Psychoza, która wytworzyła się pomiędzy tą dwójką była nieznośna. Opętani dziką chęcią władzy i posiadania, ale nie bogactwa, sławy i pieniędzy. Pragnęli siebie, a w tej toksycznej potrzebie odnajdywali swoistego rodzaju zaspokojenie, które paraliżowało ich ciała, gdy cząsteczki raz po raz zderzały się ze sobą i ocierały na granicy perwersji i subtelności. Mieszasz mi w głowie. Nie. To ja ci mieszam. Była wyprana ze wszelkich emocji i potrzebowała bodźca, bo cisza, którą jej zaserwował stawała się nieznośna. Chciała znaleźć się raz jeszcze w jego silnych ramionach, którymi obłapiałby ją do białego świtu, ale nie to było dla niej ważne. Szukała tej gry i rozrywki, którą jej zapewniał, bo nikt przed i nikt po nim nie potrafił dać tego, co sprawiało dziewczynie ogrom przyjemności nie przesiąkniętej erotyką i seksem. Fizyczność stała się nieodłącznym elementem tej konkretnej relacji, ale to mentalny seks zmuszał ją do padnięcia na kolana, a dzisiaj? Dzisiaj była całkowicie samotna i pozbawiona chęci do wszystkiego. Wieczór mijał spokojnie. Nie działo się nic, co mogłoby zmusić ją do drastycznych posunięć, a mimo to - nic nie było takie jak dawniej. Kolory stały się wyblakłe i pozbawione wszelkich szczegółów, jakby ktoś doskonały odebrał im potęgę barw, która w swej feerii uderzała w Winter i przyczyniała się do pracy głośno bijącego serca i tętniącego życia. Stawała się martwa, a z każdym kolejnym upływem minut, odczuwała jeszcze większą pustkę niż kiedykolwiek wcześniej. Oddychała. Zamykała powieki. Rozchylała spierzchnięte usta i łapczywie łapała powietrze. Rozglądała się po białych ścianach, a także podchodziła do lustra, w którym przyglądała się nieco wychudzonej sylwetce. Zastanawiała się również nad tym, jak wiele może dać Theodorowi i do ilu rzeczy jest w stanie ją zmusić, ale... Nie był. Nie miał takiej mocy, która sprawiłaby, że posłusznie posłuchałaby mężczyzny, który był jej potrzebny jak tlen, który dawał szansę na kolejny dzień i życie, w którym nie ma widma śmierci, a jednak - czegoś brakowało. Tego istotnego i potrzebnego elementu układanki, która sprawiłaby, że Teixeira na nowo uśmiechnęłaby się w sposób szelmowski, wręcz wyzywająco sugerując, że nikt nie da rady jej dorównać. Tak było. Niegdyś i teraz, ale dzisiaj? Nicość. Szara i pozbawiona sensu stagnacja, w której topiła się niczym w największej wodzie, bo nie umiała pływać i nigdy nie porywała się z motyką na słońce. Przełamała swoje bariery i zrobiła. To. Po raz pierwszy od dawna, tylko tym razem brutalniej i głębiej. Kap. Kap. Kap. Bolało ją ciało i ręce, które nie przypominały w swej fakturze delikatnego materiału, a wręcz przeciwnie. Stały się szorstkie, brzydkie, zaniedbane i tak bardzo pocięte. Sączyła się z nich krew, która po latach egzystencji przypominała truciznę, którą wtłaczała w żyły Theodora. Siedziała w łazience i nie myślała o niczym, bo gdy po raz pierwszy wbiła ostre narzędzie w swój nadgarstek, poczuła się wolna. Uciekała od obowiązków, których nie posiadała, a jednak przypominała zamkniętego ptaka w klatce, dla którego nie ma ratunku, ale ten nadszedł. Blaise odszedł, prawda? Zostawił ją po ostatniej nocy w Dziurawym Kotle i choć mogła wstać i ruszyć dalej, dusiła się z samą sobą, bo kochała go miłością niezrozumiałą, a zarazem pozwalała emocjom oddać go w ramiona innej, by był szczęśliwy. Egoistycznie odebrałaby go kobiecie, która spróbowałaby przywłaszczyć sobie to, co należało do Winter, bo ona nie miałą skrupułów i nie pozostawiała nadziei, ale dzisiaj była złamana na tysiąc sposób i nic nie mogło jej uratować. Nikt nie był w stanie. Wróć do mnie; nie słyszysz jak cię wołam? Masz rację - nie wołałam. Emocje buzowały w niej aż do momentu, w którym nie przymknęła powiek, a serce nie spowolniło rytmu. Była w domu. Tym prawdziwym i jedynym. |