Siedział spokojnie w swoim pokoju, pielęgnując swój sprzęt miotlarski; miał wolny poranek, warto było to wykorzystać. Sprzęt nie był w najlepszym stanie, więc tym częściej trzeba było o niego zadbać, w końcu każda rysa i każde zabrudzenie stanowiły przyszłe potencjalne problemy i nie warto było ryzykować. Sweeney już od lat uwielbiał latanie na miotle, w końcu wiernie zakochał się w tym jeszcze jako mały dzieciak, ale dopiero teraz postanowił poważnie zająć się quidditchem. Zdawał sobie sprawę z tego, że to wymaga intensywnej pracy i zaangażowania, dlatego starał się jak najczęściej powtarzać sobie zasady tej magicznej gry - na litość Merlinowską, od jego czasu nauki w Stavefjord trochę minęło, a nie chciał pokazać się w Hogwarcie ze strony burackiego samotnika. To nie tak, że nie kusił go quidditch, przecież uwielbiał go oglądać. Podziwiał zawodników, którzy potrafili błyskawicznie poruszać się po boisku, ale sam wolał spokojniejsze loty nad jeziorem lub wśród gór - przypominały mu to, co potrafił sam osiągnąć dzięki animagii. Jednak teraz, będąc blisko powrotu do Hogwartu, postanowił zmienić swoje podejście. Chciał dołączyć do drużyny Hufflepuffu i pomóc jej zdobyć zwycięstwo, tak należyte, zwłaszcza gdy nasłuchał się o tęsknocie do Pucharu Quidditcha. Zawsze wierzył, że można osiągnąć wszystko, jeśli tylko odpowiednio się do tego przyłoży… i czuł, że takie podejście pomoże mu też odnaleźć się w szkole, którą przecież opuścił kawał czasu temu. Niby nie był bardziej przywiązany do Stavefjord, ale to tam popisywał się w drużynie i to po norwesku lepiej znał nazwy niektórych manewrów. Sweeney wiedział, że to nie będzie łatwe zadanie. Hufflepuff nie zawsze był uznawany za drużynę, która może konkurować z innymi domami - w końcu cechowała ich raczej otwartość, lojalność czy empatyczność, a nie duch rywalizacji czy ambicja. Ale Shercliffe był gotowy udowodnić wszystkim, że potrafią być groźni na boisku quidditcha, widział to przecież wielokrotnie, Puchoni nie byli małymi pufkami. Dlatego codziennie poświęcał wiele godzin na trening z miotłą, doskonaląc swoje umiejętności lotu i zwinności. W międzyczasie, gdy nie trenował sam czy z Julią (!), starał się również zapoznawać lepiej z taktykami i zasadami quidditcha. Nauka o tym, jak działają poszczególne pozycje na boisku, jakie są strategie ataku i obrony, jakie ruchy mogą przynieść drużynie zwycięstwo - to wszystko stało się dla niego priorytetem. Wiedział, że aby zostać dobrym graczem, musi opanować każdy aspekt tego sportu, a latanie to dla niego większa naturalność i większa przyjemność niż siedzenie nad książkami i doczytywanie jak to kiedyś ganiano za znikaczem, a nie zniczem. Mimo wszystko rozumiał, że czasem warto wyjść ze swojej strefy komfortu i spróbować czegoś nowego, bo tylko wtedy można odkryć swoje ukryte talenty i pokonać własne słabości. Zresztą - miał zaangażowanie, które pomogło mu swego czasu opanować animagię, więc co niby mogło stanąć na jego drodze? Miał fiszki z opisami manewrów i zasadami, miał najnowsze wydawania magazynów Miotła i Tygodnika Szukającego, miał nawet swoje stare podręczniki! Nic, tylko siedzieć i powtarzać, ze świeżutko wypolerowaną i schnącą miotłą tuż obok i stopniowo powstającym na pergaminie planie treningowym na kolejne dni. Może i się stresował, ale przede wszystkim miał jakiś cel - coś, czego ostatnio mu brakowało i co tym bardziej napawało go entuzjazmem przed rozpoczęciem studiów.