Ciągnie się przez całą wioskę wzdłuż rzeki, znajdując się po jej bardziej zurbanizowanej stronie. Choć jest to jedynie wąska ścieżka, często wylewają się na nią cudze podwórka czy klomby. Czarodzieje ceniący sobie prywatność miejscami odgrodzili się od bulwaru wysokim żywopłotem, inni natomiast postawili na skraju swoich działek ławki, z których chętnie korzystają i spacerowicze. Z podwórek często słychać bawiące się dzieci czy wybuchające kociołki, a w porze obiadowej z wielu domów snuje się przyjemny zapach. Bulwar poprzecinany jest niewielkimi kładkami, a po jego drugiej stronie możemy obserwować nieco bardziej rozluźnioną tkankę zabudowy, nieuporządkowaną i wtopioną w dziką przyrodę.
Autor
Wiadomość
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; włosy sięgające do pasa; zapach cytrusowych dropsów;
Ilekroć czuła na sobie jego intensywny wzrok, zastanawiała się o czym myśli. Jak ją ocenia? Czy naruszyła już jego cierpliwość, czy zorientował się, że jedna ze Swansea ani razu mu nie odmówiła? Nie chciała odmawiać, a każdą jego propozycję - czy to zwyczajne wyjście na śniadanie, pożyczenie książki czy zapytanie czy zobaczą się na treningu - wszystko to traktowała jak małe sukcesy. To znaczy, że nie była namolna, choć czasem skręcało ją w środku, gdy musiała powstrzymać entuzjastyczny i spontaniczny gest. Nie chciałaby go do siebie zrazić, a więc wyciskała z siebie wszystkie zapasy cierpliwości do własnego charakteru. Niepewność przy tych trzech słowach nieco ją dotknęła. Nie potrafiła zrozumieć co się za tym kryje - czemu się w pewien sposób zawahał. Nie zmuszała go wszak do deklarowania niczego, będąc świadoma, że jej wylewność a jego powściągliwość musiały się jeszcze ze sobą dotrzeć, aby znaleźć kompromis. Załagodził wrażenie uśmiechem - wciąż połowicznie upiornym - ale skinęła pojednawczo głową uznawszy, że nie ma co ciągnąć go za język i wpędzać w dyskomfort przymuszaniem do interpretacji wypowiedzianych słów. Kuzynom nigdy by nie odpuściła lecz tutaj działała ostrożnie. Zachichotała bezgłośnie wyobrażając sobie zastęp kuzynów, za którymi czasami chowała się i ubolewała nad własnym tchórzostwem. - Umiem się wymknąć. - szepnęła konspiracyjnie, darując mu wzmiankę, że Swansea mają czasami odruch bezdennej, piekielnej ciekawości połączonej z hipogryfim uporem. Obserwowała proces nakładania metamorfomagii ze świadomością jakie jest to jej bliskie. Śledziła wzrokiem każdy zmieniający się centymetr jego twarzy, a gdy skończył zerknęła na ich dłonie; obie były zdrowe. Uczucie wstrząsu minęło, jednak nie skomentowała tego w żaden sposób, wciąż niepewna swoich myśli. - Ty to co innego. Ty tak, potwory nie. O. - oznajmiła mu z wyraźną pewnością siebie, a i celowo użyła takiego określenia. Nie wiedziała co dokładnie gra w jego duszy i z jaką intensywnością, jednak skoro nie chciał na siebie spoglądać, to musiał mieć niskie poczucie wartości. Bezsilność była paskudnym uczuciem. Przytuliła się ochoczo, opierając się o jego bok, tłumiąc tym samym kolejne zaskoczenie. Sekundę później pojawiła się niewyobrażalna ulga, bowiem tego potrzebowała i to właśnie chciała zrobić od jakichś ich... dwóch spotkań. Nie kryła się nawet z westchnięciem pełnym ulgi, kiedy wygodnie się o niego oparła. Mieszanka jego zapachu i ciepła jedynie spotęgowała odczucia. Wobec jego stanowczej prośby, skinęła głową. Kolejna zgoda, jakby nawet nie brała pod uwagę odmowy. Nie chciała się teraz bać i trząść, skoro ją przytulał, a to żądało delektowania się i zapisywania uczucia w pamięci zmysłów. Słysząc deklarację podniosła na niego wzrok i spoglądała przez moment na jego zacieniony profil. - Dziękuję. Musisz jednak wiedzieć, że... - nabrała powietrza w płuca. - ... że jeśli Elijah będzie szedł w niebezpieczne miejsca, gdzie są magiczne potwory to będę musiała iść za nim. Będę chciała iść obok niego nawet, jeśli będę bielutka z przerażenia. Pójdziesz wtedy z nami? - zapytała przekrzywiając lekko głowę. Oparła ich dłonie o swoje kolano, najwyraźniej nie widząc w tym nic niestosownego. - Nie musisz odpowiadać, spokojnie. Wyjaśniam, że w przypadku Elijaha mogę robić irracjonalne rzeczy, nawet takie, które muszę potem odchorowywać przez miesiąc. - pogłaskała jego dłoń od kłykci aż do nadgarstka i z powrotem, kolejny raz, powoli, jakby na wpół świadomie. Nie czuła zimna, robiło się coraz cieplej i nie zamieniłaby tego na nic w świecie. - Na szczęście mój brat nie pakuje się zbyt często w takie sytuacje, więc tyle dobrego. - dodała po chwili i uśmiechnęła się do gładzonej wciąż dłoni. Gdy mówiła o Elijahu, nieświadomie jej głos nabierał bardzo wiele czułości i delikatności. Nawet tego nie zauważała mimo, że wiele osób jej o tym wspominało. Świadomość, że każde wypowiedziane słowo było prawdą wywoływało dziwne uczucie - upór zmieszany z bardzo głęboką, nieopisywalną miłością do bliźniaka. Zamilkła przypomniawszy sobie, że nie musi non stop trajkotać, bowiem milczenie potrafi być przyjemne - tego ją Riley nauczył. Nie dodawała zatem nic więcej, koncentrując się na bijącym od niego cieple, które coraz bardziej mieszało jej w głowie.
Riley Fairwyn
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 26
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : cała górna lewa strona mojego ciała jest poparzona - ukrywam to za pomocą metamorfomagii; liczne blizny na dłoniach; blizna po dziobie bystroducha przebiegająca przez całą szerokość pleców
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, kiedy tak napomknęła o sprytnym wyślizgiwaniu się spod kuzynowskiej opieki. - Więc ostatnio sporo się wymykasz? - Podpytałem, nawiązując do naszych licznych spotkań. - Ja nie narzekam. - Dodałem jeszcze, rozstawiając lekko dłonie, aby zasugerować, że faktycznie taka kolej rzeczy była mi niezwykle na rękę. Nawet nie zorientowałem się kiedy zacząłem traktować dzień za stracony, jeżeli akurat nie miałem kontaktu z Elaine. Zaskakująco łatwo było przyzwyczaić się do jej obecności i zaakceptować jej gadulstwo oraz otwartość, co było niezwykle rzadkim wnioskiem jak na taki popełniony przez introwertyka. Tymczasem teraz wszystko to wydawało mi się ledwie dziwnym snem. Wiele decyzji jakie podjąłem zupełnie zaprzeczały mojej ostrożności w działaniu, a chociaż trzy czwarte z nich śmiało mogło być uznane za przemyślane. Nie zmieniało to jednak faktu, że działała na mnie w specyficzny sposób, a co więcej, ja śmiało na to reagowałem. W dodatku pozytywnie, bo i nie mogłem teraz uznać, że zwierzenie jej się z tego kim jestem było w jakikolwiek sposób złe. Nieprzyjemne, owszem. Mimo, że teraz wyglądała już tak samo dobrze jak zwykle (przemilczmy ten tusz), echo emocji dnia dzisiejszego wisiało mi nad głową i niewysłowienie ciążyło. Widziałem jak to przeżyła i nie wierzyłem tak do końca w jej słowa, którymi oddzielała mnie od potworów. Dziękowałem jej w duchu za taką lojalność. Niestety, miałem w sobie wystarczająco dużo uporu, aby potrzebować takich deklaracji zdecydowanie częściej. W innym wypadku zmiana zdania nie byłaby możliwa. Nie myślałem jednak o tym, woląc skupić się na jej samej. Pozwoliłem sobie jedynie na kiwnięcie głowy, kwitując jej lojalność ledwie pojedynczym uśmiechem. Nie wiedziałem co powiedzieć, a nie chciałem rozpoczynać sprzeczki. Jeszcze kilka spotkań, a Swansea pojmie, że moje milczenie nie zawsze jest jedynie cichą zgodą, a zdecydowanie częściej było zupełnie odwrotnie. „Niewysłowiony” bunt? Chyba tak można to nazwać. Wtedy pewnie zaczniemy… pertraktować. Póki co taki stan rzeczy nawet mi odpowiadał. Spojrzałem na nią, zawieszając wzrok na jej jasnych oczach lśniących w półmroku, rozjaśnianym jedynie blaskiem magicznej kuli i trwałem tak przez krótką chwilę. Moja twarz nie zdradziła jej zbyt wiele, kiedy formowałem w sobie słowa. W pewnym momencie zerknąłem nawet gdzieś poza nią, spoglądając w dal. Nie mogłem jej tego zabronić. Nie dość, że nie była to moja sprawa to w dodatku byłbym wtedy jedynie hipokrytą, nikim więcej. - A Elijah… czy on wtedy o tobie myśli? Czy wie jakie to dla ciebie trudne? - W końcu się odezwałem, spoglądając teraz na dłoń, którą Elaine zaczęła głaskać. Świadomie czy nie? Nieważne, było to całkiem miłe… cała ta pozycja była całkiem miła. Ta myśl mnie dezorientowała. Spróbowałem skupić się na swoim pytaniu, bo było ono dla mnie ważne. Nieomal zawsze widywałem Elaine w towarzystwie jej bliźniaczego brata i rozumiałem, że najwidoczniej są ze sobą blisko. Niestety, nie doceniłem najwyraźniej potęgi tej więzi. Spodziewałem się jaką uzyskam odpowiedź, a jednak potrzebowałem usłyszeć ją od niej samej. - Pójdę - zadeklarowałem wreszcie na samym końcu. Wolałem pracować solo, ale niekiedy byłem skłonny na ustępstwa w tym temacie. Zresztą, obiecałem jej, że zadbam o jej bezpieczeństwo, nawet jeżeli narażało mnie to na bliższy kontakt z jej bratem. Czyż fakt, że Krukonka była z nim tak blisko nie świadczył jednocześnie, iż on także był osobą o dobrym sercu? Miałem taką nadzieję i byłem skłonny sprawdzić to na własnej skórze.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; włosy sięgające do pasa; zapach cytrusowych dropsów;
- Stosunkowo często, ale nie zaspokajam ich ciekawości. - odparła z półuśmiechem na ustach. Choć była otwartą osóbką, to nie zwierzała się kuzynom ze swoich licznych spotkań czy potencjalnych randek. Tylko Elijah raz na jakiś czas pytał taktownie czy szykuje się coś poważnego, a i też nie naciskał tak długo, aż ciekawość go nie zaczęła zżerać. Mimo wszystko brat był traktowany w innych kategoriach niż kuzyni. Uwielbiała każdego z osobna lecz tylko jednej osobie ufała bezgranicznie. Riley zadał z pozoru trudne pytanie, nad którym niektórzy mogliby się dłużej zastanawiać. Innym dałoby to do myślenia i zasiałoby ziarno niepewności. Nie u Elaine. Tak bardzo była pewna uczuć Elijaha, że nie wahała się z odpowiedzią. - Oczywiście, że myśli. Wie, że to dla mnie trudne i jesteśmy w stanie mocno się o to pokłócić, gdy nie chce, bym z nim szła. To nie takie hop siup, że on się zgadza i zabiera mnie ze sobą wszędzie. To ja, Riley. To ja chcę za nim chodzić, bo nie chcę by w razie czego był sam. - pewność siebie biła z niej na kilometr. Przy okazji streściła mu jak to wygląda u krukońskich bliźniąt - potrafią się pokłócić, jednak rzadko i zazwyczaj cicho, między sobą. Nie wątpiła w ich więź. Elaine Julie Swansea bardzo wierzyła w uczucia pomimo świadomości, że ktoś ją kiedyś tym bardzo mocno skrzywdzi, jeśli nie wytyczy pewnych granic. Póki co nie było jej do tego spieszno. Odpowiedział zwięźle, jednak paradoksalnie bardzo treściwie. Wywołał tym przyjazny uśmiech na jej ustach. - Dziękuję, ale mam nadzieję, że żadne z nas nie będzie musiało tego doświadczać. Wolę inne miejsca do spotkań. - zapewniła, że jego pomoc nie będzie aż tak potrzebna. Doceniała to, naprawdę, bowiem uwielbiała kryć się między męskimi ramionami, roztaczającymi wokół siebie uczucie bezpieczeństwa. Jednakże jej krukońska ambicja nie chciała się zgodzić na wieczne poleganie na umiejętnościach drugiej osoby. Mimo wszystko świadomość, że miałaby tam Riley'a, który zna się na zwierzętach, była jej miła. Odniosła wrażenie, że ma w sobie bardzo dużo siły magicznej mimo, że nie wygląda na groźnego. Rozmawiali jeszcze chwilę zanim oboje nie zamilkli. To było miłe milczenie, dobra odmiana od emocji, jakie dziś ją nawiedziły. Przyjemnie było móc go dotknąć, przytulić się, pogładzić bez żadnych wyjaśnień i wątpliwości. Nie sądziła jednak, że rozsądek będzie musiał zwyciężyć tak szybko. Noc trwała w najlepsze, robiła się naprawdę zimna i mimo, że ono jej nie doskwierało (wszak regularnie ogrzewała się ciepłem ciała Riley'a), musieli niechętnie wrócić do rzeczywistości. Nie oddała mu ręki do momentu aż jej nie odprowadził pod sam dom. Lampy w pokoju Elijaha były zapalone, a więc czekał. Uśmiechnęła się pod nosem i popatrzyła z żalem na Riley'a. Bardzo niechętnie rozplotła ich dłonie, mając świadomość, że trzymali się tak z dobre dwie bądź trzy godziny. Momentalnie zadrżała z niezidentyfikowanego zimna. Jeszcze zanim wróciła do domu, przytuliła Riley'a, krótko, ale naprawdę mocno. Gestem chciała przekazać mu wdzięczność za ten wieczór. Obiecała, że spotkają się znów na dniach i poprosiła, aby dał znać, gdy wróci do siebie. To był bardzo jawny dowód, że zaczęło jej na nim zależeć.
Dawno nie przyjmowała zgłoszeń związanych z muzyką, jednak pobyt w Luizjanie, gdzie Jazz był wszechobecny, zatęskniła za graniem. Miała renomę, brała wcześniej udział w konkursach czy pomagała Vivien przy nagrywaniu płyt, a do tego nazwisko sprawiało, że witano ją z otwartymi rękoma. Doświadczenie przy wyborze zleceń było też kluczowe, bo miała okazję pracować już w ten sposób dwa lub trzy lata temu, rezygnując jednak na rzecz pracy w rodzinnym biznesie. Ostatniego dnia sierpnia organizowano na bulwarze małe spotkanie starszych czarodziejów z poczęstunkiem i herbatką, mające na celu uwieńczenia wakacji seniorów. Od słowa do słowa i ojciec przekazał jej, że poszukują kogoś ze skrzypcami, kto przez dwie godziny zabawiałby towarzystwo muzyką klasyczną, która w Dolinie Godryka cieszyła się popularnością. Nie mogła odmówić. Nessa ubrała się skromnie, nie pokazując dekoltu i mając sukienkę przed kolano, bo klienci mogli poczuć się urażeni. Czerwony materiał przylegał do ciała, mając swój urok w prostocie. Dotarła na miejsce przed czasem, spędzając kilka minut na rozmowie z organizatorem, który udzielił jej wszystkich najważniejszych informacji i przekazał repertuar z podkreślonymi, ulubionymi piosenkami starszych. Usiadła na jednym z krzesełek, zapoznając się z programem, po czym wyjęła białe skrzypce z futerału, upewniając się jeszcze, czy instrument jest poprawnie nastrojony. Sprawdziła też smyczek. Gdy wszyscy zajęli miejsca, wstała i przedstawiła się, życząc im miłego spotkania, skupiając się następnie na graniu. Przymknęła oczy, przyjmując odpowiednią pozycję i wprawionymi ruchami, wydobywać ze skrzypiec melodie skomponowane przez największych kompozytorów, zarówno magicznych, jak i mugolskich. Delikatna muzyka doskonale komponowała się z końcem lata i kolorowymi ciastkami, wzbudzając niekiedy zachwyt na twarzach wiekowych czarodziejów. Starała się kolejne utwory grać tak, aby stopniowo zmieniać klimat brzmienia melodii i nie przeskakiwać z ballad na szybsze piosenki. Pogoda dopisała, promienie słońca odbijały się od białego drewna jej ukochanego instrumentu. Niektóre utwory sięgały pierwszej wojny czarodziejów, wzbudzając nostalgię w oczach staruszków i prowokując ich do sięgnięcia głębiej we wspomnienia. Wiedziała, że wtedy orkiestry grały na potańcówkach również takie ballady, umożliwiając wolne tańce i flirty. Musieli tęsknić za młodością i myśl ta prawiła, że mocniej zacisnęła palce na sunącym po strunach smyczku, dając z siebie jeszcze więcej. Cały koncert trwał około dwóch godzin z krótką przerwą, gdzie mogła usiąść i wypić trochę kawy, poprawionej ciastkiem. Odpowiadała też na pytania osób zainteresowanych muzyką, udzielając kilka wskazówek, od czego zacząć przygodę z samodzielną grą na instrumentach i polecając swój rodzinny sklep. Tutaj jednak praktycznie każdy ją znał, jej matka pomagała organizować charytatywne spotkania. Dobrze się bawiła, a muzyka wprawiła wszystkich w dobry nastrój. Na koniec podziękowała za zaproszenie, odbierając zapłatę i teleportując się pod dom, aby poświęcić wieczór na naukę. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, tęskniła za graniem bardziej, niż sądziła.
Dzień jak co dzień, z tą różnicą, że pogoda była po prostu okropna. Mróz siekał po policzkach i uszach, wiatr złośliwie zawodził, ludzie chowali się w ciepłych domach z dala od paskudnej wilgotnej zimy. Sypki śnieg trzeszczał pod podeszwami butów lecz w pewnym momencie do Twoich uszu dobiega... stłumiony płacz. Im dłużej się nasłuchuje tym dźwięk wydaje się dziwniejszy, a po krótkich poszukiwaniach można dostrzec zanurzony do połowy w wodzie szamoczący się worek. To stamtąd dociera ten odgłos, a gdy przyjrzeć się bardziej to da się rozpoznać... miauczenie. Piskliwe, duszące się miauczenie. Nie ma czasu na zastanawianie się kto postanowił zamordować kocię w tak paskudny sposób, trzeba je ratować!
Rzuć Literą i poznaj scenariusz, będący efektem Twojej akcji ratunkowej.
Samogłoska - żeby sięgnąć zaklęciem po worek musiałaś zejść na brzeg, a nawet i zanurzyć się do połowy łydek w lodowatej wodzie. Oj, będziesz tego skutki odczuwać przez cały wieczór! Po wyciągnięciu worka odnajdujesz tam przemoczonego czarnego, długowłosego kocura o bursztynowych ślepiach oraz cztery martwe kocięta, których nie dało się odratować. Ocaliłaś kotkę. Jest wykończona, przemarznięta i wymaga weterynaryjnej opieki. Napisz post w dowolnej klinice zwierząt i opisz w skrócie wizytę, która odratowała kotkę. Koszt tej wizyty będzie wynosić 30 galeonów. Kotkę będziesz mogła zatrzymać.
Spółgłoska - wyciągnięcie worka przedłużało się przez zawodzący wiatr, który rozpychał taflę wody i odpychał od Ciebie worek. Aby go złapać zaklęciem/dowolnym sposobem trzeba było przejść cały bulwar (bądź teleportować się) i znaleźć po drugiej stronie brzegu. W środku widzisz nieprzytomną ciężarną kotkę. Napisz post w dowolnej klinice zwierząt i opisz w skrócie wizytę, która odratuje kota. Koszt tej wizyty będzie wynosić 30 galeonów. W trakcie wizyty kotka urodzi cztery czarne jak smoła kocięta. Dwa z nich niestety martwe. Jeśli chcesz któreś z żywych zabrać, dopłać 15 galeonów za sztukę. Kotkę możesz zatrzymać.
Pogoda nie sprzyjała żadnym spacerom, więc Beatrice nie miała najmniejszego usprawiedliwienia na fakt, że w dzień wolny od pracy postanowiła udać się na wycieczkę po Dolinie Godryka. Przecież doskonale znała to miejsce. Wiedziała, czego się w nim może spodziewać, bo mieszkała tutaj już kilka lat. Śmiała nawet twierdzić, że nie było kamienia i drzewa, które nie byłoby przez nią zauważone. I z pewnością, gdyby ktokolwiek jej powiedział, co będzie danego dnia robić, uznała by go za wariata i kazała zażyć odpowiednie eliksiry uspokajające. Bo nie, nie przypuszczała, że podczas spaceru przy bulwarze, będzie miała takie szczęście, że usłyszy paskudne miauczenie. Zaniepokojona tym dźwiękiem podeszła bliżej brzegu, aby dostrzec worek zanurzony w wodzie! Poczuła, jak gorączka spowodowana ogromnym gniewem ogarnia całe jej ciało. Nie mieściło się w jej głowie, dlaczego ktoś mógł potraktować jakiekolwiek żywe stworzenie w tak potworny sposób! Nie, to było dla niej zdecydowanie za dużo. Nim się obejrzała, podjęła decyzję, że musi uratować to zwierzę. Od razu wyjęła różdżkę z kieszeni i ruszyła w stronę wody, nie bacząc na wiatr, ziąb i na to, że prawdopodobnie cała przemoknie. Nie miała szczęścia. Worek uciekał przed nią, więc wcelowanie w niego zaklęciem było bardzo ciężkie. W końcu jednak udało jej się to i przy pomocy wingardium leviosa uniosła szamoczące się zwierzę w worku do góry. Od razu ostrożnie ułożyła je na ziemi i rzuciła się, aby rozsupłać go. Ujrzała ślicznego kota w tragicznym stanie. Wiedziała, że po prostu musi mu pomóc, bez względu na wszystko. Wzięła kota ostrożnie w ramiona i przytulając go do własnej piersi, teleportowała się w stronę najbliższej kliniki zwierząt. Co byłby z niej za człowiek, gdyby zostawiła go tak na pastwę losu...
/Zt.
Enrico Wespucci
Wiek : 74
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Twarz pełna zmarszczek, oraz stare blizny po ranach ciętych jakimś ostrym narzędziem na prawej ręce
Pogoda była piękna. Lipiec jak na angielskie warunki sprowokował Enrico do zrzucenia standardowego garnituru. Zamiast tego ubrany w dosyć jaskrawą przewiewną koszulę i jasne spodnie hogwardzki profesor przemierzał bulwar w Dolinie Godryka. Skorzystał z okazji, gdy był u znajomego zielarza, by po prostu porozmawiać, wymienić się doświadczeniami i takie tam. Jak się okazało, Enrico przy okazji chciał zajrzeć do okolicznej księgarni, gdzie dowiedział się, że dostanie pożądaną przez niego publikację, której próżno było szukać na ulicach Londynu, czy nawet Hogsmeade. Nie było daleko, postanowił, że przejdzie się spacerkiem wokół rzeki. Nigdy nie był w tych rejonach Doliny Godryka. Była to miła odmiana względem ogromnego, przeludnionego Londynu, czy ponurego zamczyska.
Po drodze myślał, dużo myślał. Nie chciał ani na chwilę opuścić myślami swojej jedynej rodziny, której stan zdrowia znacząco się pogorszył. Sam też nie był w najlepszej formie, dlatego na przełomie grudnia i stycznia pilnie opuścił Hogwart ze względów zdrowotnych. Właściwie to obecnie nie czuł się wcale pierwszej świetności...
Były godziny popołudniowe, mimo to nie spotkał wiele osób. Gdy przemierzał kolejne metry ścieżki wokół rzeki nagle zrobiło mu się słabo. Cały zbladł. Czuł, że zaraz przewróci się. Resztkami sił podszedł do drewnianej poręczy odgradzającej ścieżkę od rzeki. Próbował złapać oddech, czuł jednak, że przed oczami robi mu się coraz bardziej ciemno...
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Musiałem przyznać, że ja i Perpetua wybraliśmy idealny czas na remont z przeprowadzką. Skończyły się egzaminy, nie zaczął się wyjazd wakacyjny, mogliśmy całkowicie skupić się na próbie renowacji mieszkania oraz opiekowanie się małą Florą. Dzisiejszego dnia Perpetua poszła na zmianę do szpitala, wiec ja opiekowałem się małą. Ostatnio to było całkiem częste, ponieważ ja miałem całkowicie wolne. Wcale mi to również nie przeszkadzało. Wracałem właśnie z zakupów, którymi wypchana była dolna część wózeczka Florki, która patrzyła się na mnie akurat, całkiem zainteresowana dzisiejszymi podróżami. No i jak zwykle moimi wędrującymi tatuażami. Dziewczynka wyrażała często zainteresowanie i uspakajała się na widok kolorowych obrazków poruszających się po moim ciele. A ponieważ słońce prażyło dziś mocno, miałem krótki rękawek oraz krótkie, barwne, różowe spodenki; więc i na łydkach i po rękach biegały moje tatuaże. Jak to zwykle ostatnimi czasy, mówię coś do niemowlaka, pytam się o coś, pokazuję wesoło, całkiem jakby dziecko rozumiało mnie i mogło podźwignąć resztę konwersacji. Wydaje się być dziś mną umiarkowanie zainteresowana. - Zobacz, to chyba były profesor zielarstwa z Hogwartu - oznajmiam małej i idę w jego stronę, powolnym krokiem. Jednak bardzo szybko orientuję się, że coś jest nie tak... Coraz szybciej jadę razem z małą i kiedy jestem obok Wespucciego, łapię go z łatwością pod rękę. - Profesorze Wespucci? - pytam i opieram go o swoje ramię. Wyciągam różdżkę, by ciągnąć za sobą wózek zaklęciem zaś sam zmierzam z Enrico ku ławce niedaleko, gdzie usadzam mężczyznę. Rzucam niewerbalnie Renarvatte, by ocucić mężczyznę z osłabnięcia. - Czy powinniśmy teleportować się do szpitala? - pytam nie mając pojęcia jakie problemy zdrowotne ma nauczyciel. Uczyliśmy razem zaledwie pół roku, przez mój krótki staż i zimą już przestaliśmy, gdyż Włoch musiał odejść z pracy. Wiem, że jest kulturalnym i uprzejmym mężczyzną, nie znałem go bardzo dobrze. Kolejnym zaklęciem mierzę mu temperaturę, która jest w normie jak na gorąc. Może to upał był powodem dla, którego mężczyzna zasłabł. Wyjmuję z siatki na zakupy wodę i podaję ją starszemu mężczyźnie.
To były ułamki sekund. Ktoś krzyczał do niego po nazwisku. On się powoli osuwał na ziemię, ale ten ktoś złapał go pod ramię. Zaraz, obraz zlewał mu się zupełnie. Nie wiedział kto to był, nie był w tej chwili w stanie za wiele powiedzieć. Wiedział, że był to mężczyzna młodsy od Enrico i prowadził go, ale gdzie go prowadził? Usiedli na ławce. To chyba była ławka, Enrico nadal miał problemy z koncetracją. Było mu słabo, a obraz zlewał się w kilka kolorowych plam. Cholera.
Chwilowo to wszystko się skończyło. Jakby za odjęciem różdżki czuł się minimalnie lepiej. Spojrzał w stronę mężczyzny. Wyostrzył wzrok i widział, że to Huxley Williams. Zdaje się nauczyciel w Hogwarcie, czy coś takiego. A może on leczył w św. Munchu? Nieeee...
- O, profesor Williams, co za spotkanie - powiedział Wespucci neutralnym głosem, jakby udając, że nic wielkiego się nie stało. W międzyczasie próbował powoli uspokoić oddech i poznać przyczynę nagłego pogorszenia stanu zdrowia. - Do szpitala? Nie ma potrzeby, naprawdę. To nic takiego. Chwilę posiedzę i mi przejdzie - powiedział dalej, bez większych uczuć Wespucci. - Mimo wszystko dziękuję, dzięki profesorowi nie poobijałem się tutaj - zaśmiał się w końcu Włoch. W jego głosie było słychać nutkę wdzięczności, ale nadał pozostawał przy tym, że nic mu nie jest.
- Profesor dalej pracuje w tym zamszonym zamczysku? - powiedział Wespucci, próbując trochę zmienić temat i przerwać martwą ciszę. Poza tym, że chwilę pracowali w tym samym budynku, to ani on, ani Huxley nie mieli okazji się poznać. Ich spotkania w pokoju nauczycielskim były niezbyt częste, bo Wespucci nie wpadał tam za specjalnie często i nie na dłużej niż to było konieczne.
@Huxley Williams /przepraszam za taki długi czas - chwilowy urlop mnie wciągnął
Huxley Williams
Wiek : 45
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 183
C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Profesor zdecydowanie wolał udawać, że nic się nie stało. Oczywiście miał sędziwy wiek, więc nie dziwne, że takie sytuacje się zdarzały, jednak wiek czarodziejów zazwyczaj był odrobinę bardziej zawyżony niż przeciętnego mugola. Enrico powinien być jeszcze całkiem sprawnym zielarzem. Ten jednak wita się ze mną ze zdziwieniem na temat spotkania, jakbyśmy wpadli na siebie przy filiżance herbaty, a nie podczas ratowania przed omdleniem. Unoszę sceptycznie brwi, kiedy ten twierdzi, że kompletnie nic mu nie jest; z pewnością coś musi być na rzeczy. Fakt, że wydaje się nie zwracać uwagi na to co się wydarzyło, tym bardziej martwi. Zastanawiam się czy przypadkiem nie zdarza mu się to na tyle często, że nawet już nie zwraca na to takiej uwagi jak powinien. - Zakładam, że to nie pierwszy raz, o mało pan nie skacze do jeziorka nieprzytomny? Przynamniej na to wskazuje fakt, że nie jest pan przejęty ani zaskoczony takim faktem - zauważam uprzejmie, patrząc pytająco na Wespucciego. W międzyczasie Florka, poirytowana faktem, że przestałem z nią konwersować, jęczy w swoim wózeczku. Odwracam się ku malutkiej ćwierćwili i uspokajam ją krótkim ciii, oraz położeniu ręki blisko niej, tak by mogła próbować ściskać i łapać moje kolorowe tatuaże. - Nie ma sprawy - dodaję do profesora, kiwając głową, ale nadal nieprzekonany, że wszystko z nim w porządku. - Owszem, dalej w zamczysku. Jednak większość swojego życia byłem uzdrowicielem, więc doskonale widzę kiedy coś jest nie w porządku. Bierze Pan na co dzień jakieś eliksiry? - mówię, wcale nie dlatego że jestem wścibski, po prostu realnie przejmuje się sytuacją. Do tego ponieważ zawsze dużo mówię, niewiele jest niezręcznej ciszy. A jeśli nikt nic nie mówi, to zawsze możemy wesprzeć się Florką, która co jakiś czas gulgotała coś w tylko sobie znanym języku niemowlaka. - Może jakby Pan się lepiej poczuł, mógłby Pan wrócić do Hogwartu - zauważam jeszcze bez żadnych krępacji. Faktycznie, nie znam może Enrico zbyt dobrze, w Pokoju Nauczycielskim również przesiadywałem zwykle z Perpetuą, Beatrice, albo z Antoshą, kiedy jeszcze był w Anglii. Rzadko szukałem innego towarzystwa wokół.
Profesor Wespucci nigdy nie należał do osób, które wylewały się na temat swojego zdrowia i problemów prywatnych. Uważał, że to co w pracy pozostaje w pracy, a to co w domu u niego to u niego w domu. Nie wchodził w żadne relacje z nauczycielami, ani tym bardziej uczniami. Stwarzał pozory wycofanego, oschłego, być może takiego dziwaka. Profesor Wespucci zawsze kierował się profesjonalizmem i tego nikt nigdy nie mógł mu zarzucić. Wykonywał swoją pracę jak najlepiej tylko potrafił. Wiele dla niego znaczyło uczenie tych młodych istot, przekazywanie swojej wiedzy, kształtowanie ich umysłów. Bardzo żałował, że nie mógł dokończyć tego roku szkolnego, że po niecałej połowie musiał natychmiast opuścić zamek. Owszem, nie był młody. Nie był też stary. Tym bardziej martwiło go coraz bardziej, że jego zdrowie tak szybko podupada. Czuł, że w najbliższym czasie niestety będzie tylko gorzej.
- Profesorze owszem, to nie jest pierwszy raz, ale to naprawdę nic poważnego. Zwykłe osłabienie, sam Pan rozumie - próbował uspokoić Huxleya. Prawda była jednak zupełnie inna. Zasłabnięcia były jedną z kilku nasilających się dolegliwości. Wespucci spojrzał dokładnie na dziecko z którym był profesor, zapewne przerwał im spacer. - Potrzebuje dużo uwagi? - zapytał spoglądając jednak wcale nie Williamsa, lecz dziecko siedzące wygodnie w wózku. Wymawiając to Enrico miał bardzo ciepły głos. Brak mu było standardowego, szkolnego chłodu i braku uczuć. Zielarz lekko podniósł kącik ust delikatnie się uśmiechając.
Williams postawił Enrico w dosyć niekomfortowej sytuacji. Nie podobało mu się to jak obrócił jego pytanie o pracę w Hogwarcie i próbę zmienienia tematu przeciw niemu. Nie ukrył nieprzyjemnego grymasu. Z twarzy szybko znikł uśmiech, stała się znów neutralna. Profesor Wespucci był mistrzem w nieokazywaniu uczuć. Żadnych. Teraz jednak wypadało coś odpowiedzieć - Nie ma takiej potrzeby, żebym coś regularnie brał. Raz na jakiś czas zrobię eliksir lub zażyję ziółka. Wie profesor, że wiele nawet niepozornych ziół daje naprawdę dobry efekt? A mi naprawdę nic poważnego nie jest, proszę się nie martwić - na chwilę przestał, odwrócił wzrok i spojrzał w kierunku miejsca, gdzie wpadłby do rzeki - To po prostu chwilowe i przejściowe problemy, lub po prostu starość. Odezwał się Wespucci. Po chwili kontynuował myśl - Z chęcią wróciłbym do nauki w Hogwarcie, jeśli zdrowie tylko pozwoli.
Praca z Proroka Ściąganie plakatów wyborczych, 31.08
Dolina Godryka od zawsze kojarzyła mu się tylko i wyłącznie z malowniczymi krajobrazami, rezerwatem Shercliffe'ów, a także zakorzenionymi tam rodami czystokrwistymi - nie bez powodu. Pozostał dzień wolnego, a następnego musiał przygotować się na ceremonię w Wielkiej Sali, więc nic dziwnego, że chwytał za okazję, gdy tylko ta była możliwa. Wystarczyło przecież pozbierać plakaty - cóż to za problem, jeżeli człowiek może koniec końców zarobić trochę grosza? Jemu brakowało cholernie pieniędzy - może sakiewka nie była w pełni pusta, ale szykował się do remontu starego domu, w związku z czym nic dziwnego, że zaczął coś w tym aspekcie działać. Stare nawyki kazały mu cholernie oszczędzać, nawet jeżeli nie miał ku temu realnego powodu; przecież Max nie zamierzał go wyrzucić na zbity pysk, by ten obił się o bruk, czego starał się tak mocno i kurczliwie trzymać. Było ciężko, walczył ze samym sobą, a też - zaczynał brać na siebie coraz to większy bagaż odpowiedzialności. Nic dziwnego, że Lowell zgłosił się do ściągania magicznych plakatów wyborczych, które znajdowały się na bulwarze. Była to praca prosta i przyjemna, która wymagała przede wszystkim umiejętności korzystania z różdżki i czystej, ludzkiej zaradności. Skupiwszy własne czekoladowe tęczówki na tym, by jak najszybciej to zrobić, nic dziwnego, że w ruch poszedł drewniany patyczek, idealnie zsynchronizowany z jego sygnaturą magiczną, wydobywając z niego swoistą magię. Zdolność kreowania rzeczywistości wedle własnego widzimisię wiązało się z możliwością znalezienia znacznie prostszego rozwiązania narastających problemów, ale też - w londyńskiej dzielnicy, w niemagicznej dzielnicy, nie było to specjalnie możliwe. Tyle dobrze, że Dolina Godryka pozostawała w pełni czarodziejska, w związku z czym plakaty łatwo i przyjemnie wydostawały się z rozwiązywanych w międzyczasie sznurków, ustawiając w jednym, ładnym rządku. Praca typowo fizyczna, aniżeli umysłowa - tyle dobrze, bo ostatnio i tak czy siak za bardzo myślał, by jeszcze bardziej sobie dokładać dodatkowego stresu - a wystarczyło, że musiał patrzeć na dwie skrajne partie, Koalicję Czarodziejską i Sojusz Lewicy Mugolskiej. Po czasie większość z zajmowanego rewiru przeistoczyła się w stan przed plakatami, o których każdy najchętniej by zapomniał, ale musieli przecież dbać jakkolwiek o to, by wybory zostały zorganizowane zgodnie z zasadami. A skoro wielkie, masywne materiały trzeba było wcześniej porozwieszać, tak teraz te należało zdjąć, by nie wadziły wzroku i nie przypominały o przeszłych czasach. Swoje zadanie Felinus wykonał bez większej skazy; trzask teleportacji umożliwił mu przedostanie się w inne, bardziej spokojne miejsce. Bez charakterystycznych, publicznych twarzy, które pozostawały uwiecznione na wyborczych plakatach.
[ zt ]
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Można by pomyśleć, że krajowa gwiazda Quidditcha nie cierpi na brak gotówki, a galeony zawsze wesołą brzęczą przy każdym ruchu sakiewki. I faktycznie tak było. Brooks głodna nie chodziła, na głowę jej nie kapało i miała więcej, niż w rzeczywistości potrzebowała. Kiedy jednak pojawiała się możliwość, aby łatwo sobie dorobić, to czemu by z niej nie skorzystać? W „Proroku Codziennym” jak grzyby po deszczu wyrosły kolejne ogłoszenia. Tu znalezienie patelni, tam zrywanie plakatów wyborczych. Skoro więc ktoś rozdaje kasę niemal za darmo, rezolutna Angielka postanowiła się po nią schylić. Zwłaszcza że życie bywało zaskakujące i w każdej chwili mogło się wydarzyć coś, co uszczupliłoby jej niewielki majątek. Szła więc okuta w ciepłą kurtkę przez Dolinę Godryka i sprzątała plakaty wyborcze, które zostały po niedawnym głosowaniu. Ruchome gęby polityków szczerzyły się szeroko i nieszczerze, kiedy to spopielała je zaklęciem lub wyrzucała do kosza. Nie potrzebowała wiele czasu, bo magia ułatwiała sporo. Minęła niecała godzina, kiedy jej część miasteczka została uprzątnięta i wybory były w tym momencie jedynie wspomnieniem.
Siedział na ławce, a szykowany płaszcz opadał swoim zachwycającym beżowym kolorem w dół ławki z widokiem na rzekę. Woda płynęła niczym życie, co nie? W jej tafli każdy mógł ujrzeć własny refleks oraz dostać refleksje od życia. Zapewne gdyby Ravinger znał się na mugolskiej kulturze to przypisałby wodzie cechy magiczne w rozumieniu tychże przyziemnych istotek. Czyż księżniczki w Disney'u nie miały swych zachwycających pieśniach elementu wody, który wzmagał ich filmową magię? Zapewne, jednak ograniczając się do czarodziejskiego półświatka - rzeka zwyczajnie płynęła, kryjąc pod taflą zapewne jakieś ciekawe demony wodne. Chociaż zapewne troszkę dalej. Tak czy tak, Rav siedział w oczekiwaniu, a jego twarz była spowita grubym szalikiem, ażeby się biedak przypadkiem nie przeziębił. Zaś czekanie ukracał sobie pogodnymi myślami o osobie, którą chciał przyciągnąć. Nie wiedział jedynie czemu to robił, ale skoro już zaczął to grzechem byłoby darować sobie po godzinie na mrozie. Chociaż może teraz to już po dwóch. Aż w końcu wyczekiwana osobistość nadeszła w ramach zapewne samotnego spaceru po okolicy. Kobieta minęła Fairwyna, a ten ostentacyjnie stuknął laską o chodnik, podnosząc się z miejsca i przystanął przy balustradzie. Zapewne doszedł tam powoli, obracając swoją laskę w ręku, a samą Valerię obdarzył służbowym uśmiechem. - Co ty odpierdalasz? - Zapytał, odchylając głowę w tył, nieco zesztywniałą. Okręcił ostrożnie kark i skoro nie usłyszał jeszcze odpowiedzi to odkrzyknął wymownie. - Panno Albescu, skądże taka rezygnacja ze swojego profesorskiego stanowiska? Jednakoż skoro jesteśmy w sytuacji niesłużbowej chętnie zelżałbym z pretensjonalnego tonu. - Oświadczył, niejako licząc, iż będzie to obligatoryjna prośba.
C. szczególne : przenikliwe spojrzenie, bladość, silna obecność pomimo milkliwości, ciężki akcent, blizna po poparzeniu na lewym ramieniu powyżej łokcia
Wracam do domu drogą naokoło. Może świeże powietrze w jakimkolwiek stopniu mnie ocuci? Nie bądź głupia, niedotlenienie to twój najmniejszy problem. Ale to wciąż odświeżające po dniu spędzonym głęboko w Ministerstwie, gdzie światło dnia nie ma prawa dotrzeć. Nie wiem, czemu to właśnie tam doprowadziła mnie intuicja, bo już mam dosyć tej pracy — kusiła może dostępem do najnowszych badań, ale jednocześnie nakładała ograniczenia uderzająca prosto w przekazywany z pokolenia na pokolenie nowotwór. Nigdy nie byłam gadatliwa, a jednak mam dosyć milczenia, zwłaszcza w momentach, gdy praca wymaga ode mnie stąpania po granicach mojej moralności albo gdy dowiaduję się czegoś, o czym mam ochotę opowiadać każdemu, kto chce słuchać. Niemal każdy z moich współpracowników jest ponurą niemową i zaczynam się obawiać, że i ja skończę jako ktoś wiecznie zanurzony w szarościach. Dracu, może dlatego jest mi tam niewygodnie, że pasuję tam jak ulał? Nie do końca, odpowiada mi na ten wewnętrzny monolog cichy głos na skraju świadomości. Przynajmniej postanowił się odezwać. Nie wiem, czy nie do końca pasuję, czy nie do końca dlatego jest mi niewygodnie w Departamencie Tajemnic — szczerze, nic już nie wiem. Niby jestem tam z podpowiedzi wewnętrznego głosu, niby świetnie mi idzie wypełnianie moich obowiązków — przynajmniej tych, których nie przerzucam buntowniczo na inne biurka, wiedząc, że nie do końca mogę pozwolić sobie na całkowite wykreślenie ich z listy, nie odkąd Ministerstwo wyszło z szarego pola niepewności politycznej i takie zabiegi przestały pozostawać poza radarem. Niby wszystko jest poukładane — a przynajmniej prawie, bo sprawy rodzinne niezmiennie pozostawały pod znakiem zapytania. Ale jeszcze dwa lata temu wszystko fruwało, a ja byłam w stanie zachować wewnętrzny spokój. Teraz jest dokładnie odwrotnie. A Akasza uparcie na ten temat milczy, jakby czekał, aż sama znajdę odpowiednią odnogę labiryntu. Wędruję, pogrążona w tych rozmyślaniach, z wzrokiem wbitym pod nogi, otumaniona rozterkami, dopóki znajomy głos nie wytrąca mnie z marazmu. Obracam się na pięcie z wysoko uniesionymi w zdziwieniu, by zmierzyć spojrzeniem Ravingera Fairwyna. — Co ja odpierdalam? — pytam w konsternacji, trochę jakby miało zaraz po tym wybrzmieć: Co ty odpierdalasz!, chociaż nie o to mi chodzi. Po prostu nie mam przygotowanej odpowiedzi na takie pytanie zadane ze strony Fairwyna, u którego nigdy nie słyszałam takiego tonu, chyba ze w stronę ucznia, po odjęciu wulgaryzmu. Pewnie powinnam była położyć akcent gdzieś indziej w zdaniu. Ale co on tu w zasadzie robi? — Panie Fairwyn… Ravingerze? — przekrzywiam głowę, nie do końca pewna, czy to o to mu chodzi z pretensjonalnym tonem. Mniejsza z tym. — Życia nas prowadzą na różne zakręty. Mnie zaprowadziło na taki, który kazał mi się zastanowić, czy kariera pedagogiczna to faktycznie moja droga — mówię odrobinę wymijająco, po czym marszczę brwi. Przez chwilę chcę zapytać, czy to temu zawdzięczam jego wizytę, ale nie muszę — moje lewe oko drga delikatnie i już wiem, że tak. — Przejdźmy się, hm? — proponuję. Skoro mamy zahaczać o temat mojej zmiany pracy, wolę nie robić tego stojąc niezręcznie w przejściu. — Słyszałam o zmianie dyrekcji — zagaduję, próbując choćby chwilowo zmienić temat.
Zamknął oczy, czując jak jego twarz przechodzi nieuzasadnione napięcie. Wziął głęboki oddech, a mroźne powietrze zaatakowało płuca. O tej porze roku oddychanie zdawało się bardzo miłe, orzeźwiało całe oskrzela i momentami chciało się żyć bardziej niżeli w niektóre letnie, upalne dni. Jedynie szkoda, iż mugolski świat tak uporczywie zanieczyszcza powietrze a ten chłodnawy posmak tlenu zawiera domieszkę substancji, o których lepiej nie myśleć. Ravinger zmienił tor myśli na takie miłe, dając sobie te kilka sekund na uspokojenie. Przez lata nauczył się walczyć z irytacją wobec głupoty jednostek z jego otoczenia. Oddał się wspomnieniu wszystkim obiektywnie zabawnym głupotom wypowiedzianych przez swoich uczniów z ciągu ostatnich pięciu lat. Zaś nie sama porażka i niewiedza młodych czarodziejów była podmiotem jego sympatii do tych momentów, gdzie młodzianie popisują się niekompetencją. Zabawny był zwyczajny brak ich kompetentności. Powietrze uleciało, pozostawiając za sobą smugę wodnej pary, a laska Rava zręcznie okręciła się w jego dłoni. Ciężar ciała przeniósł się na nią, a mężczyzna mógł wygodniej opierać się o, no o to, o co opierał właśnie dupę. Wtedy dopiero gotów był klarownie odpowiedzieć na słowa kobiety. - Powtórzenie pytania nie świadczy o tym, że udzieliłaś odpowiedzi - wyznał nieskromnie z profesorską wyższością, nad którą momentami nie umiał panować. Taka maniera w głosie, której wyzbycie się jest właściwie zbędnie. Jednak może nie pomagać w kontaktach międzyludzkich z pewnymi osobami. Bądź takimi, które Fairwyna nie znają. Mężczyzna kolejno postawił leniwy krok w stronę niegdysiejszej nauczycielki wróżbiarstwa, a ruchem dłoni zasugerował, że nazewnictwo jego osoby w tym momencie jest nieważne. To miałkie przedłużenie dojścia do sedna sprawy, zaś na ów dojściu Ravingerowi chodziło. Gdyby już miał udawać, że zwykła pogawędka go interesuje, z pewnością odnosiłby się do takich w szkolnych murach za czasu ich współpracy. Albo może była to rywalizacja? W końcu ona wpajała uczniom do tępych łbów równie tępe głupoty, kiedy Rav usiłował im przekazać istotę magicznego jestestwa. Przecież nie każdy będzie w przyszłości wróżyć, ale najpewniej każdy po ukończeniu szkoły będzie rzucać jakieś zaklęcia. Zgodził się na spacer, cały czas nie siląc się na słowa. Nie wiedział na jakiej bądź nie wiedział, na które się zdecydować. Spoglądał na Valerię zgoła podejrzliwie. Usta nieruchomo nic nie zdradzały, nos możliwie zaczerwienił się i pierwsze symptomy otulenia przez zimno pojawiły się na twarzy bruneta. Parka zapewne ruszyła już w stronę tego spaceru, a pytanie o dyrekcję wyrwało ich z tego cichego marazmu. - Nowe władze jak władze, jeszcze tam pracuję, więc nie jest źle - wyją spod płaszcza piersiówkę z ajerkoniakiem, uchylając sobie część jej zawartości przy wykorzystaniu braku obcego towarzystwa w promieniu jego wzroku. - Zmiana tematu cie nie uratuje od rozmowy ze mną. Rozumiem, że chciałaś zrobić sobie przerwę i poszaleć przez rok wolna od jakiś dzieciaków, które ledwo wiedzą jak wiąże się buty. - Spojrzał na nią dramatycznie. - Tylko czy udawanie, że życie poza szkołą jest ciekawe naprawę, jak to się mówi, jara cie? Oh, zapewne cała płoniesz z zapału do, co ty teraz właściwie robisz? - Jego mina zdradzał, iż dobrej odpowiedzi na pytanie nie było. Chociaż wiele zawodów niewątpliwie było ciekawszych i lepiej płatnych niż jakaś profesura w Hogwarcie to ciężko sobie z tej szkoły wyjść i od razu zostać wielkim łowcą smoków chociażby. Valeria zapewne takim nie została, skoro dało się ją spotkać w Dolinie Godryka. Chociaż niewątpliwie Ravingera i tak mało interesowało, co się z nią teraz dzieje. Obchodził go jedynie jej powrót na stołek.
Valeria Albescu
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : przenikliwe spojrzenie, bladość, silna obecność pomimo milkliwości, ciężki akcent, blizna po poparzeniu na lewym ramieniu powyżej łokcia
— Nie, masz rację, świadczy o tym, że nie rozumiem jego zasadności — odpowiadam, automatycznie dostrajając swój ton wypowiedzi do tej jego, chociaż w moim głosie brakowało wyższości — tembr pokrywał się z tym, którego używałam, cierpliwie odpowiadając na uczniowskie pani profesor, ale jak to?. Uśmiechnęłam się przy tym pod nosem — dawno nie miałam okazji udzielać tego typu odpowiedzi, a tym bardziej Ravingerowi, chociaż to też nie był pierwszy raz. Belferka cierpliwość często przydawała się w naszych dyskusjach i jak zwykle ciekawiło mnie, czy skoro jemu chyba jej brakowało, rozszyfrowywał ją jako tę przeznaczoną dla uczniów wybierających drogę naokoło, przez niekończące się wertepy nadmiernego kombinowania i nazbyt logicznego podejścia, zbędnych we wróżbiarstwie. O właśnie, Albescu, nadmierne kombinowanie, nie brzmi znajomo?, przyłapuję się w myślach, ale na razie doganiam to pytanie na skraj świadomości, skąd niechybnie doścignie mnie trochę później, gdy będę miała chwilę na... kombinowanie. Kiwam głową na słowa Fairwyna, trochę zawiedziona, że nie ma ochoty rozgadać się na temat zalet i wad pani Wang. Nieszczególnie dlatego, że interesowało mnie, jak radzi sobie na dyrektorskim stołku, bo w końcu to już nie była sprawa, która miała na mnie jakikolwiek wpływ. Hogwart zostawiłam w przeszłości. — Domyślam się — wzdycham pod nosem. Tam gdzie natura poskąpiła Ravingerowi cierpliwości, tam szczodrze wyposażyła w upartość. Uśmiecham się krzywo, powstrzymując ponure parsknięcie śmiechu na sposób, w jaki opisał powody mojego zwolnienia. Szaleństwom nie było końca, to z pewnością. Zarówno w mojej nowej pracy, jak i wcześniej, gdy szukałam mojej babki, która zapadła się pod ziemię zaraz po utrudnieniu poszukiwań zaginionej Rose. Przy tym wszystkim praca nauczyciela była wypoczynkiem — aż do momentu, w którym przestała nim być. Tęskniłam za tymi czasami, ale od pewnych spraw nie było odwrotu. — Pracuję w Departamencie Tajemnic — wyjaśniam Krótko i natychmiast odbijam piłkę, nie pozwalając Fairwynowi mieć pełnej kontroli nad przebiegiem tej rozmowy. — Rozumiem, że tęsknisz za kimś, kto w zasadny sposób wyjaśni ci, do czego jest potrzebne wróżbiarstwo? Zapłakałeś nad przestarzałymi metodami uczenia o dywinacjach? Albo może uwikłałeś się w sprawę, w której przydałby się jasnowidz? — wymieniam. Ze wszystkich ludzi na świecie, jego zainteresowania przebiegiem mojej kariery spodziewałam się chyba najmniej, a wszystkie moje teorie związane z powodem były pewnie równie absurdalne, co ten prawdziwy. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, co mogłoby skłonić go do tak desperackiego posunięcia, na które się dzisiaj zdobył. A przy okazji meandrowałam w rozmowie, odwlekając dotarcie do sedna, chociaż byłam przekonana, że nie potrwa to długo — może jednak wystarczająco, żebym przynajmniej przygotowała słowa, którymi byłabym w stanie opisać swoje powody bez emocji.
Niekiedy na znak szacunku do społeczeństwa, Rav zapominał, iż jest ono trawione przewlekło i nieuleczalną chorobą. Znaną szerzej w tak zwanych kręgach jako głupota. W św. Mungu mogliby się temu lepiej przyjdziesz, zapewne nikt nie ucierpiałby, gdyby wyeliminować w każdym pokoleniu jednostki zagrażające i trwożące cudzy sposób myślenia. A jakże piękny byłby świat, w którym rozumienie słów drugiej osoby przychodzi z łatwością, bez stanowienia nowego powodu do denerwowania się. Piękno. Na świecie zaistniałoby wtedy prawdziwe piękno. - Śmiem sądzić, że to klarowne pytanie, które zadajesz sobie sama codziennie i boisz się odpowiedzi - mruknął, spoglądając spode łba na przebiegająca obok wiewiórkę. Może pastwienie się spojrzeniem nad biednymi rudzielcami nie było stosowne, ale z pewnością bardziej kulturalne, niżeli przelewanie zdziwienia na Valerię. Ta, swoją drogą, dalej sprytnie odsuwała się od udzielenia odpowiedzi. - Departament, rozumiem, czyli z deszczu pod rynnę. - Spojrzał na swoje palce, a paznokcie nagle zdały się nader interesujące do zabicia niejakiej nudy tej rozmowie. Chociaż nie było to nader nudne, bardziej nieinteresujące. Fairwyn właściwie uważał, że ta rozmowa jest jak seks. Słaba gra wstępna, świadczy jedynie o słabym rezultacie końcowym. - Nawet gdybym upatrywał w chiromancji czegoś więcej niż miałkiej zabawy dla dzieci i moje serce byłoby sponiewierane czymś tak banalnym jak tęsknota to nie rozmawialibyśmy dziś. Na pewno nie w taki sposób - odpowiedział dość gorzko. Miał wrażenie, że odbijają sobie jakąś piłeczkę, co niekoniecznie zdawało się rozrywką na dzisiejsze popołudnie. Rav westchnął głośno, jakby chciał zetrzeć wszystkie poprzednio wypowiedziane słowa. Stanął gwałtownie w miejscu, upuścił głowę z lekkim bólem w dół i wolną dłonią potarł czoło dwoma palcami, jakby ten gest miał mu uspokoić natłok szaleńczych myśli. - Eh, powiedźmy, że potrzebuję jasnowidza. Powiedźmy nawet, że proszę o pomoc ciebie. I nawet ośmielę się zaryzykować stwierdzeniem, że zgadzasz się mi pomóc. - Spojrzał na nią spojrzeniem zmęczonym, ale zdeterminowanym. Byli w momencie, w którym oboje wiedzieli, iż pewne słowa muszą paść głośno. Jedynie Ravinger nie wypowie ich za wróżbitkę. A ona robiła najgorszą z możliwych rzeczy - wypierała prawdę. - Powiedź mi w takim razie, w jakim miejscu będziesz za rok? - Podrapał się po nosie, wyczekując odpowiedzi. Wątpił, by nagle mistyczna siła wylała się na nich wprost z nieba lub wodne wróżki napisały im odpowiedź na tafli rzeki. Jednak brunet nieśmiało domagał się jakieś wizji o sprawdzaniu kartkówek lub bójce na szklonym korytarzu.
Valeria Albescu
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 175 cm
C. szczególne : przenikliwe spojrzenie, bladość, silna obecność pomimo milkliwości, ciężki akcent, blizna po poparzeniu na lewym ramieniu powyżej łokcia
Może nie do końca w ten sposób formułowała to pytanie — choćby przed sekundą — ale Ravingerowi jest tak blisko sedna, że w odpowiedzi wzdycham z rezygnacją, wbijając ręce w kieszenie skórzanego płaszcza. — Masz zamiar samemu wypić całą zawartość tej piersiówki? — pytam, bo nagle przypomina mi się nieotwartą butelka tuicy w moim barku, od którego dzieli mnie jeszcze dłuższy spacer. Jest mi głupio tylko przez moment po tym, gdy wypowiadam te słowa. — Różnica w tym, jak to pytanie brzmi w moich myślach, a jak w twoich ustach, jest być może subtelna, ale jest — mówię w końcu, nie próbując zaprzeczać, bo przy tym człowieku raczej nie ma to sensu. Nie jest może jasnowidzem, ale i tak może poszczycić się przenikliwością, która natychmiast pozwoliłaby przejrzeć jakąkolwiek pozę, zwłaszcza że nie umiem kłamać. Kiwam głową na następne stwierdzenie. — Od nauczania do uczenia się. — I to niekoniecznie tego, na co miałam nadzieję, aplikując na swoją posadę. To jednak przemilczam, nie tylko dlatego, że nie mam ochoty tego przyznawać — konieczność milczenia na temat moich spraw służbowych po raz pierwszy wydaje się zaletą tej pracy. Wywracam oczami na „zabawę dla dzieci”, ale ton słów Fairwyna sprawia, że poważnieję, a gdy czuję narastające wibracje w lewym oku, przymykam powieki, powstrzymując napływ informacji. Nie do końca rozumiem jego słowa, ale w jego postawie jest coś takiego, przez co z szacunku postanawiam nie zagłębiać się w ten temat, zwłaszcza ze rzucone przeze mnie przed chwilą pytania miały być zaledwie prowokacją, mającą skłonić go do wyjawienia prawdziwego powodu jego wizyty w Dolinie. I nie chodziło o skłonienie mnie do powrotu do pracy nauczycielki, to było dość jasne. Słucham zatem bez słowa jego dalszego wywodu, przyglądając mu się podejrzliwie. Gdy zadaje ostatnie pytanie, kieruję wzrok na migocącą w złotym świetle zachodu rzekę. — Nie w Hogwarcie — mówię krótko, przenosząc znów spojrzenie na Ravingera. Wyraz jego twarzy w końcu rozrywa tamę trzymającą powody mojego zwolnienia w tajemnicy. — Nie po tym, jak znalazłam umierającą uczennicę, która się zresztą sama na ten los skazała. Z którą rozmawiałam zaledwie kilka dni wcześniej i którą wtedy... — szukam innego słowa, ale nie znajduję eufemizmu, który byłby wystarczająco szczery — zawiodłam jako pedagog. Nie wezmę więcej odpowiedzialności za niczyje życie, bo okazuje się, że nie mam pojęcia, jak kierować młodymi umysłami. — Wypowiadam te słowa bez zadumy, za to z zaciekłością, chociaż przypominając sobie list prowadzący do miejsca zdarzenia, po raz kolejny widzę w nim dość okrutny gest mówiący nie więcej niż: byłaś jedną z osób, które mogły mnie zatrzymać, ale ci się nie udało. W tym momencie jeszcze bardziej tęsknię za rumuńskim winem, które dostałam od Dragosa. Chciałam je co prawda otworzyć przy bardziej wzniosłej okazji, ale ta wydaje się odpowiednia.
- Skoro mamy różnicę w naszym małym pytanku to może mi przedstawisz jak odmienne są odpowiedzi. - Spojrzał na swoją piersióweczkę, którą miał zamiar wypić sam, ale może nie? Może akurat wyciągnął ją w formie prowokacji czy też jakiejś wymiany darów. Alkohol za powrót do nauczania. Brzmiało to jak całkiem sensowny interes. Rav podał alkohol Valerii beż żadnych pretensji czy złośliwości. Nie mógł być tylko pewien czy Pani z Departamentu to zasmakuje. Zapewne mina zrzedła mężczyźnie, kiedy niegdysiejsza koleżanka po fachu podała mu jakże gorzką odpowiedź na pytanie jakże, jego zdaniem, dostosowane do preferencji. Gdyby nie okoliczności przyrody: melodia strumyka, arkadie wiatru, świergot mniejszych i większych ptaszyn to partnerzy rozmowy mogliby usłyszeć zgrzytanie zębami w wykonaniu belfra od zaklęć i uroków. Zrobiła się na wskroś dramatycznie, głównym tego powodem była Val z awangardową pretensjonalnością. O ile dało się zrozumieć pewne powody jej zachowań, tak Fairwyna nawet one nie ciekawiły. Każdy miał za sobą jakiś dramat, nie musiał on natychmiastowo przenosić się na zgryzotę w tematach, których dotyczył. Zatem kiedy siwiejące włosy Anglika zaczęły dotkliwiej odczuwać zimno przez dosłownie trzy krople potu zebrane na czole z powodu stresu w oczekiwaniu na kolejne słowa Albescu, obawiał się najgorszego. Nawet jakieś kłótni, krzyku albo płaczu w najgorszym scenariuszu. A to się jednak nie stało. Ravinger uśmiechnął się bardzo rozbawiony całą sytuacją, zasłonił usta ręką, jakby śmiech zdawał się czymś nielegalnym i odpędzając swoje myśli od komizmu sytuacji, zastanawiał się czemu nie założył rękawiczek. - Kto umarł ten nie żyje - powiedział, wybuchając salwą śmiechu, oparł ciężar ciała na lasce i potrzebował momentu, aby się uspokoić. Nawet wybrał dobry moment, gdyż obok niego i towarzyszki przebiegła trójka rozbrykanych dzieci, które cudem nie stratowały nikogo z pary dorosłych. - Naiwnie jest myśleć, że w ogóle możemy kierować młodymi umysłami. - Rozbawienie powoli się ulatniało, a on sam był gotów kontynuować spacer. - To słabe z twojej strony. Tak zwyczajnie słabe: uciekasz od odpowiedzialności, a koszmar przeszłości goni cie niczym bogin. Ciągle zawodzimy jako pedagodzy - wykrzywił się, wymawiając nazwę własnej profesji, ale taka była prawda. Praca niewdzięczna, wymagająca i absorbująca. Złotym środkiem było się jej oddać i nie dać pochłonąć. - Naszą próbą jest to aby podnieść się z porażki. No, kurwa, co ja ci będę mówić jakie to żałosne, zapewne zdajesz sobie z tego sprawę. Poza tym czy to nie na twoim przedmiocie są te wszystkie bzdury o nieśmiertelnej duszy i energiach, które pojawiają się w nowym życiu na śmiertelnym padole, aby wezbrać pełnie człowieczeństwa? - Wzruszył ramionami, bo ostatnia kwestia była czymś, o czym nie wiedział. Zwyczajnie ją zmyślił, w tonie, który miał świadczyć o czymś. Przynajmniej Rav bardzo chciał, żeby jego słowa miały sens i znaczenie. Kto umarł ten nie żyje, przypomniał sobie i znów uśmiechnął się radośnie, kiwając niepoprawnie głową. - Zawiodłaś kiedy odeszłaś, zdajesz sobie z tego sprawę? - Tak podsumował smętnie. Go to bardzo bawiło, ale tak Valeria jakaś taka niepocieszona się być zdawała.
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Skończyła odwiedzać Leonardo i z lekko tylko bolącym kręgosłupem od przesuwania mebli, zamierzała udać się w drogę powrotną do Londynu. Fire wsiadła na swój czarny motocykl z myślą swobodnego przejechania się przez Dolinę. Lubiła jazdę tym pojazdem, wspaniale odnajdując się wśród pędu. Chyba nigdy nie zaznała tego typu przyjemności przez to, że praktycznie nie wsiadała na żadne miotły. Ze względu na lęk wysokości Quidditch całkowicie skreśliła, ale teraz odnalazła jego odpowiednik w poruszaniu się bliżej lądu. Bestia jednak nie była w stanie przedrzeć się przez gęste okolice Doliny, pełne ścieżek, które cechował piach, a nie asfalt. To znaczy, motocykl mógł sobie poradzić, ale Blaithin nie chciała później pokrywać ogromnych kosztów naprawiania go, czyszczenia z błota i likwidowania rys po gałęziach. Tym samym zbliżając się do bulwaru i wiedząc, jak wąskie były tam ścieżki oraz jak często ktoś akurat postanawiał sobie tam pobiegać, pomniejszyła zaklęciem motocykl. Zabezpieczony został w plecaku dziewczyny. Fire natomiast udała się już powolnym spacerem, przyglądając się jak śnieg sypie intensywnie z nieba. Zdawało się, że mrozy na razie nie odpuszczają Anglii - biały puch pokrywał dokładnie całą okolicę. Wiele mijanych bałwanów wskazywało na to, że dzieci chętnie korzystają z zimowej pogody. Blaithin nie mogła się powstrzymać przed tym, by przystanąć przed największym ulepionym bałwanem i popchnąć go. Ot tak, aby zobaczyć, jak misterna konstrukcja rozpada się, a marchewka upada na ziemię. Było coś satysfakcjonujące w tego typu destrukcji - w dzieciństwie nawet swoje bałwany Fire lubiła rozwalać.
Christina Grim
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 152 cm
C. szczególne : Niski wzrost, chorobliwa bladość, blizny po poparzeniu na lewej stronie ciała, blizny na lewej ręce po nocy z Drejczim. Dziecinny wygląd. Ubrania z motywami mugolskimi.
Od jakiegoś czasu starała się unikać większych tłumów. Otoczona ludźmi czuła się trochę jak tykająca bomba. Niby wiedziała, że poza pełnią raczej nie musi się za bardzo o nic martwić, ale i tak czuła się lepiej w miejscach, gdzie było więcej otwartej przestrzeni, mniej ludzi i panował względny spokój. Może dlatego zaczęła co jakiś czas podróżować do Doliny Godryka? Tam czuła się jakoś spokojniej. Polubiła panującą w Dolinie atmosferę. Tego dnia też się tam wybrała po uwarzeniu eliksirów, które zlecił jej szef. Zabłąkała się na bulwar, i właśnie tam przysiadła na jednej z ławek. Chyba ktoś wcześniej też był tam w podobnym celu, bo niektóre ławki było oczyszczone ze śniegu. Zapatrzyła się na własne nogi, którymi rozkopywała śnieg. Nie miała pojęcia, co ze sobą zrobić. I musiało być z nią naprawdę źle, skoro z własnej woli przesiadywała na zewnątrz w taką pogodę. Bo Kryśka nienawidziła wręcz zimna. A teraz siedziała pozwalając, by pokrywał ją padający śnieg. No po prostu szaleństwo. I wtedy coś zwróciło jej uwagę. A dokładniej delikatne łupnięcie, które rozległo się całkiem blisko. Uniosła głowę i rozejrzała się. Pierwszym co dostrzegła była marchewka. A potem dostrzegła głowę bałwana, z której najpewniej ta marchewka pochodziła. Dopiero na końcu spojrzała na dziewczynę, która za to łupnięcie odpowiadała. I mimowolnie uśmiechnęła się, bo ją rozpoznała. - Siejesz zniszczenie nawet wśród bałwanów? – zagadała. Nie pamiętała, kiedy ostatnio widziała Fire.
Drgnęła nieco, w pierwszej chwili spodziewając się, że ktoś się do takiego zachowania przyczepi. Ale prawo jeszcze nie wydało przepisu zabraniającego niszczenia bałwanów, więc Blaithin rozluźniła mięśnie. Choć i tak akurat ona łamaniem prawa średnio się przejmowała. Odwróciła się w kierunku głosu i wzruszyła lekko ramionami. Kojarzyła tę malutką osobę. W Hogwarcie była jeszcze taką drobną dzieciną, kiedy Fire zdobywała prefekturę w Gryffindorze. A teraz niemalże w ogóle się nie zmieniła, jakby aparycją zatrzymując się na czternastu latach. - To relaksujące. Chodź, spróbuj. - zachęciła wskazując kolejną śnieżną figurę niedaleko stąd. Ta została ozdobiona nawet jakimś starym garnkiem, funkcjonującym teraz jako kapelusz bałwana. Artystyczne twory tutejszych dzieciaków miały coś uroczego w sobie. Co w ogóle nie powstrzymywało rudowłosej dziewczyny przed zmiataniem ich z powierzchni ziemi. W destrukcji też było coś artystycznego, prawda? Prawda? Włożyła zmarznięte ręce do kieszeni kurtki. Nawet cieszyła się ze znalezienia sobie towarzystwa. - A Ty czemu tutaj tak marzniesz, Grim? - strzelała z tym nazwiskiem, bo nie miała stuprocentowej pewności, że nie pomyliła Gryfonki z kimś innym. Fire zapytała, bo rzeczywiście, o tej porze roku mało kto przesiadywał sobie na ławce w parku. Wszyscy raczej pospiesznie przemierzali alejki, żeby odnaleźć schronienie przed sypiącym z nieba zimnym puchem. Także siedzenie bezczynnie sugerować mogło ewentualne czekanie na kogoś, a wtedy Dear nie chciałaby przeszkadzać.
Christina Grim
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 152 cm
C. szczególne : Niski wzrost, chorobliwa bladość, blizny po poparzeniu na lewej stronie ciała, blizny na lewej ręce po nocy z Drejczim. Dziecinny wygląd. Ubrania z motywami mugolskimi.
Właściwie to nie zwróciła jej uwagi złośliwie. Po prostu stwierdziła, że wypadało dać znać o swojej obecności w pobliżu, skoro okazało się, że zna ów śnieżnego wandala. Bo tak naprawdę nie bardzo obchodziło ją niszczenie bałwanów. W końcu to był jedynie odpowiednio uformowany śnieg, który skończyłby w ten sam sposób wcześniej czy później. A tak to przynajmniej dzieciaki będą miały nowe zajęcie, stawiając kolejne śnieżne pajace. - Wierzę na słowo. Ale dzięki, nie mam dzisiaj ochoty na destrukcję. Możesz zgarnąć dla siebie całą zabawę – powiedziała z lekkim uśmiechem. Na ogół pewnie dosyć chętnie przyłączyłaby się do tej rozwałki, bo w ostatnim roku odkryła u siebie pociąg do destrukcji i nawet ryzykownych działań, ale dzisiaj czuła się jakaś taka wypruta z sił. Zaskakujące też było to, ze nie odczuwała zimna tak dotkliwie jak zwykle. Czyżby miało to coś wspólnego z jej nową naturą? - A tak jakoś. Nudziło mi się w Londynie, więc wybrałam się tutaj. A teraz nie chce mi się wracać do mieszkania, więc stwierdziłam, że na chwilę tu przysiądę – odpowiedziała, wzruszając ramionami. To, że nagle ciągle miała ochotę uciekać na jakieś zabite dechami wiochy, było absurdalne. Niby wiedziała, skąd u niej taka potrzeba, ale i tak uważała to za absurdalne. Przecież nie może ciągle chować się przed ludźmi… - A ty? Przyszłaś tu niszczyć bałwany, czy może w jakimś innym celu? – zapytała z rozbawieniem.
Uf, czyli pamięć Dear dalej pozostawała w całkiem dobrym stanie i potrafiła dopasować nazwisko do twarzy. Nawet jeśli Grim wydawała się bardziej przygnębiona, ale może po prostu zmienił się jej charakter. Z zadowoleniem Fire spostrzegła natomiast, że nadal nie urosła i pozostawała niższa od niej. To naprawdę był fenomen, jak ktoś miał mniej centymetrów niż Dear. - Gdybym miała piętnaście lat pewnie bardziej by mnie to bawiło. - mruknęła, bo po jednym takim akcie bestialstwa wobec bałwanów już nie korciło Fire, żeby kolejne tak samo potraktować. Ale to, że traci zdolność cieszenia się pewnymi rzeczami odkryła u siebie już parę lat temu. - Już myślałam, że może ktoś zaprosił Cię tu na randkę. - ni to zażartowała, ni to powiedziała poważnym tonem, zerkając ku młodszej dziewczynie uważnie. Niektórzy zimową porę roku, kiedy puch delikatnie obsypywał lica wybranki, a jej policzki różowiły się od chłodu, uważali za całkiem romantyczną. Z pewnością Blaithin nie mogła tego zrozumieć, ale jej dusza nie posiadała w sobie za wiele poetyckości. Grim chyba też była na tyle rozsądną Gryfonką, żeby wyśmiać potencjalnego partnera, gdyby chciał randkować na zewnątrz zimą. - Bez celu. Może pomarnuję trochę Twojego czasu. We dwójkę raźniej się marznie. Papierosa? - zagadnęła, wyciągając już z którejś wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza czekoladowe Wiz-Wizy, ulubioną markę Fire. Bez względu na to czy Christina chciała również się poczęstować czy też nie, odpaliła swojego różdżką. Drobny płomyk dodał trochę ciepła, a przyjemnie szczypiący dym rozgrzał gardło. Ale dobrze pasowałaby tu Ognista Whisky, ona od razu sprawiłaby, że zrobiłoby się gorąco. Dear przysiadła obok na ławce, w odpowiedniej odległości od Christiny. Czarnym, ciężkim butem rozgrzebała część śniegu pod nogami. - Wydajesz się przygaszona. - powiedziała swobodnie, nie patrząc w tym momencie na Grim, a gdzieś przed siebie. Empatyczne zdolności Fire nie były na wysokim poziomie, a wręcz przeciwnie, więc nigdy nie wiedziała kiedy można coś powiedzieć, a kiedy wypada przemilczeć. Szła w tej kwestii zgodnie ze swoją intuicją, ale ta nieraz zawodziła. Teraz stwierdziła ten fakt dotyczący Gryfonki tak po prostu.
Christina Grim
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 152 cm
C. szczególne : Niski wzrost, chorobliwa bladość, blizny po poparzeniu na lewej stronie ciała, blizny na lewej ręce po nocy z Drejczim. Dziecinny wygląd. Ubrania z motywami mugolskimi.
Kryśka za to pamięć do twarzy miała niezłą. Zwłaszcza do tych, które swojego czasu widywała raczej codziennie na szkolnych korytarzach czy w Pokoju Wspólnym. No i cóż. Fire była dosyć charakterystyczna. A dodatkowo przyszło im kiedyś spędzić trochę czasu w Mungu na sąsiednich łóżkach. Kryśka nie mogła jej nie zapamiętać. Chociaż wcale by się nie zdziwiła, gdyby była Gryfonka nie pamiętała jej. Grim nie była zbyt charakterystyczną osobą. Nie licząc jej karlego niemal wzrostu i dziecięcej buźki, które niekoniecznie pasowały do jej wieku. - Z czasem chyba wszystkie takie fajne rzeczy tracą swój urok – stwierdziła Kryśka równie ponuro, jak mogło to sugerować jej nazwisko. Sama u siebie dostrzegała już coś podobnego. Choćby to, że ciastka nie dawały jej już tej samej radości, co choćby dwa lata wcześniej. Albo, że myśl o nowych kolczykach też nie była już tak ekscytująca, jak kilka lat temu. Niby drobne rzeczy, ale jednak smutno robiło się na myśl, że człowiek traci jakąś część tej dziecięcej radości i przestaje cieszyć się z drobiazgów. - Mnie? No chyba tylko jakiś pedofil – prychnęła z rozbawieniem, słysząc słowa Fire. Nie było co kłamać – przy większości swoich rówieśników wyglądała jak dzieciak, więc pewnie tak też ją ci rówieśnicy postrzegali. Smutne, ale bardzo prawdopodobne. Może kiedy w końcu dopadnie ją dojrzewanie, które do tej pory chyba ją omijało, coś się w tej kwestii zmieni? Właściwie to w to wątpiła, ale skoro straciła już nadzieję na to, że jeszcze urośnie, to musiała ją przelać na coś innego. - Fakt, we dwójkę zawsze weselej. Choć marznięcie nigdy nie jest miłe. Nie, dzięki – odmówiła, kręcąc głową. Marny był z niej student. Nie paliła, praktycznie też nie piła. Jedynie niezdrowo interesowała się tematyką halucynogennych grzybków. Ale nawet takowych nie testowała. Jeszcze. - Ja? Może trochę. To przez zimę. Nigdy nie lubiłam zimna. Po pożarze sprzed lat zaczęłam je jakoś dotkliwiej odczuwać. Zupełnie jakbym czuła je od razu w kościach, a nie tylko na skórze – powiedziała, krzywiąc się lekko. To była prawda, choć tylko połowiczna. Zimno nadal było dotkliwe i nieprzyjemne, ale w porównaniu do wilkołactwa traciło na znaczeniu. O futerkowym problemie wolała jednak nie mówić. – A co u ciebie tak ogólnie? Czym zajęłaś się po szkole? – zapytała, zerkając na rudowłosą. Ciekawiło ją właściwie, jaką karierę upatrzyła sobie była Gryfonka.