił stanowiska eliksirowarskie, decydując się na pracę w trzech kociołkach, pomiędzy którymi zamierzał krążyć. W każdym dla uproszczenia zadania miała być warzony ten sam eliksir, jedynie z kilkuminutowym przesunięciem czasowym, by w czas móc dodawać składniki, rozpuszczalniki czy zmieniać parametry grzania i mieszania roztworów. W pierwszej kolejności zabrał się za warzenie eliksirów leczniczych, uważając, że to właśnie ich brak mógł okazać się najgorszy w konsekwencjach jeśli pojawiło by się niecierpiące zwłoki zamówienie. Eliksiry te składały się w większości ze składników zielnych, które dokładnie rozdrabniał moździerzem, po czym dodawał do baz, które w dużych naczyniach znajdowały się na stanie zaplecza sklepu. Każdy roztwór podgrzewał, sprawdzał jego parametry wizualne, porównując je z tymi zawartymi w instrukcji, a po otrzymaniu odpowiednich efektów, studził, a następnie fiolkował. Praca pochłaniała całą jego uwagę, przez co przez myśl mu nie przeszło udać się na przerwę, tak ważną dla prawidłowego skupienia w pracy. Ostatecznie po poranną kawę sięgnął dopiero pod koniec zmiany, gdy opisując fiolki odpowiednimi oznaczeniami, mógł złapać chwilę wytchnienia.