Bar założony całkiem niedawno przez czarodzieja o nie tylko wątpliwej reputacji, jak i niespełna rozumu, jak mawiają konserwatywni miejscowi. W końcu żaden szanujący się czarodziej czystej krwi nie mógłby spokojnie patrzeć na przybytek urządzony w tak bardzo steampunkowym stylu, prawda? Ano nie do końca. Zwariowane, ruchome mechanizmy czy okazjonalnie buchająca z różnych rur para, tworzą naprawdę niepowtarzalny klimat i czego by się nie powiedziało o właścicielu tego przybytku, to z cała pewnością trzeba mu przyznać punkt za oryginalność.
Sok Dyniowy Woda Goździkowa Piwo kremowe Dowolne mugolskie piwo Dymiące Piwo Simisona Malinowy Znikacz Rum porzeczkowy Grzane wino z korzeniami i koglem−moglem Ognista Whisky Wino skrzatów Wino z czarnego bzu Najlepsza Stara Whiskey Campbell'a Sherry Rdestowy Miód
@Louise Finley-Sherman You only live once w aspekcie Swansea miało większe znaczenie, niż mogłoby się wydawać. Wyrwał swoje obecne życie z ciemności, ale balansowało ono wziąć na jej krawędzi i tylko to, co Finley zdołała wyczytać z zapisków, mogło teraz pozwolić na osiągnięcie w tym istnieniu pułapu, w którym pogoń za śmiercią nie będzie najatrakcyjniejszym rozwiązaniem. Kiedy złożyli zamówienia, Lockie kiwnął porozumiewawczo głową do barmana, z nadzieją, że skoro ten mu posłał neandertalskie, znaczące spojrzenie, to zrozumie aluzje, a potem wrócił uwagą do swojej kompanki. - Powiem, że I'm dying to learn more i nie będzie to nawet żartem. - powiedział szczerą prawdę, choć okrasił ją lekkim śmiechem. Fakty jednak były takie, że blokada, czy cokolwiek nałożył na niego w maju szaman, puszczała. Zaczynał znów tracić równowagę, dostawać przypadkowych krwotoków i niewydolności, tracił przytomność, a nie tak wcześnie jak wczoraj przez dobre pół dnia nie widział nic na lewe oko. - Będzie Ci przeszkadzać, jak zapale? - pomyślał, że zapyta, w jakimś przebłysku kultury. Musiał ukryć nerwowość, jaka niechybnie wślizgiwała mu się zarówno pod palce jak i pod skórę. Jego spojrzenie wylądowało na malutkiej wili, zdobiącej paczkę Zjednoczonych i nie udało mu się powstrzymać skojarzenia z blondynką naprzeciwko. Odchrząknął jakieś sztywne podziękowanie, kiedy barman przyniósł im najpierw napoje.
Słowa dotyczące śmierci ze słów tak młodej osoby wywołały w Louise niespodziewany dyskomfort. Zmierzyła Lockiego przeciągłym spojrzeniem, tak jakby chciała zrozumieć jakie trudy kryją się za tym mężczyzną. I choć nie miała do tego żadnych praw, to niepokoiła się – nie ogólnie, a po ludzku o niego. - Jasne, że nie – odparła bez cienia protestu. Sama od lat nie paliła, bo gdy starała się o dziecko, dbała o swój organizm i zdrowie z nabożną czcią, odmawiając sobie wszystkiego co mogło w jakikolwiek sposób zmniejszyć jej szansę na macierzyństwo. Choć tamże nadzieję zdawały się pogrzebane, to Louise nie powróciła do dawnych nawyków, za swoją nową „używkę” obierając pracę. Choć napoje otrzymali dość szybko, Louise i tak przeszła do rzeczy, wyjmując papiery z aktówki, tak by przekazać Lockiemu potrzebne informacje. - Tak jak mówiłam ci ostatnio, widzę tutaj cztery języki – zaczęła – Pierwszy to armeński, drugi cerkiewnosłowiański zapisany głagolicą. Dalej mamy dwa języki kreolskie – tok pisin i ndyuka. Od razu rozchyliła teczkę, pokazując mu, że do każdej strony rękopisu przytwierdziła małą, kolorową karteczkę, która była oznaczeniem języka, tak by nic się nie zagubiło. - Jestem w stanie poradzić sobie z cerkiewnosłowiańskim – powiedziała wprost, nie zamierzając go zwodzić na manowce, ani udawać, że jest w tej materii specjalistką – Na całe szczęście to nowszy wariant, który jest podobny do rosyjskiego. Trudno byłoby znaleźć tłumacza, który zajmuje się nim profesjonalnie, bo większość zna go z cerkwi fonetycznie lub zapisuje go z pomocą nowszego alfabetu, czyli cyrylicy. Oczywiście, da się taką osobę znaleźć, ale będzie ona cholernie droga. Jeśli ja to wezmę na siebie, to najwięcej czasu zajmie mi przepisanie tego z głagolicy na cyrylicę, potem powinno być z górki. Trochę spowolni to proces, ale będzie znacznie tańsze. Wzięła łyk napoju, by dać odpocząć gardłu. Czuła się odrobinę spięta, głównie dlatego, że nie mogła pozbyć się wrażenia, że mimo swoich starań, nie jest w stanie pomóc Swansei zbyt wiele. Jej serce było zaś owładnięte dziwną chęcią wsparcia go, która zdawała się wynikać z czegoś więcej niż jej absolutny brak egoizmu. - Co do reszty… - westchnęła – Tak jak mówiłam, nie będę w stanie ich przetłumaczyć. Mam pomysł jak to ogarnąć, ale będzie to kosztowne i wymagające, w jednym przypadku być może nawet wymuszające podróż na inny kontynent.
Wyłuskał z paczki peta i zapalił go, obserwując ją, kiedy operowała dokumentami, wyciągając je z teczki. Spojrzenie po raz kolejny na jego pisane w nocnym omamie zapiski wywołało w nim jakiś nieprzyjemny dreszcz. Zaciągnął się i potarł dłonią twarz, próbując się skupić na temacie, a nie uciekać myślami do kolumbijskiej dżungli. - Kreolskie? - uniósł brwi, bo jeszcze jakby to były jakieś okołoeuropejskie języki ludowe, jakoś jego logika by przełknęła, skąd jego matka mogła być dotknięta tego typu omamami. Ale Kreole? Co to, Madagaskar? Stany zjednoczone? Meksyk? Wpatrywał się w jej zapiski, słuchając tego co mówiła i przeglądając załączone do jego papierzysk, eleganckie i schludne notatki. - Jestem w stanie załatwić pieniądze. - powiedział w zamyśleniu, tonem, na który w większej świadomości by sobie nie pozwolił, bo zdradzało to, że gotów jest sięgnąć po hajs tam, gdzie normalny człowiek nie sięgał. Wpatrywał się jednak w jej wnioski i trochę wpływało to na jego gardę. Podniósł w końcu na nią wzrok, razem z unoszonymi brwiami: - Spodziewałem się konieczności podróży. Zresztą w mojej sytuacji nie mam wyboru, szukałbym rakiet na księżyc, gdyby tego wymagały te notatki. - przyznał, stukając palcem w papierzyska i odkładając peta do popielnicy, która przylewitowała do nich z baru - Potrzebuje, żebyś mogła mi powiedzieć... mniej więcej chociaż wycenić, ile to będzie kosztować. Samo ogarnięcie, poza kosztami ewentualnej podróży. - przyznał, lekko marszcząc czoło. Wziął głębszy wdech, namyślając się, jak podejść do tego etapu rozmowy: - Jak zaczniesz tłumaczyć tę głagolicę, to domyślam się, że i tak dowiesz się, o co chodzi, więc może lepiej, żebyś znała kontekst. - mówienie o tym sprawiało mu pewien dyskomfort, ale wierzył, że jeśli przynajmniej z wierzchu nakreśli Finley, o czym to wszystko może być, to będzie jej łatwiej z tym pracować - Najprawdopodobniej są to wskazówki uzdrowicielskie. Nie jestem pewien, czy to instrukcja znalezienia i złożenia elementów artefaktu leczniczego, czy to skład i przepis na eliksir, czy coś jeszcze innego, ale wszystkie te dokumentu mają finalnie doprowadzić do potencjalnego wyleczenia czegoś, czym obecna medycyna nie wie, jak się zająć. - na okrętkę próbował wyjaśnić, niczego jednocześnie nie zdradzając.
- Języki kreolskie to język, które powstały na skutek kolonializmu – wytłumaczyła machinalnie, nie zastanawiając się nad tym czy Lockie pyta, bo nie wie, czy wynika to jedynie z jego niedowierzania – Taki mix języków kolonialistów i ludności tubylczej, który początkowo służył pokonywaniu barier językowych, a potem rozwinął się jako osobny język. Mówiła powoli, raz po raz popijając napój. To był delikatny grunt i zależało jej na tym, żeby faktycznie dać chłopakowi nadzieję, nie zaś przygnębiać. W tamtym momencie empatia przebijała się przez profesjonalizm. Choć w gruncie rzeczy powoli poszli do przodu, to nie mogła pozbyć się wrażenia, że to co powiedziała nie do końca spełniło oczekiwania Lockiego. Nie zamierzała go jednak owijać w bawełnę, w końcu jej szczerość, hart ducha i znajomości mogły realnie doprowadzić młodego mężczyznę do celu. Nie mogli jednak zwlekać – zamiast tego musieli poważnie podziałać. - To zależy – rozpoczęła kwestie wyceny najbardziej wkurwiającym frazesem świata, który jednak bardzo mocno oddawał specyfikę tej sytuacji – Jeśli będziesz załatwiał to na własną rękę, możesz to wynieść nawet pod 3 tysiące galeonów. Największych problemem są języki kreolskie. Ale jeśli skorzystamy z moich wici, to nie powinieneś mieć problemu ze zmieszczeniem się w tysiącu. W dobrym układzie razem z kosztami podróży, w złym – bez nich. Z tym, że będzie to wymagało od nas obojga trochę gimnastyki, odnowienia kontaktów, jeżdżenia i podlizania się odpowiednim ludziom. Louise znała wielu tłumaczy, a także rodzimych użytkowników dziwnych języków. Wiązało się to głównie z jej podróżami, skomplikowanymi koligacjami rodzinnymi i specyfiką pracy. Odkurzenie tego wszystkiego było sporym wyzwaniem, ale mimo to zacięcie na twarzy Finley wskazywało, że chce się go podjąć. Wsłuchała się w jego tłumaczenie, bo choć nie była to jej sprawa, to nie mogła oprzeć się wrażeniu, że te słowa w jakiś sposób ją do niego zbliżą. I miała rację – między słowami były wypisane dwa scenariusze: albo był bardzo chory i szukał pomocy, albo ktoś z jego bliskich stanął w tak trudnym położeniu. Biorąc pod uwagę wybrzmiewającą z poprzednich słów desperację, jasne stało się dla niej to, że to sytuacja tragiczna. - Posłuchaj – zaczęła, kierując w jego stronę najłagodniejsze i najbardziej kojące ze spojrzeń, jakie posiadała, choć w gruncie rzeczy chciała go chyba przytulić – Będę tłumaczyć, najlepiej jak umiem, bez wnikania w twoje prywatne sprawy. Ale… chcę, tylko żebyś wiedział, że rozumiem jak to jest. Też byłam gotowa zrobić wszystko, by znaleźć swój lek. I jeśli będę mogła ci pomóc, to zrobię to. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie do końca wiedziała, jak to jest, bo od jej leku nie zależało, ile przeżyje, jednak to, czego poszukiwała, miało zapewnić jej spełnienie celu, nadanie sensu życia. Jak nikt inny rozumiała desperację, ból i gotowość wydania wszystkich pieniędzy, jeśli miało to pomóc. To zrozumienie, empatia i dobroć były powodami, dla których Louise chciała wesprzeć Lockiego – i narastająca w głębi jej duszy chemia, nie miała nic do rzeczy. Nie tym razem.
Uśmiechnął się dziwnie, ale skinął głową. Nie spodziewał się wprowadzenia do kreolskiego, ale też za łatwo założył, że to semi-formalne spotkanie. Była tu w pracy, więc pewnie podchodziła do niego jak do każdego klienta, zdrowo odgórnie zakładając, że chuja wiedział i lepiej mu powiedzieć dwa razy. Odwrócił jeden z pergaminów, kiedy zaczęła temat pieniędzy i machnięciem różdżki bez ceregieli przywołał sobie długopis zza baru - tłumaczyć się będzie najwyżej potem. Zaciągnął się petem, zapisując kwotę. Rozpisał to w sobie tylko znanym systemie, rozbijając na części, część przemnożył, przeliczył w kontekście swoich potencjalnych zarobków, oszczędności, przestrzeni czasu. Miał świadomość, że Max zawsze pożyczy mu pieniądze, nawet nie pytając po co, ale wolał najpierw wyczerpać wszystkie niezależne źródła i możliwości. Westchnął, wypuszczając dym z ust i potarł palcami oczy. - Nie wiem na ile chcesz w to wdepnąć. - powiedział szczerze, patrząc na peta, którym przekręcił w popielnicy, by obrać go z drobinek popiołu, ale był to odruch bezmyślny, by zając czymś ręce i oczy, kiedy głowa zapędzała się dziko po kątach zwątpienia - Czuje, zę to będzie strasznie gówniane i chce, żebyś, jeśli podejmiesz taką decyzję, podjęła ją ze świadomością tego, że to gówno. - podniósł na nią wzrok. To, czego nie spodziewał się zobaczyć, to zatroskania na jej twarzy. Uśmiech, który mu przedstawiła, był ...łagodny. Ciepły. Nie było w nim typowego przestrachu tym, co ukrywał w swoim ciele, nie było zniesmaczenia, niepokoju nieodpowiedzialnymi decyzjami, czy też braku cierpliwości. Wyglądała, jakby ...przejęła się nim? Kąciki jego ust drgnęły w kpiącym rozbawieniu, nim zdążył nad tym zapanować. Nie potrafił reagować na takie zachowania, nigdy nie stanął twarzą w twarz ze szczerą troską. Nie doświadczył jej w domu, nie doświadczył od rodziny, nie doświadczył jej w szkole, jedyna osoba, która się o niego troszczyła, miała tak samo upośledzone mechanizmy okazywania emocji więc kiedy dostał w twarz taką zwykłą, ludzką, szczerą łagodnością - spanikował, a w panice pierwszym odruchem było wyśmianie sytuacji. Oblizał wargi, biorąc głębszy wdech i patrząc gdzieś po kątach sufitu, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie "jak zareagować?". Bezskutecznie. Na ratunek przyszło zamówione jedzenie, wyrywając go z tego impasu i jednocześnie uświadamiając, jak płytko zaczął oddychać. Zaciągnął się po raz ostatni i zgasił peta, nie zabrał się jednak za swoje danie, wiedząc po drugiej stronę stołu z głową lekko przechyloną na bok. - Znalazłaś? - zapytał wprost - Swój lek.
To nie tak, że chciała wchodzić w rolę formalistki i traktować Lockiego sztywno, czy nadmiernie profesjonalnie. Chciała korzystać z jego towarzystwa, rozmawiać o quidditchu, postaciach historycznych, czy gaciach Morgany. Wymieniać refleksje i doświadczenia, poznawać się i cieszyć tym, jednocześnie nie stawiając zbyt wiele oczekiwań. Pozbycie się nabytego przez lata kija w dupie i profesjonalizmu nie było jednak takie łatwe. Niezależnie od tego jak bardzo chciała przekroczyć granice relacje usługodawczyni-klient, to wciąż czułaby się niekomfortowo, gdyby nie podchodziła do jego zlecenia poważnie tak jak do zleceń dla innych klientów. Wyrazem jej troski i tego, że nie należał do „zwykłych klientów” był fakt, że proponowała mu niestandardowe rozwiązania, gotowa pomóc w zdobyciu kontaktów na drugim końcu świata. - Zdziwiłbyś się w jakie gówna wdeptywałam w tej robocie – odpowiedziała, mając w głowie sprawę z Crosetto i całe te około mafijne porachunki – Ale dzięki za ostrzeżenie. Na jej twarzy nie pojawiła się nutka strachu, czy chęć wycofania się. Wyglądała na odważną, przekonaną i nade wszystko – na zdecydowaną. Nie mogła go jednak do niczego zmusić, bo choć chciała mu pomóc i podążała za autentycznymi emocjami, to jednak musiał zdecydować sam, czy zdecyduje się skorzystać z szansy, by jakoś to wszystko uprościć. A to, że ona chciała, żeby zgodził się na jej propozycję, było kwestią absolutnie drugoplanową. Troskliwy, ciepły uśmiech nie znikał z twarzy Louise, lecz nie przeszkadzało jej to w byciu baczną obserwatorką, która widziała zmiany zachodzące w zachowaniu i mimice. Nie znała go dobrze, więc nie mogła zrozumieć, jak skomplikowane są meandry jego duszy i cierpienia skryte za widoczną fasadą, niemniej instynktownie przeczuwała, że ciężar, który dźwiga, jest zdecydowanie bardziej obciążający, niż mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. Zamiast jednak oczekiwać konkretnej reakcji, spuściła na moment wzrok – z jednej strony by dać mu się odnaleźć w emocjach, z drugiej – może to banalne, ale trudno było jej ukryć jak bardzo lubiła zapiekane paluszki, która właśnie pojawiły się na jej stole. Na jej twarzy na moment zakwitł jeszcze szerszy, wręcz dziecinny uśmiech, przypominający dziecko, które otrzymało ulubiony zestaw w fastfoodzie. Życie nie opiera się jednak wyłącznie na miłych chwilach i uśmiechach, więc, gdy padło pytanie, kąciki ust Finley opadły lekko. - Nie – powiedziała z wyczuwalną goryczą w głosie. Po chwili jednak uniosła wzrok i patrząc mu prosto w oczy, dodała spokojnym, miękkim głosem – Ale nie szkodzi. Nie umieram, nie cierpię. Po prostu… muszę pożegnać się z kilkoma marzeniami. Skąd miała wiedzieć, że choroba tak naprawdę trawiła tylko ciało jej byłego męża?
Bałagan błędnych interpretacji i niedopowiedzeń zawsze był kłodami rzucanymi pod nogi nowo kwitnącym relacjom. Każde z nich, choć oboje młodzi, dorosło, nabywając umiejętność kształtowania swoich interpretacji zachowań, zbudowanych na doświadczeniach i interakcjach z ludźmi, jakich sami przyciągali. Lokiemu łatwiej było pozwalać ludziom swobodnie wpadać w dowolne, wygodne dla nich przegródki, bo aspekt poznawania kogoś bliżej wiązał się z ryzykiem przywiązania, a niczego, naprawdę niczego w życiu nie bał się tak, jak przywiązania. Nikogo nie chciał zostawić tak, jak sam został zostawiony. Parsknął na jej odpowiedź i pokiwał głową: - Fakt, trudno mi sobie wyobrazić, że tłumaczenie dla Gringotta może napytać biedy. - przechylił głowę, ale zupełnie nie w ironicznym geście. Rzeczywiście nigdy by nie pomyślał, że praca tłumacza może wiązać się z nieprzyjemnościami, czy niewygodami innymi niż ból głowy od nadmiaru czytania, czy ból oczu od rozszyfrowywania zagadkowych hieroglifów. Niejasna wdzięczność napęczniała mu w klatce piersiowej, kiedy nie kontynuowała nieświadomej presji, jaką wywoływała swoim zachęcającym, ciepłym uśmiechem i naznaczonym troską spojrzeniem. Kiedy zapatrzyła się w swoje paluszki, miał akurat tę potrzebną chwilę, by zapanować nad własnymi reakcjami i wrócić do pozy chłodnego dystansu, lekko przyprawionego zblazowanym cwaniactwem młodzieniaszka. Z tego wysokiego konia było mu znacznie łatwiej kontynuować rozmowę o sprawach, które przecież wiązały się z jego potencjalną rychlejszą, bądź późniejszą śmiercią. Jakie to kuriozum, że lżejszą była mu pogawędka o rozwiązaniach dotyczących własnej śmierci, niż jakakolwiek próba dotknięcia swoich emocji. Przewrócił jedną z wściekłych kałamarnic na talerzu i uśmiechnął się kącikiem ust w odpowiedzi na jej słowa. Nachylił się odrobinę przez stół, jakby zamierzał zdradzić jej sekret, a choć nie była to wielka tajemnica, to jednak to, co powiedział, powiedział w sposób, sugerujący jak intymne miało to być: - Chcę, żebyś mi kiedyś powiedziała, co to za marzenia. - i mogło to być bezczelne, ale mogło też niewypowiedzianą nicią sugestii, że oboje mają swoje sekrety i obojgu może nie być łatwo się z nimi mierzyć. Wieczór przy przekąskach i drinkach, choć w wypadku Swansea jednym miodzie i herbacie - zaskakująco w towarzystwie Finley powstrzymywał się przed koniecznością używania autopilota, minął na coraz śmielszych dyskusjach, odbiegających od tematu samego tłumaczenia. Choć czuł, że nie chce, odstawił ją potem pod jej adres i puściwszy oko przez uchylone okno, wrócił do siebie wyjątkowo okrężną drogą.