Najdłuższa ulica przebiegająca idealnie przez środek Doliny. Zawsze stanowiła główną drogę transportową. Za dawnych czasów to właśnie przy niej ustawiali się liczni handlarze, odbywały się huczne festiwale i parady. Obecnie, po obu jej stronach można odnaleźć wiele ciekawych miejsc, sklepów, ale głównie są to puby, kawiarnie i restauracje. Dzięki temu jest głównym miejscem spotkań wszystkich mieszkańców Doliny. Poza tym, przy tej właśnie ulicy znajduje się stary kościół, a zaraz za nim cmentarz.
- Nie znoszę, kiedy się tak zachowujesz, Swansea. Najpierw na mnie naskakujesz, a później obrażasz sobie i robisz własne założenia - stwierdziła zirytowana, spoglądając na niego, jakby miała ochotę przyprawić mu świński ogon albo zrobić coś podobnego. Była na niego zła, a ta złość przykrywała w tej chwili jakiekolwiek logiczne rozumowanie, które przypomniałoby jej, że sama zachowywała się podobnie. Również zakładała z góry pewne rzeczy, których następnie trzymała się, jak skończona idiotka, nie mogąc się ich puścić, skoro już uznała je za prawdę. Dotyczyło to w większości przypadków ludzkich zachowań i odczuć, a wszystko wskazywało na to, że zupełnie ich nie rozumiała. Z każdą kolejną osobą, z każdą kolejną znajomością, czy potencjalną przyjaźnią, miała dokładnie ten sam problem. Plątała się, kręciła, wymyślała rzeczy, jakich nie było, jednocześnie czując, że były prawdą i ostatecznie zapadała się gdzieś w sobie, nie mając pojęcia, jak się zachować, jak postępować, na czym się skupić. - Nikt jeszcze nic nie osiągnął krzykiem - dodała, zapewne brzmiąc w tej chwili, jak skończona hipokrytka, ale znowu, nie umiała się powstrzymać. Zachowanie Larkina wyprowadzało ją w tej chwili z równowagi i może gdyby zwrócił się do niej inaczej, gdyby zaoferował jej pomoc albo coś podobnego, nie postanowiłaby z miejsca na niego naskoczyć. Teraz jednak nie umiała się zatrzymać, czując, jak cała po prostu wrze od złości, jaka się w niej rozpanoszyła. Irracjonalnie, zgodnie z niemądrym powiedzeniem, była w stanie odmrozić sobie uszy, byle tylko nie okazało się, że Swansea miał rację, że jego słowa, napomnienia i uwagi miały rację bytu, że powinna o siebie o wiele bardziej uważać, jeśli nie chciała skończył w Mungu. Trudno było powiedzieć, skąd dokładnie wziął się w niej ten upór, całkowicie nielogiczny, ale powodujący, że zamiast przyznać mu rację i po prostu udać się po pomoc do lekarza, tkwiła na środku ulicy, piorunując mężczyznę wejrzeniem. Zupełnie, jakby grali w jakąś grę, jakby mieli przed sobą jakiś cel, ale zwycięzca mógł być tylko jeden i ta kwestia nie podlegała żadnej dyskusji. Skończone szaleństwo, które powodowało, że Victoria autentycznie miała ochotę tupnąć nogą i postawić na swoim, choćby miało to oznaczać spędzenie kilku dni w szpitalnym łóżku. Jak na Krukonkę, w takich chwilach przejawiała naprawdę bardzo mało rozumu, by nie powiedzieć, że nie posiadała go wcale i pozwalała na to, żeby emocje w pełni nią sterowały, kierując nią niczym wiatr zerwanym latawcem.
- A ja nie znoszę widzieć, że nie dbasz o siebie. Skoro robię błędne założenia to popraw mnie. Wskaż, gdzie się mylę - odparł równie ostro, co ona, nie wiedząc, co tak właściwie w tej chwili bardziej go denerwowało. Tak naprawdę nie miał prawa do podobnego zachowania i wiedział o tym, ale jednocześnie uważał, że mógł się o nią martwić, że mógł okazywać troskę. Przejmował się jej stanem, jej zdrowiem i nie dość, że wiedział, jak ryzykowała na miotle, tak teraz widział, że mimo najwyraźniej przeziębienia, spaceruje zmarznięta po Dolinie. Nie powinno jej tu być, powinna wygrzewać się w domu pod kocem, ale zamiast zostawić ją, powiedzieć, żeby się teleportowała, kontynuował sprzeczkę, która nie miała najmniejszego sensu. - Sama w to nie wierzysz - odparł na wzmiankę o krzyku. Miał ochotę kolejny raz wypomnieć jej liczne kłótnie, czy nawet jej zachowanie po imprezie u Brooks, to jak sama unosiła głos, ale zamiast tego prowokował ją dalej. Zupełnie, jakby nie potrafił odpuścić możliwości przebywania w jej towarzystwie, nawet jeśli oznaczało to ciągłą kłótnię. Teraz nawet nie wiedział, dlaczego tak ostro zareagował, gdy zobaczył ją zmarzniętą. Miał ochotę potrząsnąć nią, krzyknąć, a najlepiej zabrać gdzieś, gdzie sam moby dopilnować, aby wyzdrowiała. Ta mieszanina emocji, chaos musi sprawiały, że jedynie bardziej się denerwował. Z każdym kolejnym oddechem czuł, że wszystko w nim się trzęsie, że wystarczy jeszcze kilka sekund, jakieś słowo, a będzie chciał urzeczywistnić to, o czym myślał. Oczywiście nie mógł tego zrobić. Pamiętał jej reakcję, kiedy zjawił się u niej w domu. Widział, jak teraz reagowała, gdy zwyczajnie martwił się o nią, więc niemożliwe było, aby zabrał ją za sobą do domu, do którego nie było daleko i nie musiałaby się teleportować. To z kolei wymagało jego złość i chęć pokazania, że ma rację.
Zacietrzewienie, w jakie oboje wpadli, było w pewnym sensie przerażające. Wszystko wskazywało na to, że nie zamierzali odstąpić od własnego zdania, że zamierzali drzeć koty do samego rana, szarpiąc się między sobą, robiąc z siebie wariatów, pośmiewisko albo cokolwiek innego. Mimo wszystko Victoria była przekonana, że zwracali na siebie uwagę, a ostatnie, czego potrzebowali, to jakieś idiotyczne plotki. Nie znosiła ich, choć jednocześnie właśnie im zawdzięczała zakończenie swojego ostatniego związku, kiedy szydło wyszło z worka i cały obrazek po prostu się posypał. Teraz jednak nie miała ochoty dalej się w tym babrać, nie miała ochoty za mocno się w tym zapadać, nie chciała, żeby znowu ktoś coś szeptał za jej plecami. Nie chciała również dłużej znajdować się w tym miejscu, nie widząc sensu w dalszym sporze, jakie jedynie się zaogniał, a ją coraz bardziej świerzbiły ręce, żeby po prostu rzucić na Larkina jakieś okropne, paskudne, wstrętne zaklęcie. - Wskaż mi powód, dla którego rzekomo o siebie nie dbam - parsknęła. - Nie wiem, czy wiesz, ale równie dobrze mogłam poczuć się gorzej po pracy, mogłam poczuć się gorzej w tej właśnie chwili! Ale oczywiście rościsz sobie prawo do tego, żeby wiedzieć, jak się czuję i jak o siebie dbam - dodała, dość warkliwie, by później wciągnąć gwałtownie, głęboko powietrze, mając wrażenie, że serce bije jej jak oszalałe. Trudno było jej tak naprawdę wpaść w aż taki gniew, ale jak widać, Larkinowi dalej doskonale wychodziło irytowanie jej, dalej doskonale podnosił jej ciśnienie, nadal powodował, że potrafiła się wściec dosłownie w ciągu ledwie kilku chwil. Tak po prostu, bez niczego, jakby po prostu był w niej jakiś zapalnik, jakby było w niej coś, co było gotowym lontem i było w stanie zapłonąć, kiedy tylko Swansea poruszał odpowiednią strunę, doprowadzając do prawdziwej eksplozji. Syknęła zirytowana, kiedy odezwał się ponownie i nie myśląc o tym, co tak naprawdę robi, co się dzieje, po prostu teleportowała się prosto sprzed jego nosa, mając serdecznie dość tej rozmowy, mając serdecznie dość tego wytykania jej błędów i Merlin raczy wiedzieć czego jeszcze. Nie chciała w tym brać udziału, robiąc z siebie przy tej okazji błazna na samym środku miasteczka. Jeśli Larkin miał ochotę na podobne idiotyzmy, to drogę miał wolną, mógł się w tym taplać, mógł się z tym bawić, mógł robić, co mu się podobało. W przeciwieństwie do niego ona nie zamierzała mu niczego zabraniać, nie zamierzała mówić mu, co ma robić ze swoim życiem, nie zamierzała go w żaden sposób prowadzić, ani trzymać za rączkę. O nie. Zdecydowanie nie!
- Więc powiedz mi, że nie czujesz się źle od dłuższego czasu i dosłownie przed moim zaczepieniem cię, poczułaś się gorzej. Przecież to nawet nie brzmi logicznie! - wyrzucił z siebie, czując, jak zaczyna się gotować od złości. Nikt nigdy nie doprowadził go do takiego stanu, żeby nie potrafił w pełni zapanować nad swoją metamorfomagią i co chwilę zmieniał swój wygląd. Nikt, poza ojcem, ale tamtych dni nie zaliczał do czegoś, nad czym powinien dłużej się pochylać. Victoria była pierwszą osobą spoza rodziny, która potrafiła doprowadzić go do wrzenia z gniewu za pomocą jednego słowa czy gestu, ale to, co działo się w tym momencie, przewyższało wszystko, co stało się do tej pory. Chciał coś jeszcze powiedzieć, już prawie uniósł rękę, aby złapać dziewczynę za przedramię, gdy ta nieoczekiwanie teleportowała się, sprawiając, że Larkin warknął z wściekłości, cudem powstrzymując się od krzyku. Jakaś jego część miała świadomość, że zareagował nieadekwatnie do sytuacji. Cichy głos w jego głowie podpowiadał, że powinien odezwać się do dziewczyny, kiedy już się uspokoi, ale szybko został zagłuszony kolejnym wewnętrznym rykiem. Choć nie powinien w obecnym stanie, teleportował się do rezydencji Swansea, wymiotując od razu po wylądowaniu, czując, że kręci mu się w głowie od nadmiaru przemian. Złość jednak wciąż nie mijała, choć zmieniła swój cel. Wściekły na samego siebie za swoją przesadzoną reakcję, rzucił się na swoje łóżko, przeklinając po włosku, na czym świat stał.
/zt x2
+
______________________
ti dedico il silenzio
tanto non comprendi le parole
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Pierdol się, pomyślała, po czym posłała ciepły uśmiech w stronę ostatniego klienta, opuszczającego przybytek Fairwynów zdecydowanie później niż powinien. Zmuszanie pracowników do zostawania po godzinach powinno być karalne, tak więc prędko ogarnęła sklep, napędzana wkurwieniem, które zbierało się w niej od samego rana – ilość bezsensownych rozmów, jakie przeprowadziła podczas dzisiejszej zmiany przechodziła ludzkie pojęcie, a poziom wymagań, jakie stawiali przed nią potencjalni kupcy, zdecydowanie wykraczał poza jej kompetencje i umiejętności. Po zrobieniu wszystkiego wybiegła na zewnątrz, prosto w ramiona kurewskiej i nieprzyjemnej ulewy. Już samo to sprawiło, że była o krok od płaczu, ale przecież nic tak nie podnosiło na duchu jak świadomość, że już za chwilę będzie w domu, gdzie czekał na nią ciepły kocyk i zwierzęta (wliczając w to Jinxa). Wsiadła do auta, otarła mokre od deszczu czoło i ruszyła w stronę centrum, chcąc jak najszybciej dotrzeć do Hogsmeade. Gdy samochód znienacka zatrzymał się na środku drogi, odmawiając dalszego posłuszeństwa, z bezsilności uderzyła ręką w kierownicę, jakby jawna agresja miała jej jakkolwiek pomóc i sprawić, że pojazd magicznie ruszy dalej. Wzięła kilka głębokich wdechów i choć za chuja nie znała się na majsterkowaniu, z zawziętą miną wyszła i otworzyła maskę, wpatrując się ze zrezygnowaniem na plątaninę kabli i innych pierdół, nie do końca rozróżniając co jest czym. – No kurwa mać – postanowiła dać upust swej złości i zaklęła elegancko jak na damę przystało, świecąc sobie lumosem z nadzieją, że natchnie ją sam Merlin i podpowie co powinna zrobić, aby dotelepać się spokojnie do mieszkania. – Ja jebie, co za gówno i szrot – mruczała pod nosem, walcząc z poczuciem, że jej życie było żartem. Bardzo nieśmiesznym w dodatku.
Akurat sobie zmykał, na tyle, na ile krowa jego rozmiarów może zmykać z centrum, przeglądając zawartość portfela, który mu się zupełnym przypadkiem przykleił do ręki, blisko ścian budynków by co krok, co dwa, jednak znajdować się pod wiszącymi nad chodnikiem balkonami czarodziejskich kamienic, jako że parasol mu się do ręki żaden nie przykleił. Nikt normalny po ulicy się nie kręcił, nie było spacerowiczów, a pojedyncze głupki, którym przyszło do głowy w taką ulewę gdzieś się wybierać, szybko pochowały się po okolicznych lokalach, kawiarniach i sklepach. Tym bardziej był zaskoczony, widząc jakąś damę w opałach, na wpół moknącą na deszczu, na wpół chowającą się pod maską rozklekotanego auta. Wyciągając z ukradzionego portfela tych kilka galeonów i sykli, które się w nim znajdowały, włącznie z kartą biblioteczką i zniżkami do yogo-landu, wyrzucił portfel i odkopnął go do studzienki kanalizacyjnej, wychylając się spod bezpiecznego daszku dawno zamkniętego sklepu obuwniczego, który splajtował przez łatwo dostępne zaklęcie reperujące trzewiki. - No elo. - zagaił, wciskając swoje nowe zdobycze do kieszeni i poprawił wełnianą czapkę, żeby mu woda nie ciekła do uszu- Wsiadaj do środka, co tak mokniesz. - szturchnął lekko Marlę, żeby sie szybko schowała do auta, po czym podciągnął rękawy i najpierw sprawdził, czy nic przypadkiem nie jest obluzowane. Klamry akumulatora, okablowanie od bezpieczników, zajrzał, wsadzając głowę głębiej, czy to nie świece, kątem oka widząc, że O'Donnell dalej stoi głupia na tym deszczu, krzyknął głośniej- To poświeć mi, jak już stoisz! O tam! - pokazał od której strony ma te swoją różdżkę wsadzić. Pojazd, który przy Marli wyglądał jak solidnych rozmiarów limuzyna, przy dziku gabarytów Kaira była zwykłym autkiem. Wielkimi łapskami pokręcił, poklepał i wyprostował się, odsłaniając piękne, równe ząbki w urzekającym uśmiechu mordercy, który zaraz Ci powie, że potrzebuje Twojej nerki i nie możesz powiedzieć nie. - Pasek klinowy. - poinformował lekkim tonem, po czym zjechał wzrokiem po jej pięknym wdzianku- Zdejmuj rajstopy. - dodał lekkim tonem.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Drgnęła lekko, słysząc tuż obok męski głos. Zmierzyła typa wzrokiem, robiąc szybką analizę czy powinna zacząć zmawiać pożegnalne modlitwy czy też rzucać zmyślne transmutacyjne zaklęcia i liczyć na to, że jej umiejętności będą jakkolwiek przydatne w starciu z takim osiłkiem. Odetchnęła jednak z ulgą, gdy w końcu dopasowała głos do twarzy i imienia, rozpoznając tajemniczego i przerażającego na pierwszy rzut oka jegomościa. – Kair, uff, to ty – westchnęła, jeszcze przez kilka sekund lustrując dokładnie jego buzię w poszukiwaniu odpowiedzi co o tej porze i przede wszystkim w taką pogodę robił w Dolinie. – No siema – przywitała się po chwili równie elokwentnie, ani nie myśląc o schowaniu się w samochodzie. – Znasz się na tym? Po prostu się zatrzymał i chuj, dalej nie chce jechać. A to nowe auto, nie powinno gasnąć na środku drogi – wyjaśniła pospiesznie, widząc w Kairze jedyną nadzieję na powrót do mieszkania. Dlatego też posłusznie świeciła mu tam gdzie prosił, zerkając ciekawsko co takiego robi, aby przywrócić jej ogniomiota do życia. Z podziwem obserwowała jak pewnie sprawdza kolejne części i choć miała milion pytań z tym związanych, wyjątkowo siedziała cicho, dając mu przestrzeń do… cokolwiek teraz mącił pod maską. Spojrzała na niego skonfundowana, bo ze wszystkich rzeczy jakie dzisiaj usłyszała to prośba o zdjęcie rajstop znajdowała się na szczycie listy absurdów. – Jeszcze wiele by się musiało wydarzyć, żebym cokolwiek przed tobą zdejmowała – wypaliła z zaczepnymi iskrami w oczach, próbując jednocześnie ogarnąć czy Cairo ma aż tak specyficzne poczucie humoru czy jest już po kilku(nastu) drinkach, skoro wyjeżdża z tak bezpardonowym żądaniem. Zmarszczyła brwi, skupiając się na pierwszej części jego wypowiedzi, bo po pierwsze nic jej to nie mówiło, a po drugie wolałaby wiedzieć co w takim razie dalej. – I co ja mam teraz z tym paskiem zrobić? Wyjebać, pomodlić się nad nim czy ładnie poprosić, żeby działał? – spytała i uśmiechnęła się lekko, opierając się ze zmęczenia o samochód i automatycznie też zmieniając położenie dłoni z różdżką, która aktualnie świeciła mu prosto w ryj.
Choć przeżył ze swoją piękną mordą już tyle lat, to wciąż zapominał, że czasem się go ludzie boją, jak wyskakuje zza zakrętu, szczególnie w taką szarówkę, szczególnie niezapowiedziany. Babcia przecież mu mówiła zawsze, że jest piękny, więc tak mu nie zapadało w głowę to, że mogłoby być zgoła inaczej. Uśmiechał się jak kretyn do O'Donnell, nawet rękę wyciągnął wyczekująco na te rajstopy, mrużąc oczy przed lumosem, chcącym mu wypalić czopki w gałach do zera. - We mnie tak nie świeć, bo nic nie widzę... - powiedział, osłaniając się ręką przed jej różdżką i mrugając nieporadnie- No pasek klinowy. Mogę zastąpić rajstopami, na dojazd do mechanika wytrzymają, ale muszę mieć rajstopy. - wyjaśnił, odwracając głowę od różdżki - Jak się wstydzisz, to się odwrócę. - sam był, oczywiście, bezwstydnikiem okropnym, a na ulicy ani żywej duszy, gdyby miał zdjąć majty, to by zdjął, ale majty nie miały odpowiedniej sprężystości na zastąpienie paska klinowego, za to damskie pończochy - o dziwo - owszem. Wujas kiedyś naprawił tak fiata, którym próbowali dogonić tabor w wakacje, jak ich zostawili, bo nie obudzili się na śniadanie. Wprawdzie fiat był kradziony i pasek zerwał się od driftowania po błotnistych kałużach, ale wtedy Kair nauczył się jak panować nad autem w poślizgu, a także jak zastąpić pasek klinowy rajstopami. Nie przyszło mu wtedy za to do głowy zapytać, skąd wujek ma rajstopy w kieszeni. Teraz też by tego nie zakwestionował, tylko wniosek pewnie przyszedłby do niego szybciej. - Możesz go też tu zostawić, wezwać mechanika i płacić za holowanie. - dodał i zerknął na gryfonkę znów błyskając oszołamiającym uśmiechem potwora z koszmaru.- Ale pada wchuj, szkoda moknąć i czekać na lawetę. W autku pewnie masz muzyczkę i w ogóle. - nie usiał nawet specjalnie się wychylać, by spojrzeć ponad maską do wnętrza- To ogniomiot z 73'? - zainteresował się, bo chyba czytał AutoMagiMoto na kiblu u Stefana i tam widział takie na zdjęciu- Ponoć ma siedziska z trawy morskiej, to prawda? - zaraz się podekscytował, bo takie siedziska na sprężynach, jakie kiedyś montowali, to teraz już nie robią. Bardzo wygodne!
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Siedziała tak oparta o swoją limuzynę, przez chwilę zastanawiając się na ile to, co mówił chłopak, było zgodne z prawdą. – Pardon! – obniżyła rękę, żeby nie katować jego oczu lumosem. Wiedziała za to jedno – już nic jej dzisiaj nie zaskoczy, bo zarówno zastępowanie jakiejś części rajstopami, jak i to, że Kair miał tak specjalistyczną wiedzę i to akurat on się tutaj napatoczył, wykraczało poza jej zdolności poznawcze, mocno nadszarpnięte chujową zmianą w sklepie. Przez kilka sekund było jej aż głupio, że od razu pomyślała o rzeczach, których nie przystało takiej damie jak ona, przez co rzuciła do niego niezbyt eleganckim tekstem, ale szybko zdusiła to w sobie i odwzajemniła uśmiech. – Nie mam ani czasu ani pieniędzy na lawetę – przyznała dziarsko, godząc się z faktem, że zaraz straci rajstopy, ale było to na pewno lepsze poświęcenie niż chuj wie ile galeonów, które wydałaby nie tylko na pomoc drogową, ale i remont mieszkania, bo każda minuta zwłoki przybliżała ją do coraz bardziej prawdopodobnej wizji zdemolowania go przez małego, niedawno przygarniętego psidwaka. – To idę ci załatwić te rajstopy, nie musisz się odwracać. To znaczy powinnam jakieś mieć w środku, ale muszę poszukiwać. A jak chcesz muzykę to wsiadaj do przodu i coś odpal, mam dojebaną autorską składankę – zaproponowała podział obowiązków, wtarabaniając się do tyłu, aby w całym tym rozgardiaszu znaleźć to, czego potrzebował do naprawy. – Eee, nie wiem z którego to roku! – krzyknęła. – CHODŹ TU, nie będę się darła. To se przy okazji siedzenia przetestujesz – zwróciła się do Kaira, w międzyczasie przekopując wszystkie szpargały na tylnych siedzeniach, począwszy od zmarnowanych już balonach po urodzinach Boyda, skrzynce amareny, kończąc na stosie zabawek dla zwierzaków i milionie bombonierek, których nie miała czasu wypakować od września. – Gorzej niż w chlewie… – mruczała pod nosem, przerzucając kolejne pierdoły. – A ty masz zakaz wstępu do każdego pubu tutaj, że się tak szlajasz? – zapytała kiedy Kair w końcu usadowił dupę za kierownicą. – Przysięgam, miałam dzisiaj najgorszy dzień w pracy i chociaż powtarzam to niemal codziennie to dzisiaj wyjebało mi skalę żenady. Jest w ogóle jakiś mechanik czynny o tej porze? – zerknęła na zegarek, który wskazywał dwudziestą pierwszą i szczerze wątpiła, że jakikolwiek typ siedział aż tak długo.
Uśmiechnął się jeszcze raz, z wdzięcznością na zakazanej gębie, za to, że zlitowała się nad jego oczami. Powinien uśmiechać się rzadziej albo robić to, kiedy było przynajmniej ciemniej, jednak uważał swoją fizis za bardzo czarującą, a Marla, no cóż, miał do niej słabość od wielu lat, więc nie mógł przestać cieszyć mordy na jej widok. - Słusznie. - skinął głową, opierając się luzacko ręką o otwartą maskę i pokiwał głową jak znawca- Mi również szkoda by było kasy. - prędzej by sam holował grata, ciągnąć go na sznurze jak strongman na zawodach, niż wydał jakieś zaskórniaki na wzywanie laweciarza. Gdyby to był Manchester albo chociaż okolice, to mógłby zadzwonić to wujka, kuzyna, albo skrzyknąć chłopaków z osiedla, zaraz by naprawili, co mieli naprawić, a jakby zabrakło części, to mugolskich aut w koło tak dużo, z tego czy tamtego by się wykręciło, co trzeba, pasek, alternator, podporę wału korbowego i prędzej by odjechali, niż ktokolwiek zdążyłby zauważyć. Przed Marlą jednak nie chciał wyjść na totalnego męta, więc uznał, że czas popisać się wiedzą bezużyteczną. Odprowadził ją wzrokiem do auta, zdmuchując z nosa kropelkę deszczu i zamrugał lekko, jakby mu to miało pomóc lepiej słyszeć. Wiadomo przecież, że musi istnieć nerw łączący oczy z uszami. Dobrze, że przebiegał on przez tych kilka szarych komórek w jego czerepie, bo zaraz się zreflektował, o co chodzi. Zamknął z klapnięciem maskę auta i zaraz przeszedł wokół, by wtarabanić się do środka. Odruchowo odsunął siedzisko, coby mu się nogi zmieściły i nie wybił sobie kolanami zębów, po czym zawadiacko zarzucił ramię na oparcie i kiwnął brwiami. - Dziada z babą brak. - skomentował dziarsko, bo i był to bardzo swojski wystrój wnętrz. W wozach taborowych było podobnie, a przynajmniej tych, w których przebywał Kair.- Czy to... - wyciągnął rękę, wciskając ją między bambetle dziewczyny, turlające się po tylnej kanapie od bóg wie kiedy, bóg wie po co- ...dmuchany jednorożec? - pociągnął plastikową konstrukcję, mieniącą się wytartym już brokatem, próbując wyszarpnąć ją spod kraty amareny i pokiwał z uznaniem głową. Szanował wystrzałowe i imprezowe towarzystwo- Aż kusi zapytać co to za imprezy odbywają się w tym aucie. - powiedział w zasadzie bardziej do siebie niż do niej, bo czasem musiał ze sobą rozmawiać na głos, tak już miał. Przejechał dłońmi po szerokiej, drewnianej kierownicy i kliknął radyjko, by puścić lecącą z niego nutkę, do której zaczął kiwać głową. - Prawie zgadłaś! - zarechotał entuzjastycznie swoim tubalnym głosem, a śmiech jego jak ujadanie psa z hadesu- Nie no, miałem coś załatwić, ale jakiś gość sie napatoczył, nic z tego nie wyszło, ale mam za to zniżki do yogo-landu. - skrócił całą historię znacznie- Chcesz iść ze mną do yogo-landu? - obejrzał się ponownie na dziewczynę- Jest niedaleko jeden. Mechanik w sensie, nie yogo-land. Chociaż yogo-land chyba też... Możliwe, że mechanik i zamknięty, ale dla mnie otworzy. - oznajmił to z taką pewnością, że w zasadzie nie było siły, by to nawet zakwestionować. Strach pomyśleć skąd w nim była ta pewność.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
– A daj spokój, już za samo prawko zdarli ze mnie tyle, że masakra. Bo egzaminator stwierdził, że ujebane lusterko to karygodny błąd. Jakby nie słyszał o reparo… – westchnęła z uśmiechem, choć tak naprawdę doskonale rozumiała podejście mężczyzny, który zapewne podczas jej pierwszego egzaminu niejeden raz widział całe swoje życie przed oczami. – Okazuje się, że po pijaku jestem lepszym kierowcą niż na trzeźwo – skwitowała, bo taka była prawda, że na urodzinach jeździła z większą gracją niż teraz. I jak widać, również szansa na zepsucie auta była większa, gdy człowiek zachowywał się rozsądnie. Obróciła się w stronę Kaira, kiedy zaczął wytargiwać plastikowego jednorożca, którego obecnością była równie zdziwiona co on. Z trudem przypomniała sobie skąd się tu wziął, ale zanim połączyła kropki, było już za późno. – O Merlinie, zapomniałam, że go kupiłam. Była promka u Zonka, nie dotykaj go w.. – nie zdążyła dokończyć, aby trzymał łapska z daleka od rogu, z którego właśnie bardzo efektownie wystrzelił brokat. – No właśnie tam – parsknęła, ocierając powieki z mieniących się drobinek, rozsypanych po całym aucie. – Czy mechanik zajmuje się przy okazji czyszczeniem tapicerki? – zapytała, podejrzewając, że zwykły chłoszczyść sprawy nie załatwi. – Mam nadzieję, że nie byłeś przywiązany do tej czapki. Chyba że podoba ci się jej metamorfoza – podjęła próbę strzepnięcia wściekle różowego brokatu z kairowej czapki, ale bezskutecznie – oboje błyszczeli teraz bardziej niż wszystkie kluby razem wzięte w sylwestrową noc. – W tym aucie? Żadne – uśmiechnęła się niewinnie, ani trochę nie mijając się z prawdą. Wszystko odbywało się poza drzwiami samochodu, który służył tylko za melanżowóz, transportujący ewentualne itemy czy alkohol. – Nie licząc tych jednoosobowych, w drodze do zamku czy do pracy. Po prostu nie mam kiedy tego wszystkiego zanieść do domu. Ale właśnie rozpocząłeś tę pierwszą, taką poważną – zauważyła z rozbawieniem i zdmuchnęła kolorowy pyłek z czubka nosa. Ponowiła próby odnalezienia rajstop, tym razem wywalając na bok szkolny mundurek, korkociąg do wina i opakowanie świątecznych bombek. – Do yogo-landu? Zawsze – wyszczerzyła się, podnosząc głowę znad niebotycznej ilości szpargałów. Kiedy tak przyglądała mu się z zainteresowaniem, próbując rozkminić co ma wspólnego załatwianie jakichś spraw ze zniżkami, jej wzrok automatycznie zatrzymywał się na oczach Puchona. – Masz całe rzęsy w tym brokacie. O, a ja mam rajstopy! – kątem oka dostrzegła wciśniętą w rogu torebkę, z której wystawała paczka pończoch.
Zachichotał wesolutko, bo on nie wydał na prawko ani grosza, albowiem go nie posiadał. Prowadził pojazdy, od kiedy miał 9 lat, instytucja prawa jazdy wydawała mu się zbędnym dodatkiem i ograniczeniem jego wolności. - To tak jak ja! - zawtórował entuzjastycznie, bo i znacznie chętniej, a także znacznie lepiej prowadził pojazdy pod wpływem. Chciał dodać jeszcze coś śmiesznego, pewnie jedną ze swoich przygód związanych z nietrzeźwym udziałem w miejskim ruchu ulicznym, brokat jednak był szybszy. Był też wszędzie, nawet w jego otwierających się do dowcipu ustach, jako że ciągając jednorożca za rożka, oczywiście się nad nim pochylił. Chwilowo zdębiał, mrugając oczami, wyrwany z kontekstu czegokolwiek, kiedy świat mu zamigotał w pięknym, holograficznym różu, zaraz jednak dotarł do niego wdzięcznie brzmiący śmiech Marli, na co sam zawtórował z równie wielką wesołością. Na szczęście w pobliżu nie było dzieci, bo śmiech tego człowieka z pewnością doprowadziłby niektóre do płaczu. - No trudno, znajdę nową.- znajdę, to znaczy zajebie skądś, ale był bardzo sprawny w sztuce pomijania prawdy, bo nie trzeba było się zaraz wprost przyznawać, że ta, którą Marla bezskutecznie próbowała otrzepać, też z czyjejś głowy została zerwana. Wyciągnął paluchy w stronę jej twarzy i otrzepal jej brokat z rzęs, z troską, bo z brokatem na rzęsach niebezpiecznie, jeszcze do oka wpadnie i rogówkę uszkodzi. - No co Ty, sama będziesz to targać? - uniósł brwi z dezaprobatą - Powiedz to przyjdę Ci pomogę, we dwoje pójdzie szybciej, a i raźniej zawsze tak nie samemu.- miał w oczach takie ciepło rodzinne, przyjacielskie, kontrastujące z twarzą, która nawet pokryta brokatem wciąż błyskała pojedynczymi bliznami tu i tam. -No to słuchaj, najpierw wniesiemy tobołki, a potem yogo-land w nagrodę. I to ze zniżką!- zarządził rozsądnie, gdyż 'ze zniżką' było bardzo blisko jego ulubionej ceny, mianowicie 'za darmo', ale przy Marli nie chciał już tak od razu proponować, żeby nałożyli sobie jogurtów i uciekli bez płacenia. Nie, żeby już kiedyś tego nie zrobił. Kilka razy. Wyciągnął rękę po rajtki i wyszedł na ten deszcz, by zamienić pasek klinowy na zawiązane pończochy, wiadomo, że to nigdy nie na długo, ale żeby dojechać do mechanika powinno wystarczyć. Swoją poobtłukiwaną i wyszczerbioną w kilku miejscach różdżkę użył jak lewarek, by podważyć naderwany pasek, a później sprawnie naciągnąć na kółka pończoszki, po czym wycierając z twarzy mieszankę deszczu i brokatu, zamknął maskę auta. - Ej, to moja nutka! - zawołał, słysząc, że z wnętrza auta, z Marlowej składanki leci Crazy Town - butterfly - ...juma buterfla, cukier, dziecko - podłapał szybko rytm i zaczął drzeć w deszczu mordę, bo śpiewakiem był strasznym, ale za to głośnym. Z wielkim entuzjazmem nawet zatańczył kilka kroków - kom malejdi, kom mapriti bebi, I'll mek jor legs szek ju'll mek mi go KREJZI. - widok, cóż, niecodzienny. Może nawet jakby trochę niechciany, ruchy Kaira do kocich nie należały, ale chyba naprawdę lubił Crazy Town, bo się wczuł i wyglądał na bardzo zadowolonego z tego performensu.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Drgnęła lekko, gdy poczuła dotyk ciepłych palców na swojej skórze. Automatycznie cała się spięła i niczym trafiona drętwotą zastygła, mimo wszystko pozwalając mu na tak śmiały ruch. Nie miała nic przeciwko większej zażyłości czy bliskości, często wręcz do niej dążyła, choćby i tej chwilowej, ale jego gest podszyty był troską, o której usilnie próbowała zapomnieć odkąd Murphy postanowił wyjechać i ją zostawić. Spuściła wzrok, żeby nie pokazać mu jak emocjonalnie zareagowała na jego pozornie zwyczajne otarcie rzęs. Nie była przygotowana na takie zbliżenie, na styczność z kimś innym niż ten, z którym obiecywała sobie wspólną przyszłość. Chrząknęła więc, kiedy zaoferował swą pomoc w kolejnej sprawie, która również nie miałaby miejsca, gdyby nie została z dnia na dzień sama, pozbawiona wsparcia nawet w tak trywialnych rzeczach. W pierwszym odruchu chciała żwawo zaprotestować i odrzucić ofertę, bo wolała radzić sobie w pojedynkę niż przyzwyczajać się do czyjejś obecności, jednak coś w wyrazie twarzy Kaira ujęło ją za serce – robił to bezinteresownie. – Aż tak ci się nudzi? – błysnęła zębami, zerkając na niego z ciepłym uśmiechem, pełna wdzięczności, że ot tak chce poświęcić swój czas na takie pierdoły. Zaraz potem wyklarował się całkiem niezły plan, na który nie mogła się nie zgodzić. – Ta zniżka mnie ostatecznie przekonała. Całą resztę dopłacam ja i nawet nie próbuj protestować! – stwierdziła rozpromieniona, bo choć nie była największą fanką mrożonych jogurtów to już sama perspektywa spędzenia beztroskiego popołudnia w tak doborowym towarzystwie jawiła się jako propozycja nie do odrzucenia. Podała mu paczkę rajstop i zanim zdążyła coś powiedzieć, Morgan wyszedł na tę okropną ulewę, aby dalej bawić się w mechanika. Względnie ogarnęła cały ten chaos, który miała na tylnych siedzeniach, po czym całkiem zgrabnie wtarabaniła się na miejsce kierowcy. Ledwo się wygodnie usadowiła i wzięła kilka głębokich wdechów, niezwykle zmęczona poszukiwaniami i porządkami, a już poleciała energiczna piosenka, która najwidoczniej była jedną z ulubionych Kaira. Patrzyła na niego roziskrzonym wzrokiem, bo bardzo doceniała tę jego swobodę i lekkość w wyśpiewywaniu kolejnych wersów i tańcu. Pokazała mu kciuki i wtórowała w śpiewie, drąc się wniebogłosy, radośnie kalecząc słuch wszystkich w najbliższej okolicy. Z wrodzoną naturalnością gibała się do rytmu, czując jak schodzi z niej cały dzisiejszy stres i nerwy. Wciąż szczerząc się szeroko, uchyliła okno i wystawiła głowę na zewnątrz. – Zapraszam do środka, zaraz zagra dla nas DJ Marla! – krzyknęła i zaczęła majstrować przy radio, aby na jego przyjście poleciało coś równie energicznego i dziarskiego. – Nie spodziewałam się, że z ciebie taki tancerz – zamajtała brwiami, kiedy chłopak wsiadł w końcu do samochodu. – Dobra, to co, mam odpalać? Już będzie działać? – spytała o opinię swojego prywatnego mechanika, próbując wydłubać różdżką grubą warstwę brokatu z zagłębienia przy kierownicy. – Mam z tyłu winko albo piwo, częstuj się. Zasłużyłeś po tej ciężkiej pracy. To znaczy o ile chcesz tu zostać i jechać ze mną do tego mechanika, bo jak nie to przecież doskonale rozumiem, i tak siedziałeś tu długo i bardzo mi pomogłeś – spojrzała na niego zmartwiona, pozwalając przemówić swojemu niskiemu poczuciu własnej wartości, które podpowiadało jej, że już wystarczająco nadużyła gościnności Kaira i zupełnie niepotrzebnie odwiodła go od własnych spraw, zapewne ważniejszych niż jej zepsuty ogniomiot, a przede wszystkim ona sama, tak bardzo nieistotna i nieszczególnie interesująca.
Uniósł brwi, robiąc mądrą minę, po czym pokręcił głową. - Słuchaj, ludzie mądrzy nigdy się nie nudzą. - zacytował swoją mądrą matkę, po czym postukał się w skroń- Dlatego owszem, bardzo mi się nudzi. - zaśmiał się, jak to Kair, jakby pies szczekał. Czy dostrzegał w Marli to napięcie? Prawdopodobnie tak, być może był kretynem jeśli chodziło o szkołę, ale wychowywał się pośród mnóstwa ludzi, bardzo bliskich członków rodziny. Bardzo dobrze rozumiał emocje, nawet te ukrywane gdzieś w drganiu policzka czy zbyt szybko wziętym wdechu. Nie robił z tego wielkich rzeczy, czasem się ta empatia przydawała, kiedy bulszitował jakiegoś dilera na ulicy i przyglądał mu się, czy ten rzeczywiście miał plecy czy nie, a czasem, kiedy spędzał miło czas z taką Marlą O'Donnell wiedział, że była jak piesek, na którego ktoś kiedyś nadepnął. Wciąż wesoły, ale z jakimś strachem i trzeba było mu dać czas, żeby się na nowo oswoił. - No to yogo-deal. - zgodził się suchym żartem, a biedna Marletto powinna przygotować się, że tych suchot może być znacznie więcej tam, skąd wziął się ten jeden. Ukończywszy swoją robotę harcował chwile po deszczu, dopóki jakiś dziadyga nie wyjrzał ze swojego sklepiku gdzieś po drugiej strony ulicy, patrząc na nich gniewnie bo chyba coś mu się muzyka nie podobała za bardzo. A może po prostu nie był fanem Crazy Town? Crazy Kair posłał mu czarujący uśmiech kryminalisty, na brodę Merlina, gdyby chociaż miał wybitego zęba, albo złotego zęba, ale natura obdarowała go tak perfekcyjnym uśmiechem, że mu cały imaż mordercy psuła. - No dobra, koniec show. Za więcej trzeba płacić, nie ma w życiu nic za darmo. - podsumował, wsiadając do auta i zdejmując zarówno przemoczoną, różową czapkę jak i kurtkę, do której nawet do kieszeni nalał się deszcz. Chwycił brzeg podkoszulka i zadarł go do góry obnażając tors by wytrzeć sobie mordę. - Odpalaj, odpalaj, jedź za sklep Martinsa i tam skręć w lewo, a potem za apteką będzie taki zjazd. - pokierował ją do znajomego mechanika, który no może nie pracuje za darmo, ale był Kairowi dłużny jedną, czy dwie przysługi, a jeszcze jak Morgan wspomni, że to dla jego ten tego koleżanki. - Myślę, że wielu moich talentów nie znasz. - uśmiechnął się w odpowiedzi- Świetnie tańczę, ale powinnaś zobaczyć mnie na łyżwach - powiedział zadowolony z siebie. Jeżdżenie na łyżwach na zamarzniętej rzece to była jedyna rozrywka zimą dzieciaków z jego osiedla, jako, że wszyscy byli wchuj biedni, mieli jedne sanki na spółę i takie łyżwy, co przypinało się do butów, więc każdy mógł pojeździć. Patrząc teraz na jego gabaryty można by obawiać się, jak gruby musi być lód, żeby go utrzymać...- A jak jeżdżę konno! Pani! Nawet tyłem! - -machnął ręką, rozwalając się przedramieniem o oparcie przedniej kanapy, jakby chciał powiedzieć, że tu nie ma co gadać, takie mistrzostwo. Przyglądał się jej bystrym spojrzeniem, takim chyba orzeźwionym tą deszczową piosenką, albo on zawsze był taki bystrooki i zorientowany, po czym cmoknął przez zęby, kręcąc głową. - Marla, jestem dużym chłopem. Jak chcesz mnie spławić, to mi powiedz, żebym spierdalał. - uśmiechnął się, nachylając lekko w jej stronę- Bo jeśli o mnie chodzi, to ja bym tak z Tobą mógł i cały czas! - pokiwał brwiami- No... może minus brokat. Obawiam się, że będziemy go znajdywać jeszcze bardzo długo, w bardzo dziwnych miejscach... - co było niechybnie prawdą.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Zaśmiała się, gdy tak elegancko spławił starego dziada, który nie był do końca zadowolony z ich popisu wokalno-tanecznego. Bawili się przy tym przednio i w zasadzie tylko to się dla niej liczyło. – Oho, jak nie ma nic za darmo to aż się boję spytać ile będzie mnie kosztowała ta twoja naprawa – uniosła brew z rozbawieniem błąkającym się po ustach. – I inne straty, które poniosłeś w międzyczasie – kiwnęła głową w stronę przemoczonych ubrań z poprzylepianymi kolorowymi drobinkami. Odpaliła samochód, z ulgą rejestrując, że działa. – Uff, udało się! – ucieszyła się, oczywiście wcale nie wątpiąc w metody naprawcze Kaira. Zaraz potem automatycznie powiodła wzrokiem po jego umięśnionym torsie i odwróciła głowę w jego stronę, gdy zaczął wymieniać swoje talenty. – Łyżwy mówisz? No to chyba musimy zrobić pojedynek mistrzów. Każdej zimy mama zabierała mnie na lodowisko i udawałyśmy, że jesteśmy wybitnymi łyżwiarkami. Nie masz więc żadnych szans – ostrzegła go, bo w istocie radziła sobie całkiem nieźle, jako że była to jedna z nielicznych rozrywek, jakich mogła doświadczać, gdy na koncie pieniędzy nie było zbyt wiele. – OMG, ale czad z tą jazdą konną!! To akurat było poza moim zasięgiem. Boże, pamiętam jak się kiedyś uparłam, że chcę mieć kucyka, wiadomo, jak każda prawilna mała dziewczynka, a Fiadh, w sensie moja mama, wmówiła mi, że lepsze od posiadania swojego konia jest zdjęcie z nim. Ależ byłam z siebie dumna jak już tę fotkę udało mi się zrobić. Pokazywałam ją każdemu i w pewnym momencie wisiała przy wejściu do pubu, żeby czasem przypadkiem nikt jej nie przeoczył – parsknęła, wpadając w typowy dla siebie słowotok i zalewając Morgana swoimi fascynującymi historiami z jakże barwnego dzieciństwa. Zmierzyła go spojrzeniem, gdy określił się mianem dużego chłopca, co było sporym niedomówieniem, bo ledwo się mieścił w tym samochodzie. – No to jedziemy, nie chcę, żebyś spierdalał – rzuciła lekko, uśmiechając się do niego; towarzystwo Kaira było kojące i czuła się w jego obecności swojsko i beztrosko, a niczego tak bardzo nie potrzebowała teraz jak tego przyjemnego ciepła w klatce piersiowej, utwierdzającego ją w przekonaniu, że dobrze się bawi i jest w stanie kontrolować niechciane myśli o złamanym sercu. Zachichotała wesoło na wzmiankę o wszechobecnym brokacie i kiwnęła na to tylko ręką. – Już jebać ten brokat. Kto wie, może po drodze trafimy na jakąś imprezę i będziemy tam wyglądać najbardziej wystrzałowo! – skręciła posłusznie za sklepem w lewo, rozglądając się po okolicy. – Rzadko bywam w tych rejonach doliny. O, ale unikaj tu zaułków. Rok temu jak się tu szlajałam z – przełknęła nerwowo ślinę, dopiero teraz orientując się, że mimowolnie wkracza w niebezpieczne obszary pamięci, które bezskutecznie próbowała omijać – kimś to natrafiliśmy na akromantulę. Czaisz? Kurwitny pająk w centrum miasta. Jak widać, skoro tu jestem, to spotkanie nie zakończyło się dla niego najlepiej, ale wciąż- to tu ten zjazd? – przerwała, upewniając się, że zjeżdża w dobrą stronę. – No, wracając, okazało się, że łatwiej przeżyć atak akromantuli niż lekcję z Patolem – skwitowała.
Uniósł w zamyśleniu brwi po czym pokręcił głową. - Dużo. Bardzo dużo. Może nawet dwa wyjścia do yogo-landu. - zrobił poważną minę, nasadzając na łeb mokrą czapkę i celując w nią różdżką uzył "silverto" by ją wysuszyć. Następnie to samo zrobił z koszulką, bo sie mega lepiła do ciała. Podkręcił lekko muzyczkę z radia, rozsiadając się na tyle wygodnie na ile umiał, bo zawsze i tak musiał się w samochodach kulić i wyszczerzył zęby z miną osiedlowego kozaka, bo jakże miałoby się nie udać, skoro to on, spec złota rączka, od wszystkiego i od niczego, majsterkowić, zajął się tymi rajstopami. A na zajmowaniu się rajstopami bez wątpienia się znał. - Śmiało. - zadarł lekko brodę, pewny swoich łyżwiarskich umiejętności- Możemy zrobić. - pokiwał głową. Domyślał się, że jego hokejowe skosy i ściganie się z wyzwaniem zatrzymania jak najbliżej kamienia nie były podobne do jej figurowych axli, ale przecież mogli oboje zostać mistrzami, każdy w swojej dziedzinie. Uśmiechał się słuchając jej historii. On z końmi właściwie dorastał. Mieszkał wprawdzie w mieście, ale na jego obrzeżach, a choć cygańska część jego rodziny już dawno przesiadła się z wozów taborowych na przyczepy kempingowe, to jednak wciąż mieli konie i wciąż mieli kilka bryczek. Zawsze lubił zwierzęta, nawet niekoniecznie lgnął do tych magicznych. - Konie są bardzo mądre. Dużo komunikują samym ruchem głową, wargami, uszami. Mój dziadek stryjeczny ma takiego kucyka, Apollo, no i ten Apollo jest jak jednorożec. W sensie, akceptuje tylko kobiety. - zaczął historyjkę, bo on też miał ich sporo i był bardzo wylewny, więc mogli tak do siebie gadać pewnie w nieskończoność- Mój wujo, Karmin, kiedyś ubrał się najebany w sukienkę, żeby na Apollo jechać do monopola bo dokładkę towaru, oczywiście pewnie sie domyślasz jak to się skończyło. - zarechotał. Przygody jego rodziny były niesamowicie debilne w dziewięciu na dziesięć przypadków, ale taki był już urok Morganów. - Nie wiem czy mam siłę na imprezę. - westchnął szczerze i pomasował się po brzuchu, bo jakiś czuł się głodny, trochę może senny. Wszystko przez ten średnio udany połów, gdyby wyciągnął z tego portfela więcej to już by namawiał Marlę na jakiś fancy dinerek gdzieś pod hibiskusem, a tak? Będzie musiał znów iść na żebry do szkolnych skrzatów. - O tutaj. - pokazał jej palcem uliczkę- Akromantule mnie trochę brzydzą. - przyznał z rozbawieniem- Taki duży wyrosłem, a wzdrygam się na pająki. Królowa mówi, żebym ich nie rozgniatał, bo pająki niosą wiadomości od zmarłych, ale mogą je nieść komuś innemu. - wzdrygnął się, aż samochód zadrżał- O tam. Szczerze? Wesz, jakbyśmy spotkali akromantulę, to ja nie wiem z kim się z nią mierzyłaś, ale ja bym nie był zbyt pomocny. - rozłożył bezradnie ręce. Nie był dobrym czarodziejem. Mógłby takiej akromantuli wyjebać z dyni ewentualnie. Parsknął na wspomnienie patola i wyszczerzył się ponownie- Dlatego nie chodzę na transmę, hehe. - kiedy zatrzymali się pod bramą warsztatu, Kair poprosił piękną, by zaczekała chwilę i wyszedł na deszcz, żeby jak typowy włamywacz przeleźć przez płot i otworzyć bramę od środka. Potem pomaszerował do warsztatu jak do siebie, kiwając na Marlę, żeby śmiało wjeżdżała.
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Zasłoniła dłonią usta, udając bardzo zmartwioną. – Aż dwa? – zatrzepotała rzęsami z udawanym niedowierzaniem. – Chyba jakoś to przeżyję – szturchnęła go lekko w ramię, od razu uśmiechając się na znak, że jest bardziej niż chętna na takie wyjścia. Z zaskoczeniem zarejestrowała, iż po raz pierwszy od dawna czuje radość z takich spontanicznych propozycji, bez poczucia winy, że robi coś, czego nie powinna, a mianowicie – planuje się dobrze bawić. I była to naprawdę miła odmiana po tych długich tygodniach wyrzucania sobie, że nie może się angażować w nic przyjemnego, tak jakby każde spotkanie z kimś było aktem zdrady w stosunku do Murphy’ego, który przecież jako pierwszy podjął decyzję ułożenia sobie życia osobno. Obserwowała go, próbując wyczuć czy choć trochę przejął się wyzwaniem, które mu rzuciła. Kair wydawał się być bardzo pewny siebie, ale nie zamierzała pokazywać, że w jakimś stopniu ją to zmartwiło czy obniżyło morale. Wręcz przeciwnie – aż się wyrywała, żeby pokazać jaką jest akrobatką na lodzie. – No to mamy łyżwo-deal – powtórzyła jego wybitny suchar ze śmiechem, w myślach przyznając, że Morgan z każdą kolejną sekundą tylko zyskiwał w jej oczach i okazywał się być ziomkiem, z którym można było robić wiele – zarówno taplać się w brokacie, jak i kraść konie. Z fascynacją wysłuchała opowieści o Apollo i wujku, parskając, gdy opowiadał o przebraniu się w sukienkę. – I ile zębów stracił? A co najważniejsze, ogarnął jakoś ten towar? – dopytała zainteresowana, bo jak to tak nie skończyć historii w kulminacyjnym momencie. Skręciła w uliczkę, którą wskazał jej Kair i pokiwała głową, dopiero po chwili rejestrując, że poruszył kwestię, nie do końca dla niej zrozumiałą. I nie byłaby sobą, gdyby nie przerzuciła całej swej uwagi na to jedno słowo klucz. – Królowa? – zdziwiła się, kompletnie nie wiedząc o kim mówi. – Akromantule nie należą do najprzyjemniejszych stworzeń. To pewnie przez ten zjebany klekot. Ale pająki same w sobie nie są złe. Ten, na którego się natknęliśmy już raczej nikomu żadnej wiadomości nie dostarczył, ale pogrzeb miał przedni – wzruszyła beztrosko ramionami. Zatrzymała się pod bramą i zanim zdążyła się odezwać, chłopak poszedł i w dość niekonwencjonalny sposób otworzył furtkę, umożliwiając jej dalszy przejazd. Mimo wątpliwości, ruszyła powolutku przed siebie w stronę warsztatu, a kiedy znalazła się tuż obok Morgana, uchyliła szybę i spojrzała na niego niepewnie. – Hm, jesteś pewny, że to dobra pora? Bo jeśli się właśnie gdzieś włamujemy to w razie czego krzycz. Na hasło eeee… – szukała pospiesznie w głowie jakiegoś słowa – …Apollo, tak, hasło Apollo, odpalam tryb turbo i spierdalamy – oznajmiła poważnie, choć w jej oczach błyszczały iskierki podekscytowania, tym samym pokazując, że bardziej szukała sposobu na uniknięcie ewentualnych konsekwencji niż przejmowała się łamaniem powszechnie uznanych zasad. Co to za zabawa bez odrobiny adrenaliny?
Pokręcił głową wystawiając do góry trzy palce. - Trzy. I to z przodu. - odsłonił swoje zęby i wskazał górne jedynki, po czym parsknął- No ale wódkę przywiózł. Wiesz jak jest, jak jest wola i są chęci to nie ma żadnych przeszkód, czy coś w tym stylu. - wzruszył ramionami. Cygańskich przygód miał przecież ilość niezliczoną, a jeśli Marla czuła, że chce je poznać, to Kair mógł jedynie służyć jej za bajarza, przewodnika, a nawet towarzystwo, gdyby chciała doświadczyć takiej przygody na własnej skórze. Rodzina Morganów była przecież niezwykle towarzyska i otwarta na wszystkich i wszystko, niezależnie od tego kim byli, skąd byli i co planowali. Więzy tak silne, że nie mogło im zaszkodzić zupełnie nic. - Każdy tabor ma swoją Królową. - poinformował z powagą, bo to jak prezydent, jak szef wielkiej korporacji, tylko trochę straszniej. Królowa, choć nie była czarownicą tak jak czarodzieje magicznego świata, miała niezwykłe moce i niesamowite możliwości, których nikt nie potrafił przewidzieć. Puchon bardzo szanował swoją Królową, co zresztą dało się poznać po jego minie, kiedy tylko o tym wspomniał. Wyskoczywszy na podwórko u mechanika machnął ręką na zmartwienia Marli. - Wjeżdżaj do dwójki! - zawołał, nim wlazł przez okno do zakładu i otworzył drugie drzwi garażowe. Potem zniknął gdzieś we wnętrzu budynku, w poszukiwaniu właściciela i szefa tego przybytku. Kiedy mówił, że ten jest mu coś winien, najpewniej nie żartował, ale też zobaczyć takiego Kaira stojącego w drzwiach do kuchni znienacka, można narobić w gacie i z pewnością chętnie spełnić jego prośbę, niezależnie od tego, czy się było czegoś winnym czy nie. - Widzisz Marlinka! - zawołał wracając i klepiąc starego mechanika w bark z taką radością, że ten aż stęknął- Raz dwa i będzie gotowe. - pokiwał głową, ustawiając się gdzieś z boczku, żeby zapalić papieroska. Przecież nie będą czekać na deszczu. Uśmiechnął się do dziewczyny pięknie jak filmowy amant i choć poczęstował śmierdzącym, mugolskim petem to bez urazy przyjął odmowę. Odpalił jej papieroska i na miłej pogawędce minął im czas oczekiwania na naprawę auta.
Dolina Godryka była miejscem, w którym mieszkało wiele ważnych osobistości. To tutaj znajdowały się rezydencje wpływowych rodów i sklepy, w których zaopatrywali się bogaci czarodzieje. Nic więc dziwnego, że protestujący wybrali właśnie to miasteczko. Poparcie Ministerstwa było ważne dla urzędu, zbierało wiele wysoko postawionych ludzi, którzy chcieli pokazać, że murem stoją za decyzjami Ministerstwa Magii, a może przypodobać się kilku ludziom? W centrum miasteczka zebrali się więc czarodzieje z różnych sfer, popierający decyzję o zgładzeniu smoka, kontrolującego zachowania innych ze swojego gatunku, które ostatnimi czasy paliły domy, rezerwaty, lasy i doprowadzały do śmierci przeciętnych ludzi, a nawet nauczycieli. Wśród tłumu rozdawano ulotki, które zaręczały o słuszności decyzji pozbycia się problemu, gwarantując pomoc i ochronę Ministerstwa. Na podwyższenie wszedł nie kto inny, jak Raziel Whitelight, mocno udzielający się na ostatnich wyborach i w życiu publicznym – ostatnio widniał nawet na okładce magazynu Czarownica. Dla Ministerstwa było ważne, by reprezentowała godna i charyzmatyczna postać, która miała przekonać do dobrych intencji rządu. — Ministerstwo Magii dba o dobro obywateli! — powiedział aksamitnym głosem, przykładając różdżkę do krtani. Na magicznym ekranie za jego plecami wyświetlono urywki zdarzeń z kwietniowej nocy, pokazujące najgorsze momenty pożarów. — Stanęliśmy przed wielkim niebezpieczeństwem, dlatego czas położyć temu kres! Głęboko wierzymy, że jedynym rozwiązaniem jest zgładzenie uwolnionego potwora z Avalonu, ale jesteśmy tutaj, by Was wysłuchać! — w tłumie zaczęto rozdawać zaczarowane plakietki głoszące „Ministerstwo dba o interes społeczeństwa”. Gdzieś w tłumie ktoś krzyknął, że to same bujdy, ale szybko został uciszony głośnym krzykiem popleczników działań Ministerstwa, którzy nie widzieli innego rozwiązania. Skrzywdzeni przez smoki pragnęli zemsty, która nie pozwalała myśleć o czymkolwiek innym. Tracili dobytek, domy i bliskich, czy ktoś mógł ich winić?
Wydarzenie
Każdy uczestnik jest proszony o rzut kostką literką na wydarzenie w trakcie protestu:
A – niemożliwe! Podchodzi do ciebie sam Raziel Whitelight i zanim się orientujesz fotograf już robi wam wspólną fotkę. Możesz mieć tylko nadzieję, że nie wylądujecie w Proroku, za to jesteś bogatszy o doświadczenie. B – jest głośno i tłoczno, nagle czujesz, że zaczyna ci brakować powietrza! Mdlejesz zanim się orientujesz, dorzuć kostkę k6, żeby dowiedzieć się ile czasu jesteś nieprzytomny, jeśli ktoś ci pomoże zaklęciem uzdrawiającym, nie musisz dorzucać tej kostki. C – coś błysnęło na ziemi, schylasz się więc, bo wszyscy wiemy, że znalezione nie kradzione i podnosisz syrenią spinkę. Dorzuć kostkę literkę, jeśli wylosujesz samogłoskę to jakaś stara czarownica robi ci awanturę, że to jej własność i musisz ją oddać, bo auror niedaleko już łypie na ciebie groźnie. Na spółgłosce możesz ją sobie zachować, zgłoś się po nią w upomnieniach. D – zdejmij mundur, przeproś matkę – jakiś auror uznał, że go obrażasz, ale chyba cię z kimś pomylił. Nie słucha twoich wyjaśnień i wlepia ci mandat na 40 galeonów. Stratę odnotuj w odpowiednim temacie, inaczej wylądujesz przed Wizengamotem! E – uważaj, bo zaraz zedrzesz sobie gardło! Twoje okrzyki, zachęty i stanowcze uczestnictwo w wydarzeniu zwraca na ciebie uwagę innych osób, które nie tylko kiwają głowami, ale również poklepują cię po plecach. Jeśli posiadasz cechę powab wili, twój urok osobisty przekonuje do ciebie prawdziwe tłumy. F – dwóch bogatych osobistości kłóci się obok ciebie bardzo głośno i wyraźnie i nie zwracają uwagi na nic wokół. Widzisz sakiewkę w kieszeni jednego z nich i możesz spróbować być Robin Hoodem. Jeśli chcesz spróbować szczęścia w kleptomanii, dorzuć kostkę k100, wynik powyżej 75 oznacza, że ci się udaje, a w sakiewce jest 100 galeonów (zgłoś się po nie w odpowiednim temacie)! W przeciwnym wypadku oznacz @Ruby Maguire. G – wygląda na to, że jakiś rzemieślnik uznał, że to zgromadzenie jest całkiem dobrym pomysłem do reklamowania swoich produktów. Rozdaje właściwie wszystkim woreczki ze skóry wsiąkiewki oznakowane logiem jego pracowni. Zgłoś się po niego w odpowiednim temacie. H – słyszysz krzyki i zaklęcia, nie wiesz jednak z początku skąd one docierają. Nie orientujesz się więc, że znajdujesz się w promieniu rażenia i co więcej – interwencji aurorów. Wiadomo, że takie zgromadzenie z udziałem Ministerwstwa będzie dobrze chronione. Jeden a aurorów nagle powala cię całym sobą na ziemię. Jeszcze w następnym swoim wątku będziesz mocno poobijany. I – już nigdy nie będziesz szedł tą drogą samotnie - znalazłeś w tłumie ludzi, którzy popierają twoje myśli i działania, i są skłonni towarzyszyć ci, kiedy już postanowisz zabrać się za mniej bezpieczne działania, niż wykrzykiwanie groźnych haseł na zgromadzeniu. J – takie zgromadzenia, w dodatku z udziałem tylu bogatych ludzi to raj dla kieszonkowców. Nie orientujesz się nawet, że twoja własność znika. Musisz zgłosić się w upomnieniach ze stratą jednego przedmiotu z kuferka.
Informacje
● Udział w wydarzeniu mogą wziąć tylko postaci pełnoletnie, uczniowie potrzebują pisemnej zgody od Opiekuna Domu. ● Za udział w proteście przysługuje 20pkt w debacie nad losami smoka. ● Za napisanie wcześniej posta na min. 1000 znaków, w którym opisujesz jak przygotowujesz transparent możesz przerzucić kostkę na wydarzenie. ● Za wymyślenie hasła na strajk i użycie go w poście możesz otrzymać +1pkt do dowolnej umiejętności. Zgłoś się po niego w odpowiednim temacie. ● Jeśli w poście napiszesz jak wchodzisz na wzniesienie i wygłaszasz swoje stanowisko – otrzymujesz od organizatorów lewitujący kapelusz oraz zdjęcie Raziela Whitelighta z autografem. O przedmiotach przeczytasz w tym temacie, zgłoś się po przedmiot tutaj.
C. szczególne : Blizny po gniciu na szyi, klatce piersiowej i górze brzucha, rytualny krwawy znak na małym palcu prawej ręki, naszyjnik Ariadne zawsze zawieszony na piersi oraz mocno zmęczona twarz z widocznie podkrążonymi oczyma, które wydają się zapadać w sobie
Zgodnie ze swoim sumieniem oraz zaleceniami szefostwa, Boris postanowił udać się na marsz, którego celem było pokazanie wsparcie, jakie Ministerstwo otrzymuje od czarodziejskiej społeczności. Liczył tylko, że podczas różnego rodzaju przemów nie stanie się nic nieporządanego, co by mogło zaszkodzić mu lub innym osobom przebywającym w tym miejscu. Nie był zaskoczony widząc swoich kolegów z pracy pilnujących, by do takiej sytuacji nie doszło, tak samo jak nie był zdziwiony ilością ludzi z wyższych sfer, a przynajmniej prezentujących się w ten sposób. Na początku trzymał się z boku, jedynie przyglądając się sytuacji, jednak przemowa i ogólny klimat tego dnia zachęciły go do łyknięcia odrobiny wódki, którą stale trzymał w piersiówce schowanej we wewnętrznej kieszeni marynarki, co dodało mu odrobiny odwagi, nie za dużo oczywiście, ale na tyle, by przyłożyć różdżkę do gardła i zacząć skandować "Wizards Lives Matter". Nie minęła dłuższa chwila, nim zorientował się, że obok niego stoi sam Whitelight, który nie mówiąc słowa jedynie potrząsnął ręką Borisa, co zostało uchwycone przez osobę z kamerą. Mężczyzna nie wiedział co zrobić z tego całego zajścia, więc po krótkim podziękowaniu, postanowił już spokojniej uczestniczyć w tym wiecu.
Caroline O. L. Dear
Rok Nauki : VI
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.73 m
C. szczególne : szkocki akcent, uboga mimika twarzy, brak gestykulacji
Westchnęła z odrazą, kreśląc szybko słowa na pergaminie. Pisała list do profesora Morrisa. To Amelia była temu wszystkiemu winna. Wspomniała coś o tym, że nie ma czasu, bo robi transparenty na protest. Wszystko ma być idealnie. Na takie słowa kuzynki Caroline tylko przewróciła oczami, mając ochotę zaostrzone pióro wbić sobie w tętnicę szyjną i wykrwawić się nad tym pergaminem, ale nie wiedziała, czy profesor Morris zaakceptowałby jej prośbę o pójście razem z Fairwynówną na debatę, czytając list zawierający słowa "z rozwagą" i "bezpiecznie" splamiony krwią — wątpliwe. Nie wiedziała, co tu robi, stojąc na środku głównej ulicy w Dolinie Godryka. Szybko dostała odpowiedź od profesora, że mogą iść. Dlaczego nauczyciele musieli być tacy głupi i się na wszystko zgadzać, gdyby Aden czytał w jej myślach, nie skończyłaby z Nędznym z Historii Magii, w ogóle ukończenie Hogwartu byłoby totalnie niemożliwe. W duchu pałała niezmierną radością, że nie tak łatwo nauczyć się legilimencji. Spojrzenie jej szarych oczu powędrowało w stronę kuzynki, która wyglądała na zdeterminowaną, aby wesprzeć Ministerstwo Magii w ich kampanii "Ratuj siebie... coś tam coś". Caroline słabo słuchała tego, co mówiono. Nawet jeśli na scenie pojawił się Raziel Whitelight, mamiąc aksamitnym głosem tłum jak jakaś syrenka, a jego uśmiech ostatnio widać było na każdej okładce magazynu Czarownica. - Na żywo wygląda gorzej niż na zdjęciu. - Prychnęła do siebie, zaszczycając tylko na chwilkę boskiego, wysłannika aniołów, stojącego na podwyższeniu przed tłumem wariatów. Następnie patrzyła pod nogi. Nie oszukujmy się w takim tłumie łatwo o zarobek albo fanty. Czarodzieje w tłumie jak barany... - O, a co to? - Schyliła się, aby podnieść błyszczące cacko, które okazało się syrenią spinką. Rozejrzała się powoli, nie widząc, aby ktoś zaraz się miał o to upominać i wsunęła sobie znalezisko skrycie do kieszeni spodni. Nie mogła nie zwrócić uwagi na jeden z transparentów Amelii, który dziewczyna postanowiła dopiero teraz odkryć i zrobić wszystkim niespodziankę, dumnie prezentując swoje zabójcze hasło. - Że co? Żadnej zwłoki zabić smoki? To widzę, że zaszalałaś? - Zwróciła się do kuzynki, chcąc przewrócić oczami, jak to miała w zwyczaju. Nienawidziła takich durnych debat i bezsensownego pierdolenia, a robienie jeszcze tych transparentów, komu się chciało? No cóż, miała przed sobą jedną z takich osób zaangażowaną w sprawę Fairwynówne, a swoją kuzynkę. - Ja bym dała zabić potwora reszta do wora.- Powiedziała z pełną buzią, odgryzając kawałek jabłka, które zwędziła ze straganu z owocami, kiedy obok przechodziły. Nie, żeby rozpoczynała swoją karierę złodziejską, ale po prostu przy takim poruszeniu nikt na nic nie zwracał uwagi, a Dear postanowiła z tego skorzystać. Kto nie ryzykuje, nie pije ognistej whisky.
Jej nastawienie do magicznych stworzeń było pełne wewnętrznego konfliktu. Nie dało się ukryć, że jej rodzina nie była największymi miłośnikami zwierząt, jeśli patrzeć na to pod ogólnie rozumianym kątem. Fairwynówna jednak szanowała stworzenia, w końcu bez nich biznes jej rodziny wcale nie byłby tak wspaniale rozwinięty. Były więc potrzebne, ale wcale nie uważała się za obrończynię zwierząt, choć od lat nie tknęła mięsa. Niewiele to jednak miało wspólnego z etyką i empatią. Ględziła Caroline o organizowanych protestach od jakiegoś tygodnia, bo cała ta sytuacja ze smokami niesamowicie ją wkurzała. Począwszy od upierdliwych klątw, aż po pożary, które nie dawały spokoju czarodziejom i co gorsza – były niebezpieczne. Miała szczęście, że ogień nie dotknął jej rodzinnej posiadłości, tak jak miało to miejsce w Londynie, choć gdy płonął rezerwat poczuła chwile grozy. Wszystkiego było za dużo, a ogień był prawie tak niszczycielski jak woda. Czasem miała wrażenie, że to wszystko było walką z wiatrakami. Powtarzała jednak kuzynce jak ważne jest opowiedzenie się po jednej ze stron, by zakończyć tę porażkę Ministerstwa, które nie dawało sobie najwyraźniej rady z obecną sytuacją – i miała na myśli nie tylko smoki, co postawy społeczne. — Ci to nie mają co robić w tym ministerstwie, naprawdę — parsknęła, kiedy zaczął przemawiać Whitelight i nawet przechyliła głowę, zastanawiając się, jakim do cholery cudem oni wszyscy wyglądali właśnie tak. Nie to, że jej się jakoś podobał, niespecjalnie w ogóle rozumiała jak komukolwiek może podobać się facet, ale całkiem obiektywnie byli całkiem ładnymi ludźmi. — A patrz to — rzuciła i stuknęła różdżką w swój transparent, by pojawiło się na nim nowe hasło: „Przeminęło z ogniem”. Mela lubiła czytać i nie mogła się powstrzymać, by nawiązać do literatury. Jej uwagę przyciągnęła dwójka głośno spierających się czarodziejów. Uniosła wysoko brew, a jej mina mówiła absolutnie wszystko. Właściwie nigdy nie była specjalnie dobra w ukrywaniu tego co myśli – jeśli nie wypowiadała słów głośno, to jej mina wyrażała więcej niż tysiąc słów. Teraz też tak było, patrzyła na mężczyzn z mieszanką rozbawienia i obrzydzenia na twarzy. — Jak mnie wkurzają głupi ludzie, myślisz, że ktoś zauważy jak mu podpierdolę tę sakiewkę, która wystaje mu z kieszeni? — parsknęła, nie była żadną kleptomanką i właściwie to miała pieniądze, ale takie osoby same się o to prosiły.
Nie była zdziwiona, że stanowisko Amelii wiązało się z zabiciem smoka. W końcu należała do znakomitego rodu Fairwynów, którzy, aby się bogacić potrzebowali martwych zwierząt, a właściwie tego, co z nich zostaje; no dobrze nie zawsze musiał być one martwe, ale lepiej pracuje się w ciszy i spokoju, nie czekając, aż jakiś smok zdmuchnie miotaczem ognia twój domek w Dolinie Godryka. Stanowisko Caroline nie istniało, gówno ją takie rzeczy obchodziły. Zabić, czy nie zabić, no z jednym wyjątkiem, chyba że miała w tym jakąś korzyść, a i dla rodziny zrobiłaby wszystko, no prawie wszystko lojalność i tego typu sprawy, może głośno by tego nie powiedziała, ale jej kuzynka była jedyną osobą wart uwagi. Mogły się pod wieloma względami różnić, ale też w jakiś dziwny ślizgoński, a może rodzinny sposób się dogadywały. Nadal jednak pałała lekkim zniesmaczeniem do Fairwyn, która paradowała z transparentem. Najgorsze jednak było to wszystko, co Caroline spotkało przed tym całym protestowaniem. Od ględzenia Amelii uszy jej krwawiły, już miała pożyczyć od niej magiczne zatyczki, ale z pewnością dziewczyna domyśliłaby się, o co chodzi. Dear nie przejmowała się niczyją opinią, jednakże szanowała swoją rodzinę, tak też cierpiała w swojej obojętnej ciszy, trochę obawiając się, że i jej gniew, a także wkurwienie Fairwyn się udzieli, co mogłoby skończyć się zamordowaniem kilku osób czy smoków, a wtedy jej przyszła kariera aurorska poszłaby się jebać. - My też. - Pokiwała głową, że zgadza się z wypowiedzią kuzynki, przy okazji dodając swoje trzy grosze. Mogły ten czas spędzić naprawdę w inny ciekawszy sposób, tak sądziła, kiedy tu szły; ale powoli zaczynała zmieniać zdanie, kiedy w jej ręce wpadła syrenia spinka, gdy tak zajadała się jabłkiem z targowej wystawy. - Fajnie. - Spojrzała na transparent kuzynki, która właśnie stuknęła w niego różdżką, a na nim ukazał się całkowicie inny napis, brzmiący jak tytuł jakieś książki... Po pochwyceniu miny Meli uwaga Caroline również przeniosła się na dwóch mężczyznach kłócących się niedaleko dziewczyn, wyglądali na takich przy kasie. Zaczęła przyglądać się temu przedstawieniu z ciekawością, brakowało tylko popcornu i wygodnej ławeczki. Dojadła jabłko, trzymając ogryzek w lewej ręce, zastanawiając się co z nim zrobić. - Jak mówisz głupi ludzie... Nie sądzę, żeby zauważył. - Myślała nad tym, czy nie pomóc Meli i po prostu rzucić grubasa ogryzkiem, ale to byłaby chujowa strategia. Najwyżej jak jej się nie uda, będą miały więcej czasu na ucieczkę. - Daj, potrzymam Ci transparent. - Dodała tylko, wyciągając różdżkę, aby przejąc magicznie baner od Fairwynówny, nakłaniając ją tym samym do kradzieży. Zastanawiała się, czy nie przegina pały, jak tak dalej pójdzie, jej kariera aurorska nawet się nie zacznie, a skończy w Azkabanie; ale jak to starzy mówili, niech młodzież się wyszumi, ale to chyba nie byli jej starzy.
Mogła sobie odpuścić swój transparent, ale właściwie dlaczego miała to zrobić. Prawda tez byłą taka, że wszystko było lepsze od nauki na egzaminy, która już jej wychodziła chyba wszystkim dziurami w ciele – a człowiek miał ich zaskakująco dużo. Tak więc, zabrała się za coś iście ważnego jak te durne transparenty, a jej kuzynka mogła się cieszyć, że w swoim ogniu zaangażowania nie zrobiła też jednego dla niej i nie wciskała jej nic w ręce, a miała taki pomysł przez chwilę. Uważała się za kogoś, z kimś powinno się liczyć. Może i miała siedemnaście lat i gówno wiedziała o świecie, ale wywodziła się z jednego z najstarszych rodów, choć był szanowany bardziej lub mniej, to każdy słyszał o jej rodzinie. Dlatego też stanęła teraz w tłumie, a objęte przez nią stanowisko właściwie nikogo nie powinno było dziwić. Szanowała stworzenia na swój własny, zupełnie pokręcony sposób i to powinno wszystkim wystarczyć, a w ogóle to nikt nie powinien się interesować jej sprawami. — Nie jęcz już — rzuciła i uniosła brwi z uznaniem na widok syreniej spinki, którą udało się znaleźć Caroline. Po chwili już się przyglądała bandzie idiotów i trącała kuzynkę ramieniem. — Widzisz nawet darmowe przedstawienie mamy — co prawda nie robiło na niej żadnego wrażenia, a nawet lubiła sztukę. A może lubiła sam fakt, że sztuka przez wiele dekad była uważana jak luksus dla wyższych sfer, a ona lubiła czuć się wyjątkowo. — Kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje, czy coś w ten deseń — rzuciła sobie, podchwytując nastrój Dearówny i już zmierzała w stronę dwójki czarodziejów. Nie wiedziała po co to robi, przecież miała pieniądze, jej ród miał bogaty status i naprawdę nigdy niczego jej nie brakowało. Może to przez stres związany z końcówką roku, a może po prostu jej się nudziło. Nie było odkryciem, że Mela nudziła się niezwykle często i dramatycznie szybko, więc nagła chęć poczucia adrenaliny mogła mieć swoje korzenie właśnie w nudzie. Udało jej się zbliżyć do jegomości, a nawet zdobyła przypadkiem ciężką sakiewkę. Problem w tym, że ktoś ją znienacka popchnął, a ona jak ostatni debil upadła, robiąc raban jak wywerna w sali szklanych kul i zwróciła na siebie uwagę, no, wszystkich. Cholera, cholera, cholera! Musiało coś się stać, akurat w miejscu, w którym roiło się od MM. (Nie)szanowny facet zaczął się drzeć, a ona w ferworze rzuciła mu jego własność, gdy tylko się podniosła. — SPIERDALAMY — zawołała do kuzynki i ciągnęła ją przez tłum, łudząc się, że jakoś uniknie konsekwencji. Przecież zwróciła tę durną sakiewkę!
Dzień był niespokojny, a wszędzie roiło się od stróży prawa, pilnujących, by całe wydarzenie przebiegło bez większych problemów. Patrole jawnie przechadzały się między uczestnikami protestu, zwracając uwagę na najmniejsze odstępstwa od normy i przede wszystkim legalnego zachowania. -STAĆ! - Gdy tylko Diony zauważył lepkie paluszki jednej z dziewczyn, która pokusiła się na wyjątkowo nabitą sakiewkę jednego z bardziej poważanych członków magicznego społeczeństwa. Tłum był zbyt gęsty, by mógł tak po prostu walnąć ją zaklęciem bez ryzyka trafienia w kogoś innego, więc pozostawał mu pościg w tłumie, co też nie należało do najłatwiejszych zadań. Wszystko zależało teraz od szczęścia i zwinności każdej ze stron.
Rzuć kością k100 na swoją ucieczkę. Jeśli jej wynik będzie wyższy od wyniku Mistrza Gry, udaje Ci się uciekać przed Aurorem, choć nie jest to koniec ingerencji.
______________________
Caroline O. L. Dear
Rok Nauki : VI
Wiek : 18
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1.73 m
C. szczególne : szkocki akcent, uboga mimika twarzy, brak gestykulacji
Polityka to nie jej bajka. Caroline nie lubiła takich rzeczy, chociaż ojciec zawsze jej powtarzał, że powinno się mieć własne zdanie. No, ale miała, a jej zdanie brzmiało — mam w dupie co zrobią z tym smokiem, mogą go nawet zjeść. Niestety życie nie było takie proste. Ciężko takiego smoka wziąć na ruszt, chociaż kilka piromanów i może by coś z tego było. Szanowała Amelia Fairwyn, kuzynka była jedną z niewielu osób w jej życiu wart uwagi. Dlatego w duchu wierzyła, że nie zrobi i dla niej transparentu, w końcu szacunek powinien iść w obie strony. Przyglądały się przedstawieniu, jak to Mela wspomniała "darmowym", na co Dear uniosła brwi, od dziecka żyjąc według zasad, nie ma nic za darmo, a jej rodzina kultywowała tę tradycję. Są za to okazje, które należało wykorzystać. - Nie. Kto nie ryzykuje, ten nie pije ognistej whisky. - Poprawiła ślizgonke, chociaż jej sentencja również brzmiała bardzo dobrze i było w niej wiele prawdy. Czym za to kierowała się Caroline, namawiając kuzynkę do złego? No cóż, to po pierwsze każdy miał własną wolną wolę i... Lepiej wysłużyć się czyimś rękoma niż swoimi, jeśli można byłoby coś zyskać. W końcu Amelia z pewnością podzieliłaby się hajsem za, chociażby trzymany transparent i więzi rodzinne. Również Dear przejawiała takie odczucia jak nuda, tak więc z miłą chęcią dawała się ponieść adrenalinie. Może za często, a może za mało było jej wrażeń. No nie wierzyła, w to, co właśnie widziała, jak Fairwyn już tak blisko, już prawie... zdobyła sakiewkę z kasą tylko po to, aby następnie się wyjebać. A teraz uciekały przez tłum protestujących, ścigane przez aurora. Pierwsze co Caroline zrobiła, to oczywiście wyrzuciła ogryzek, jak przy okazji kogoś trafiła to tym lepiej, a po drugie... Uciekanie z tym transparentem, było naprawdę chujowe. Dlatego go zwinęła szybkim ruchem za pomocą różdżki, aby nie przyciągał uwagi. W końcu nie mogła go wyrzucić, ponieważ na pewno widniały na nim odciski palców dwóch prawie kryminalistek.